Zemsta Lenina, albo nierozwiązana zagadka...
„Komuna” – powszechnie chyba zrozumiały skrót myślowy; jest rzeczą znaną, że ustrój komunistyczny nigdy nie istniał, ani w Polsce, ani nawet w ZSRR.
Kiedy „komuna” chyliła się już ku upadkowi (nie tylko u nas), kiedy widać już w zasadzie było, że jej miesiące są policzone, mądrzy ludzie na całym świecie radzili, jak poradzić sobie z problemami, jakie to przyniesie. Bo poza wiwatami i powszechną radością miały wystąpić też określone problemy i to było oczywiste. Jednym z nich, takim poważniejszym, była obawa o miliony ludzi starszych, albo w średnim wieku, którzy nie będą się w stanie dostosować do nowych warunków.
Później „komunę” rzeczywiście szlag trafił.
A jeszcze trochę później, socjologów na całym świecie wprawiło w osłupienie to, co się stało w krajach postkomunistycznych. Okazało się bowiem, że ich rozsądne, wyważone, przemyślane, poparte argumentami przekonania rozwiały się jak dym. Działo się, i dzieje nadal, coś zupełnie odwrotnego do ich prognoz i przewidywań. Owszem, niewielka, bardzo niewielka, grupa ludzi starszych faktycznie w nowej rzeczywistości odnaleźć się nie mogła. Jednak największym problemem okazali się ludzie młodzi. To oni mają ogromne problemy z akceptacją zmian i, co gorsze, stwarzają problemy w związku z tym, właściwie wszędzie, gdzie się znajdą. Członkowie rodziny mieszkający w różnych częściach świata opowiadają krew w żylakach mrożące historie o postawie Polaków z nowej emigracji.
Roszczeniową i zupełnie nierealistyczną postawę reprezentują głównie ludzie młodzi. Można by powiedzieć, że to kwestia wychowania, ale prawda jest taka, że bardzo często są to dzieci ludzi, którzy z „komuną” zaciekle walczyli, więc trudno zakładać, że dzieciom wpoili umiłowanie tego ustroju i rządzących nim zasad. Poza tym, od obalenia „komuny” minęło już tyle lat, że wyrosło nowe pokolenie ludzi, którzy już nie tylko się nie wychowali, ale nawet nie urodzili w starym systemie. Oni też natrętnie i nachalnie wyciągają rękę do urzędów, instytucji i kogo się da, domagając się i żądając pewnych dóbr, albo przywilejów… faktycznie za darmo, za nic. Skąd wzięły się u młodych ludzi, w 2010 roku, postawy i przekonania typowe dla PRL i lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych ubiegłego wieku, pozostaje zagadką. Rzecz jasna mowa jest o problemach w skali społeczeństw, a nie pojedynczych przypadkach.
Jak się to ma i objawia w sektorze IT?
Gdziekolwiek w Internecie toczy się dyskusja na temat licencji, praw autorskich, form dystrybucji, cen programów, filmów i muzyki na DVD, można być pewnym, że prędzej czy później (raczej prędzej) padną argumenty typu:
- Jeżeli chcą, żeby ludzie oprogramowanie (filmy, muzykę itd.) kupowali, to niech obniżą ceny.
- Ludziom trzeba zapewnić możliwość dzielenia się dobrami kultury.
- Jak mnie nie stać na legalny system, to niby co mam zrobić?
I wiele podobnych.
Prawdę mówiąc sytuacja zabrnęła już o wiele dalej, niż to było za „komuny” i staje się coraz poważniejsza. Skąd u ludzi bierze się przekonanie, że jak ich na coś nie stać, to mają moralne prawo to ukraść? Co niezwykłe, przekonania takie dotyczą właśnie branży IT (szeroko pojmowanej), bo przecież nie działają w motoryzacji czy rolnictwie. Nie stać mnie na mercedesa, gospodarstwo rolne, albo stado bydła, to nie mam i koniec. Przecież nie ukradnę. Ale system operacyjny – tak, jak najbardziej, ukradnę. Bo… bo mi się należy. I basta!
Dzielić się dobrami kultury? Pięknie brzmi, zwłaszcza słowo „dzielenie się”, wszak dzielą się altruiści, ludzie dobrzy, życzliwi. Jak to wyglądało za „komuny”? Przeczytałem książkę, więc chcąc się podzielić, opowiedziałem o niej koledze. Byłem na koncercie – zdałem relację z wrażeń i nawet kawałek zanuciłem koleżance. Byłem na filmie… w teatrze… w filharmonii… Komu wtedy wpadłoby do głowy przepisywanie książki na maszynie, z kalką, w pięciu kopiach, i rozdawanie takich kopii przyjaciołom? Owszem, czasami się to działo w przypadku dzieł zakazanych. Zakres tego procederu był marginalny i dotyczył raczej formy oporu stawianego władzom, niż rozpowszechniania dóbr kultury.
Inna jest technika wtedy i inna teraz – tak, to prawda, ale rozwój techniki nie jest kryminalizujący. Samochody jeżdżą szybciej, ale to nadal ludzie je prowadzą i powodują wypadki. Broń jest doskonalsza i bardziej szybkostrzelna, ale to człowiek pociąga za spust. Nie trzeba już książek przepisywać na maszynie czy odbijać na powielaczu, są skanery i drukarki, ale nadal tymi narzędziami posługuje się człowiek.
Wracając do tego dzielenia się dobrami kultury… Nadal pozostaje zagadką, skąd się takie przekonanie wzięło? W jaki sposób setki tysięcy ludzi doszło do wniosku, że jak kupili płytę z muzyką, to mają prawo (prawo!) skopiować ją sto razy i rozdać stu znajomym? Oczywiście, znajomi mają prawo otrzymaną kopię skopiować i rozdać kolejnym swoim kumplom. A kumple umieszczą ją w Internecie, żeby każdy miał dostęp. Kolejne pytanie: kto i za co ma ludziom zapewnić tą możliwość dzielenia się dobrami kultury? Konkretnie – kto? Konkretnie – za co?
Komputer, system, program, dostęp do Internetu, muzyki, filmu, mi się należy – kolejne, zupełnie absurdalne przekonanie. I nadal brak odpowiedzi na pytanie, skąd się ono młodym ludziom wzięło? A niby dlaczego się należy? Za co? Owszem, większość (czy rzeczywiście większość?) zgadza się, że coś tam trzeba za te dobra zapłacić, ale uważają, że cenę mają prawo (znów to prawo!) ustalać sami, stosownie do własnych możliwości finansowych. A jak oni (Polacy zawsze pod ręką mają jakichś „onych”, którzy za wszystko odpowiadają) ustalą ceny za wysoko, to sami sobie są winni, że ich okradam. A tak! Jeszcze trochę, a jakiś Polak lub Ukrainiec pozwie Billa G. o nakłanianie do przestępstwa, demoralizowanie i zmuszanie do kradzieży.
Ameryka to kraj, w którym prawnicze gry i zabawy towarzyskie są na porządku dziennym. Tym niemniej, zarówno tam, jak i w innych normalnych, cywilizowanych krajach działa, jest powszechnie i automatycznie rozumiana, bez studiowania postanowień licencyjnych, zasada: mam prawo do towarów, dóbr i usług, za które zapłaciłem. Oczywiście dotyczy to także sfery kultury i sztuki. U nas wygląda to nieco inaczej: mam prawo do towarów, dóbr i usług, za które nie zapłaciłem, bo… bo tak!
Jak to wygląda w praktyce?
Napisałem książkę (skomponowałem i nagrałem muzykę, napisałem program itp.). Swoje dzieło chcę sprzedawać po 30,00 złotych za sztukę. W tym momencie przychodzi do mnie siedemnastoletni Kowalski i informuje, że on 30,00 złotych nie zapłaci, bo tyle nie ma. Może mi zapłacić 7,00 złotych. Lojalnie też informuje, że jak mu swojego dzieła za 7,00 złotych nie sprzedam, to mi je ukradnie i to będzie tylko i wyłącznie moja wina. Ponadto Kowalski oświadcza, że bez względu na to, czy mu sprzedam za 7,00 czy będzie musiał (sic!) ukraść, to i tak moje dzieło będzie kopiował i rozdawał przyjaciołom, bo to fajni kumple są, mają jeszcze mniej kasy od niego, on chce być przez nich lubiany i akceptowany, a w ogóle to ludzie powinni moc się dzielić dobrami kulturalnymi i mieć do nich dostęp.
Jeszcze trochę i pojawi się żądanie, by twórcy (filmów, muzyki, oprogramowania) pracowali za darmo, albo niech oni im płacą, no bo ja mam prawo za darmo, albo prawie, nie tylko mieć, ale i się dzielić. Swoją drogą, łatwo jest się dzielić za cudze pieniądze.
Jest to przerażające. I niestety, kompletnie niepojęte…