środa, 31 lipca 2024

Nie jest łatwo być Baskiem

 „Patria” – Fernando Aramburu

Na początek niewielka zagadka. Joxe Mari, Ikatzo, Gorka, Bittori, Txato, Arantxa – które imiona są kobiece, które męskie, które zwierzęce*?

Interesują mnie Baskowie. Może nie aż tak, żebym specjalnie poszukiwał informacji na ich temat, ale gdy się na nie natknę, to czytam z ciekawością i zapamiętuję. Na przykład to, że Baskowie nie są ani Hiszpanami, ani Francuzami, choć mają obywatelstwo jednego z tych krajów. Uznawani są za protonaród, to jest naród bez państwa. Język baskijski nie ma kompletnie nic wspólnego z francuskim czy hiszpańskim i w ogóle nie jest to język indoeuropejski. Trwają badania socjologiczne nad fenomenem cuadrilli – młodzi Baskowie tworzą czteroosobowe grupy bardzo bliskich przyjaciół i związek ten trwa zwykle do końca życia. Wreszcie stowarzyszenia gastronomiczne – miejsca, gdzie ludzie się spotykają, wspólnie gotują i jedzą. Oczywiście, to tylko ciekawostki.

Nigdy nie słyszałam, Ikatzo maitia, żeby wypowiadali się na tematy polityczne. Oczywiście Arantxa z abertzale miała tyle, ile należało, a może nawet mniej. Ich najmłodszy syn, eee, ten był niewinny jak baranek. Naprawdę nie sądzę, żeby wychowywali dzieci w nienawiści. Znajomi, cuadrilla, złe towarzystwo, zaszczepili w tym łajdaku nienawiść do doktryny, przez którą zniszczył życie nie wiadomo ilu rodzinom. Pewnie jeszcze czuł się z tego powodu bohaterem [1].

„Patria” nie dotyczy polityki czy jakichś problemów globalnych tego zakątka świata. Powieść jest historią dwóch bardzo zwyczajnych rodzin baskijskich i obejmuje około czterdzieści lat, począwszy od połowy lat osiemdziesiątych. Członek pierwszej rodziny został zamordowany przez organizację separatystyczną i terrorystyczną ETA (bask. Euskadi Ta Askatasuna – Baskonia i Wolność). Członek drugiej był aktywnym działaczem i zwolennikiem ETA.

Wydaje mi się, że jest spora szansa, że wielu czytelników domyśli się, że patria to po hiszpańsku ojczyzna, ale że maitia to po baskijsku moja miłość, to już raczej nie. Tak przechodzę do słabego elementu powieści. Wystarczająco trudne do rozpoznania i zapamiętania są baskijskie imiona, ale nijak nietłumaczone zwroty, pojęcia i określenia, to już jest poważny mankament, który czasem utrudnia zrozumienie sensu fragmentu tekstu. Coś takiego zniechęcać może do lektury bardzo dobrej, poza tym, powieści. Owszem, na końcu książki znaleźć można niewielki słowniczek wyrazów baskijskich, ale przerywanie co trochę lektury, by znaleźć odpowiednie słowo w słowniku upchanym gdzieś między treścią powieści, a przypisami, nie jest wygodne. Wszystko byłoby w porządku, gdyby te wyjaśnienia znalazły się na dole strony.

Fernando Aramburu napisał bardzo dobrą powieść społeczno-obyczajową z, oczywistymi w tej sytuacji, elementami psychologii związków i relacji. Niesamowite jest na przykład spojrzenie na tych, którzy najpierw kogoś skrzywdzili, a następnie znienawidzili swoje ofiary i ich rodziny, bo przypominają im, że byli oprawcami, katami, latami nie pozwalają zapomnieć, jacy byli, co zrobili. Jest w powieści o przyjaźni, która zmieniała się w nienawiść, o strachu, wywoływanym celowo przez polityczną manipulację, o indoktrynacji, o reakcji ludzi na coraz większy terror, wreszcie, odrobinę naiwnie, o wybaczeniu.

Razem z Patxem ćwiczyli składanie i rozkładanie broni. Nauczyli się przygotowywać śmiertelne zasadzki i samochody pułapki. Czego jeszcze? Na przykład budowania mechanizmów z opóźnionym zapłonem. Potem robili próby, odpalając detonatory w metalowej beczce wypełnionej piaskiem. Nabyli wszelką potrzebną wiedzę na temat schowków i skrzynek pocztowych, a także otwierania zamków w drzwiach samochodów. Instruktor powtarzał, że należy zachować środki ostrożności. Bądźcie gotowi, uważajcie i tak dalej. Wytłumaczył im, jak się zachować w razie zatrzymania. Ćwiczenia ze strzelania ograniczyły się do jednego popołudnia i przy użyciu tylko jednego pistoletu, bo policja francuska była czujna [2].

We wrześniu 2010 roku ETA ogłosiła bezterminowe zawieszenie broni, ale dopiero w 2018 roku przeprosiła formalnie ofiary zamachów i ogłosiła zakończenie działalności politycznej. Ciekawe, czy krewni ofiar zamordowanych przez organizację terrorystyczną podczas zamachów, czują się po tym usatysfakcjonowani…





---
[1] Fernando Aramburu, „Patria”, przekład Karolina Jaszecka, wyd. Sonia Draga, 2018, e-book.
[2] Tamże.
* Joxe Mari, Gorka i Txato to mężczyźni, Bittori i Arantxa to kobiety, Ikatzo – kotka.


niedziela, 28 lipca 2024

Prawda objawiona Argentynie

 „Droga do samozależności” – Jorge Bucay

Temat uwolnienia lub ograniczenia szkodliwych zależności interesuje mnie od ponad ćwierćwiecza. To pierwszy powód, dla którego sięgnąłem po tę książkę. Drugim było to, że znam dwie inne publikacje tego autora. Nie uważam ich za najlepsze na świecie, ale znalazłem w nich treści bardzo przydatne. Na przykład w „Pozwól, że opowiem ci…” odkryłem stwierdzenie: …na początek konieczne jest usunięcie pułapki, którą zastawiono na nas, kiedy byliśmy jeszcze bardzo mali. Tą pułapką jest głęboko zakorzeniona w nas idea będąca częścią naszej dosadnej kultury i samo przez się zrozumiałej: docenia się tylko to, co się osiąga wysiłkiem. Amerykanie powiedzieliby na to bull-shit. Każdy może stwierdzić zgodnie z własnym odbiorem rzeczywistości, że to nieprawda, a jednak budujemy swoje życie tak, jakby to była prawda niepodważalna [1]. Bardzo mi pomogło w życiu*.

O tym, że całkowita niezależność od innych i reszty świata jest kompletnie nierealna, zorientowałem się w pierwszej klasie podstawówki, zapoznając się niechętnie z wierszem Tuwima „Wszyscy dla wszystkich”:
Murarz domy buduje,
Krawiec szyje ubrania,
Ale gdzieżby co uszył,
Gdyby nie miał mieszkania?
A i murarz by przecie
Na robotę nie ruszył,
Gdyby krawiec mu spodni
I fartucha nie uszył itd.

Jednak fakt, że pełna niezależność nie istnieje, nie oznacza jeszcze, że każda zależność jest szkodliwa, zniewalająca i groźna, bo większość jest po prostu oczywista. Owszem, istnieją wynaturzone, patologiczne formy zależności i z ich istnienia dobrze byłoby zdać sobie sprawę, a następnie, jeśli to tylko możliwe, pozbyć się ich lub znacząco ograniczyć ich destrukcyjny wpływ na własne życie.

Zanim książka trafiła w moje ręce zastanawiałem się nad jej cudacznym tytułem. W języku polskim nie istnieje słowo „samozależność”. „El camino de la autodependencia” (oryginalny tytuł) oznacza – moim skromnym zdaniem – drogę do samodzielności, niezależności lub ewentualnie samowystarczalności. Na jakiej podstawie i skąd tłumaczka wytrzasnęła tę „samozależność”? Miałem nadzieję dowiedzieć się z książki. Tak się nie stało.

Drogi, podczas których nauczymy się, jak osiągnąć wyznaczony cel. Są to: Pierwsza, czyli droga zrozumienia, że należy wziąć odpowiedzialność za własne życie. Nazwałem ją: drogą do samozależności [2].

Wyglądało więc początkowo na to, że ta dziwna „samozależność", to jest po prostu odpowiedzialność za własne życie, ale wkrótce okazało się, że nie jest to takie oczywiste i nie do końca o to chodzi.

Książka zbudowana jest z sześciu głównych rozdziałów, a każdy z nich z wielu anegdot, esejów, opowiastek, historyjek, opisów jakichś sytuacji, zdarzeń, przemyśleń, wniosków i doświadczeń; to typowe dla tego autora. W większości z nich pojawia się ta nieszczęsna „samozależność”, ale raz znaczy to, co w drugim cytacie, innym razem coś odmiennego, za trzecim… w sumie nie wiadomo, co.

Wolno, rzecz jasna, wymyślać nowe pojęcia, zwłaszcza jeśli w języku polskim nie istnieje żaden stosowny odpowiednik – tu jednak mam wątpliwości, czy naprawdę nie istnieje. Oczywiście trzeba to robić według pewnych reguł. Tak było i w tym przypadku. Być może przez analogię do, na przykład, samoświadomości. Samoświadomość to znajomość (wiedza, zrozumienie, rozpoznanie) własnych ograniczeń, słabych i mocnych stron, umiejętności i ich braków, wad i zalet. Czym w takim razie miałaby być „samozależność” ? No cóż… to zależy w jakim rozdziale. W pewnym momencie wydawało mi się, że rozumiem. W samozależności chodzi zapewne o to, bym to ja sam decydował, od kogo i czego jestem zależny. Jest to oczywista bzdura i po chwili śmiałem się ze swojego pomysłu do rozpuku. Nie znam realiów życia w Argentynie, ale jakoś nie wierzę, że w tym kraju można samemu decydować, czy zależnym się jest od systemu podatkowego, wymiaru sprawiedliwości, umów społecznych. Szybko też odrzuciłem pomysł, że Jorge Bucay, argentyński psychiatra i psychoterapeuta, proponuje jakieś techniki i metody, by się uzależnić od samego siebie, czyli od swoich własnych przekonań (czy aby na pewno własnych, bo może mamusi albo katechety?) czy nierealistycznych oczekiwań.

Moja propozycja to: Porzucić wszystko, co czyni nas zależnymi [3].

Ale jak to? Mam porzucić też samego siebie? Bo chyba nie da się „samozależności” rozumieć inaczej, jak zależności od samego siebie? A może chodzi o jedzenie, wodę i powietrze? A skoro zależność jest zła, to co – w języku polskim  jest jej odwrotnością, jej przeciwieństwem? Moim zdaniem NIEZALEŻNOŚĆ, a nie cudaczna „samozależność”.

Czasem z autorem się zgadzam, czasem na jakiś temat mam zupełnie inne zdanie, wynikające z odmiennych doświadczeń i przeżyć. Choćby to:

Na zewnątrz szukam na przykład aprobaty. Wszyscy jej łakniemy. Kiedy miałem pięć lat, jedyną osobą, która mogła ją zapewnić, była moja matka. Nikt inny [4].

Przyjmuję do wiadomości, że Jorge Bucay tak miał. Przykre to i smutne. Kiedy miałem pięć lat, aprobatę uzyskiwałem od rodziców, babci, dziadka, czterech ciotek, trzech wujków, kilku kolegów z przedszkola, paru z podwórka (brat był jeszcze za mały).
Dla równowagi przykład, z którym zgadzam się w pełni albo prawie. Bucay twierdzi, że nasze (ludzi w średnim wieku) doświadczenia i mądrość życiowa są nowemu pokoleniu, i następnym, kompletnie nieprzydatne. Czasem tylko zbędne, innym razem wręcz szkodliwe. Doświadczenia prapradziadka przydawały się pradziadkowi, doświadczenia pradziadka przydawały się dziadkowi – tak to trwało setki lat wstecz. Warto było słuchać starych ludzi, bo dysponowali ogromną praktyczną wiedzą i mądrością życiową. W drugiej połowie XX wieku zaczęło się to zmieniać. I to coraz szybciej. Dziadek udzielił mi w dzieciństwie rady: spodnie zamawiaj tylko z najlepszego sukna, bo to tańsze po kilkunastu latach się przeciera. Co niby miałbym zrobić z tą mądrością teraz? Jak dzisiaj miałbym wykorzystać nauki właściwego przycinania knotów lamp naftowych, żeby jasno świeciły, ale nie dymiły? Najważniejsze jednak jest to, że nie chodzi tylko o techniki i technologie – charakter relacji międzyludzkich też się zmienia.

Ludzi zależnych od innych Bucay dzieli na głupców (imbécil) intelektualnych, głupców emocjonalnych oraz głupców moralnych i już sama ta kwalifikacja wydaje się ciekawa, warta zastanowienia.

Żeby być samozależnym, muszę myśleć o sobie jak o centrum tego wszystkiego, co dzieje się wokół mnie [5].

Może i tak, nie znam Argentyńczyków, ich mentalności i moralności. W środowisku, w którym się wychowałem i żyję, tak skrajny egocentryzm (także egoizm, który Bucay również wychwala) jest czymś odrażającym, stanowi obrzydliwą wadę charakteru albo jakieś zaburzenie psychiczne. Choć możliwe, że taka postawa po prostu się opłaca.

Starałem się tu pokazać, że książka ma głównie wartość polemiczną. Jorge Bucay zachęca lub prowokuje czytelnika do zajęcia stanowiska w każdym poruszanym temacie. Nie jest najważniejsze, czy mam doświadczenia i przekonania podobne do niego, czy zgadzam się z jego oceną spraw, zdarzeń i postaw – ważne, bym odkrył swoje, uporządkował, zweryfikował, zorientował się, czy naprawdę są moje i… czy nadal aktualne.

Wydaje mi się, że mogłaby to być momentami nawet wartościowa lektura, gdyby nie ta cała „samozależność”. Jak wcześniej wspomniałem, przeczytałem wcześniej dwie książki tego autora. Nie miałem najmniejszych problemów z udziwnionym językiem, ale… tamte tłumaczyła Ilona Ziętek-Segura, a nie Bernadeta Krysztofiak.

Bywało, że w „Drodze do samozależności” drażniły mnie stare, znane mi od trzydziestu lat kawały czy dowcipy, które Bucay stara się zaprezentować, jako jakieś wielkie prawdy jemu objawione, ale też i inne, podobnie naiwne i infantylne treści. Na szczęście nie jest ich jakoś strasznie dużo, może ze dwadzieścia procent. W tym widzę podobieństwo do Paulo Coelho.

Gdybym był właścicielem wydawnictwa i chciał zarobić pieniądze, zamiast pomagać zaistnieć pani tłumaczce, która teraz może być z siebie dumna, bo wymyśliła nowe pojęcie (prawie jak prof. Kotarbiński, autor określenia „spolegliwy”), wydałbym tę książkę pod tytułem „Droga do niezależności”. Z takim wyrazem w tytule i w treści pewna część zawartości, może nawet większa, mogłaby mieć pewien sens.

Co jeszcze mógłbym dodać? Eeee… ładna twarda okładka.





---
[1] Jorge Bucay, „Pozwól, że Ci opowiem... bajki, które nauczyły mnie, jak żyć”, przekład Ilona Ziętek-Segura, wyd. Zysk i s-ka, 2004, s. 36.
[2] Jorge Bucay, „Droga do samozależności”, przekład Bernadeta Krysztofiak, Zysk i S-ka, 2024, s. 8.
[3] Tamże, s. 31.
[4] Tamże, s. 55.
[5] Tamże, s. 59.
* https://autopamflet.blogspot.com/2008/07/profity-bez-wysikow_12.html






Książka z Klubu Recenzenta serwisu nakanapie.pl.

sobota, 20 lipca 2024

Polacy, Niemcy, polityka, uran

 „Nemezis” – Maciej Siembieda

Zaczyna się od akcji komandosów Otto Skorzenego (czytaj: Skożenego), którym udało się w brawurowej akcji odbić Mussoliniego, którego rodacy mieli widocznie serdecznie dosyć, podobnie jak i faszyzmu i wymuszonej przyjaźni z hitlerowcami. W akcji tej brał udział Bruno Janoschek (brat Herberta), specjalista od rzucania nożami. Ale to tylko wstęp, tekst na zachętę, bo prawdziwa historia zaczyna się wcześniej – kilka lat przed wybuchem drugiej wojny światowej, i początkowo dzieje się w Niemczech, w mieście Oppeln.

Głównym bohaterem powieści jest Bruno Janoschek. Do pewnego momentu także jego brat, Hubert. Bracia Janoschek urodzili się i wychowali w Oppeln. In matka była Polką, ojciec Czechem (poddanym monarchii austro-węgierskiej). Stary Janoschek brał udział w pierwszej wojnie, dzielnie walczył w okopach u boku niejakiego Adolfa Hitlera. Z czasem miał żałować, że nie wbił mu bagnetu w plecy, na co okazji było podobno wiele.

Po starciu z Flinkiem, bandziorem z Zaodrza, to jest szemranej dzielnicy Opola, któremu uszkodził nogę i wydał policji, Bruno Janoschek musiał uciekać z miasta. Przystał do objazdowego cyrku, gdzie Don Alvaro (Cygan udający Hiszpana) przez prawie trzy lata uczył go rzucać nożem. Kiedy cyrk występował w Berlinie, Don Alvaro został zatrzymany przez gestapo. Właściciel cyrku próbował na jego miejsce zatrudnić Bruna Janoschka, ale nic z tego nie wyszło – młody człowiek nie był wystarczająco dobry. Znacznie później, jakoś tak, nagle, się stał.
Przed ucieczką z rodzinnego miast Bruno zakochał się, z wzajemnością, w Grecie; w czasie wymuszonej rozłąki pisywali do siebie płomienne listy. Po trzech latach Bruno uznał, że już może wrócić do Oppeln bez większego ryzyka, ale gdy zjawił się w rodzinnym domu okazało się, że za kilka dni będzie ślub Grety z jego bratem, Hubertem. Greta i Hubert coś próbują mętnie wyjaśnić Brunowi, ale kręcą i mataczą tak nieudolnie, że najmniej uważny czytelnik poznałby, ze coś tu nie trzyma się kupy. Jednak na wyjaśnienie, co, jak i dlaczego tak naprawdę wtedy się stało, trzeba czekać prawie do końca książki.

Rozczarowany, zawiedziony, oszukany i zdradzony Bruno odnajduje się w jednostce komandosów pod dowództwem Otto Skorzenego; jest członkiem SS i nazistą forowanym przez przełożonych różnego szczebla. Bierze udział w operacji uwolnienia Mussoliniego oraz innych zdarzeniach historycznych; spotyka w kolejnych latach (powieść kończy się ok. roku 1990) wielu znanych polityków i działaczy różnych organizacji, często tajnych, z bardzo różnych, często egzotycznych krajów.

W drugiej połowie książki pojawiło się połączenie „Nemezis” z wcześniejszą powieścią Siembiedy, „Katharsis”. Na scenę wkroczył Jan Tosidowski (dawniej Tosidos); Maciej Siembieda wraca też do tematu uranu wydobywanego i ukrytego na Dolnym Śląsku, by wreszcie w miarę spójnie zakończyć obie te historie. Choć to zakończenie wcale nie jest takie pewne – w zapowiedziach widziałem, że z cyklu greckiego, ukazać ma się też powieść „Kairos”.

Momentami mocno naciągana, wręcz naiwna powieść przygodowo-sensacyjno-historyczno-wojenna. 448 stron i to jest przynajmniej o trzydzieści procent za dużo, bo trafiają się dłużyzny, a konkretnie opisy spraw i zdarzeń bez żadnego związku z fabułą. Siembieda nadal nie nauczył się konstruować postaci dla swojej powieści. Nie wiadomo kompletnie, jak wyglądali (wyjątkiem są postacie historyczne, na przykład wiadomo, że Skorzeny był wielkim chłopem i miał bliznę), jakimi ludźmi byli. Można o tym sądzić w zasadzie tylko po ich wyborach i decyzjach życiowych, ale i tu nie zawsze jest spójnie i jednoznacznie. Jedno, co u Siembiedy podziwiam i cenię, to wyobraźnia.

poniedziałek, 15 lipca 2024

Nie wszystko jest czarno-białe

 „Powstanie Warszawskie w 100 przedmiotach” – Teresa Kowalik, Przemysław Słowiński

Pierwszy raz usłyszałem o Powstaniu Warszawskim na lekcji historii pod koniec podstawówki. No, było powstanie, nie udało się, zginęło wielu ludzi, Warszawa została zburzona. Dość lakoniczna informacja bez żadnych ocen moralnych czy innych komentarzy. W sumie nic wyjątkowego, bo w polskiej historii wiele mamy powstań, zwykle przegranych, więc jedno mniej lub więcej… Bardziej interesowały mnie wtedy obozy koncentracyjne. Po jakimś czasie pojawił się temat Katynia (to już szkoła ponadpodstawowa), o którym jedni mówili to, drudzy co innego, ale większość – nic, bo wyraźnie mieli to w nosie. Znów minęło kilka lat, obejrzałem film „Kanał”, przeczytałem książkę „Kolumbowie rocznik 20”, ze trzy razy oglądałem serial nakręcony na jego podstawie i w taki sposób wróciła sprawa Powstania Warszawskiego. Powróciła jako temat nie do końca jasny, wątpliwy po prostu. Intrygujące nie było samo powstanie, ale fakt, że różni ludzie oceniali je w tak bardzo różny sposób. Grzesiuk w „Pięć lat kacetu” pisał na przykład, że jak do obozu przywieziono transport powstańców, to starzy więźniowie nazywali ich bandytami. To co jest? Bohaterowie czy bandyci? Bardzo problematyczne były też fragmenty „Pamiętników z powstania warszawskiego” Mirona Białoszewskiego (bohaterowie z AK zmuszali ludność cywilną do budowania barykad pod ostrzałem). A jeszcze później, i to już będzie koniec mojego wstępu, zorientowałem się, że polska władza (taka lub inna) stale manipuluje historią dla swoich pokrętnych potrzeb. To oznaczało, że opinię o wielu problematycznych wydarzeniach historycznych muszę wyrobić sobie sam. Nie miałem z tym wielkiego kłopotu, bo – w odróżnieniu od wielu kolegów szkolnych, pochodzących z podmiejskich wiosek – nie upierałem się, że w historii wszystko musi być czarno-białe, bo inaczej to ja się pogubię, nie rozumiem i głowa mnie boli.

Przedmioty, zwłaszcza z dawnych czasów, ale jednak nie będące antykami, interesują mnie średnio. Po „Powstanie Warszawskie w 100 przedmiotach” sięgnąłem z dwóch powodów: po pierwsze w opisach przedmiotów miałem nadzieję znaleźć więcej faktów na temat Powstania, niż w propagandowych opracowaniach popularno-naukowych; to coś jak szukanie rodzynek w serniku, po drugie postanowiłem potraktować tę książkę, jak coś w rodzaju quizu, sprawdzianu, i przekonać się, czy wiem co to jest… albo czym było… albo wreszcie do czego służyło… to lub tamto. Oba te cele zrealizowałem, choć drugiego jednak nie w takim wymiarze, jak miałem nadzieję; może spodziewałem się trochę innych przedmiotów?

„Wbrew utartemu przekonaniu polski obóz niepodległościowy, a także sami żołnierze AK nie byli jednomyślni w sprawie decyzji o wybuchu powstania. Decyzja zapadła 31 lipca 1944 r. w wąskim gronie pięciu osób. Podjęli ją generałowie: Tadeusz Bór-Komorowski, Tadeusz Pełczyński i Leopold Okulicki, oraz pułkownicy: Rzepecki i Chróściel. Naczelny Wódz Polskich Sił Zbrojnych gen. Kazimierz Sosnkowski, gen. Władysław Anders, gen. August Emil Fieldorf „Nil” kategorycznie sprzeciwiali się decyzji o wybuchu walk”*.

Odpowiednim kompetencyjnie człowiekiem, który mógł wydać decyzję o powstaniu, był oczywiście gen. Sosnkowski, ale był on temu szaleństwu przeciwny, a w takim razie Bór-Komorowski (ten, który radził powstańcom rzucać kamieniami w Niemców, bo uzbrojona była bardzo niewielka część żołnierzy AK) po prostu go… zdymisjonował. Co jeszcze ciekawsze, Bór-Komorowski powiedział, że zdaje sobie w pełni sprawę, że ta jego decyzja jest hańbiąca, ale czuł się zobowiązany ją podjąć. Ups!

Książka wzbogacona zdjęciami opisywanych przedmiotów; szkoda tylko, że nie znalazło się tych zdjęć w publikacji znacznie więcej. Obecność w zbiorze niektórych przedmiotów, nieco mnie zaskoczyła. Na przykład rozkaz numer 19 – jakoś nie wpadłoby mi do głowy traktować go jako przedmiot, choć treść niewątpliwie była ważna. Zaskoczyła mnie znaczna liczba przedmiotów bardziej religijnych niż powstańczych, ale może tak trzeba było. W każdym razie zdecydowana większość opisywanych historii – sam przedmiot jest tutaj tytułem rozdziału i jakby punktem wyjściowym – jest ciekawa i wartościowa. „Powstanie Warszawskie w 100 przedmiotach” to specyficzne kompendium wiedzy o Powstaniu.

Trudno jest w stu hasłach zawrzeć pełną historię Powstania Warszawskiego, natomiast w niezwykle przystępnej formie publikacja ta pomaga czytelnikowi dowiedzieć się naprawdę dużo, a wiedza ta zdecydowanie różni się od partyjnej propagandy (dowolnej partii). Ostatecznie to czytelnik musi w jakimś momencie wybrać, czy chce wiedzieć, czy wierzyć.

„Powstanie Warszawskie dla ludności cywilnej było ogromnym nieszczęściem. O bohaterskich powstańcach pamięta się i składa się im hołd. Jednak fakt, że podczas tej krwawej bitwy Niemcy dokonali największej zbrodni na polskich cywilach, nie zapisał się w polskiej świadomości. Zbrodnia ta nie doczekała się poważnych badań, mimo że jej ofiarom należą się prawda i pamięć”**.

Pięciu panów oficerów podjęło decyzję (dobrze wiedząc, że Europa jest już podzielona i że alianci nie pomogą) i w związku z nią stolica państwa została kompletnie zniszczona i straciło życie od 100 do 200 tysięcy cywili. Oczywiście, zabijali ich Niemcy, ale…

Kilka przykładowych przedmiotów opisanych w książce: worek na jęczmień, beret obrońcy Elektrowni Powiśle, radiostacja Błyskawica, stuła kapłańska, kapliczka podwórkowa, trumna, malowidło „Jezu ufam Tobie”, Chrystus dźwigający krzyż, broszurka „Akt żalu doskonałego”, sutanna, gaśnica, ołówek, bilet kolejowy…

Po lekturze moja ocena tego wydarzenia nie zmieniła się, natomiast odkryłem kilka faktów, o których wcześniej nie wiedziałem albo nie w pełni i choćby z tego powodu warto było.








---
* Teresa Kowalik, Przemysław Słowiński, „Powstanie Warszawskie w 100 przedmiotach”, Fronda, 2024, s. 9.
** Tamże, s. 57.









Książka z Klubu Recenzenta serwisu nakanapie.pl.

poniedziałek, 8 lipca 2024

W poszukiwaniu sensu życia

 „Kiedy ptaki powrócą” – Fernando Aramburu

Toni, pięćdziesięcioczteroletni nauczyciel filozofii w liceum, który nie lubi uczyć, a hiszpański system szkolnictwa uważa za beznadziejny, postanawia, że dokładnie za rok popełni samobójstwo. Ten rok daje sobie, żeby w pełni przekonać siebie (także czytelnika), że to właśnie chce zrobić. W jakimś sensie wyjaśnia też powody swojej decyzji. Może też podświadomie czeka na jakieś zdarzenie, które mogłoby wpłynąć na zmianę jego postanowienia.

Nie lubię życia. Może sobie być piękne, jak twierdzą niektórzy piosenkarze i poeci, ale ja go nie lubię. Dajcie spokój z tymi zachwytami nad zachodzącym słońcem, muzyką i tygrysimi prążkami. Do diabła z tą całą scenografią. Życie wydaje mi się podłym, źle obmyślonym i jeszcze gorzej wykonanym wynalazkiem. Chciałbym, żeby Bóg istniał, bo mógłbym wtedy zażądać od niego wyjaśnień. Wygarnąć mu prosto w twarz, kim jest – partaczem [1].

Ponad siedemset stron relacji, dzień po dniu, o zwyczajnych, życiowych wydarzeniach, z dygresjami, dotyczącymi wspomnień z odległego dzieciństwa i dorastania. Równie problematycznego i beznadziejnego, jak i dzień dzisiejszy.

Prawdę mówiąc już w dzieciństwie planowałem zostać w przyszłości ojcem, żeby bić swoje dzieci. Od najmłodszych lat to jako preferencyjną metodę wychowawczą. Później nie potrafiłem nawet podnieść głosu na Nikitę i dlatego nasz syn jest taki, jaki jest [2].

Sfrustrowany, przygnębiony, rozczarowany, zawiedziony, często poirytowany Toni, nie jest jedyną taką postacią w opisywanym świecie. Właściwie wszyscy drugoplanowi bohaterowie Fernanda Arumburu są w jakiś sposób przegrani, beznadziejni; są ludźmi ze skazą – taką lub inną. Problematyczny syn Nikita, z którym Toni nie potrafi się dogadać i którego nie rozumie, Kulas, najlepszy przyjaciel, którego chyba nawet nie lubi, znienawidzony brat, Amalia, była żona, od której nie jest w stanie emocjonalnie się odciąć, toksyczni rodzice, a więc i wysoce problematyczne wychowanie, teściowie… To cały, albo prawie cały, świat Toniego. Poznając kolejne dni jego życia, przeżywając wraz z nim jego dorastanie, czytelnik zastanawia się, czemu Toni jeszcze nie palnął sobie w łeb i to znacznie wcześniej. Odpowiedź wydaje się prosta: suczka Pepa, którą Toni naprawdę kocha i którą się przejmuje. Zapewne bardziej niż umierającą matką.

Podczas lektury dość trudny był moment, w którym zrozumiałem, że to nie Toni jest jakimś wielkim nieudacznikiem i pechowcem, nie – Toni jest mniej więcej w porządku, jest normalny i przeciętny, to samo życie jest tak właśnie skonstruowane. To jest nie tyle powieść o Tonim, co właśnie o życiu. I pewien jestem, że każdy czytelnik po czterdziestce, znajdzie w książce jakiś element, może nawet więcej niż jeden, który dotyczy jego samego. W przekonaniu braci, że w dzieciństwie to ten drugi był przez rodziców faworyzowany, rozpoznałem coś dziwnie znajomego. Wynoszenie z domu różnych przedmiotów, porzucanie ich lub rozdawanie, jako forma rozstawania się, też wydaje mi się nieobce, bo pamiętam podobne zachowania konkretnej osoby z mojej rodziny.

Znakomity warsztat, „Kiedy ptaki powrócą” świetnie się czyta, w czym pomagają perełki specyficznego humoru autora. Dodatkowym atutem mogą być fragmenty trudnej historii Hiszpanii. Polecałbym wszystkim, którzy cenią dobrą literaturę i pisarstwo przez duże P. Nie polecałbym osobom z depresją.






---
[1] Fernando Aramburu, „Kiedy ptaki powrócą”, przekład Karolina Jaszecka, wyd. Sonia Draga, 2024, s. 13.
[2] Tamże, s. 15-16.

wtorek, 2 lipca 2024

Modne, niekoniecznie dobre

 „Przeciw empatii” – Paul Bloom

Zapewne to odrobinę dziecinne, ale nadal sprawia mi frajdę sytuacja, w której okazuje się, że głosząc jakieś tam obrazoburcze teorie i przekonania, po prostu miałem rację. Kiedy w PRL czekało się na telefon wiele lat, prorokowałem, że jeszcze będą chodzić po domach i proponować założenie telefonu od ręki. Doczekałem się. Kiedy Polacy cmokali z zachwytu nad bezstresowym wychowaniem, pozwalałem sobie krytykować ten pomysł. W latach, w których tysiące ludzi zapisywało się na różne terapie lub warsztaty, gdzie uczyli się asertywności, postrzeganej jako cudowne rozwiązanie i lekarstwo na wszelkie niedobory w relacjach międzyludzkich, pozwalałem sobie wskazywać elementy egoizmu i egocentryzmu takiej postawy, dowodzić, że nie jest taka jednoznaczna, że czasem bywa dobrym pomysłem, ale wcale nie zawsze. Wreszcie przyszła kolej na empatię i jej bezrefleksyjne wychwalanie bez jakiejkolwiek próby rzetelnej oceny.

Łatwo pojąć, dlaczego tak wielu ludzi uważa empatię za potężną siłę, działającą na rzecz dobra i przemiany moralnej. Łatwo pojąć, dlaczego tak wielu ludzi sądzi, iż jedyny problem z empatią polega na tym, że jest jej w nas za mało. Też w to wierzyłem. I już nie wierzę. Empatia ma swoje zalety. Może być potężnym źródłem przyjemności związanej ze sztuką, wyobraźnią i sportem, może być też cennym aspektem związków intymnych. Ale na ogół jest złym doradcą moralnym. Uzasadnia głupie oceny i często motywuje nas do obojętności i okrucieństwa. Może prowadzić do irracjonalnych i niewłaściwych decyzji politycznych, niszczyć niektóre ważne relacje, na przykład między lekarzem a pacjentem, może sprawić, że będziemy gorszymi przyjaciółmi, rodzicami, mężami i żonami*.

Paul Bloom, profesor psychologii na Yale University, sformułował takie wnioski dysponując aparatem naukowo-badawczym, po latach badań. Ja, ze swoimi laickimi pomysłami, mam tylko wyczucie czy instynkt oraz długie lata obserwacji życia, postaw, zachowań, zarówno własnych, jak i dziesiątków osób, może setek, z którymi się stykam.
Z wnioskami profesora Blooma mogę się zgadzać lub nie, ale jeśli nie, to obliguje mnie to do znalezienia odpowiedzi na pytanie, na przykład takie oto: a na jakiej podstawie uważam, że on nie ma racji? Odpowiedź: bo taka jest moda albo, bo wszyscy wiedzą, nie jest punktowana. Podobnie jak przekonanie, że milion much lecących do gówna nie może się mylić – ono musi być pyszne.

W „Przeciw empatii” szukałem argumentów, rzetelnych naukowych podstaw do swoich wcześniejszych przeczuć i je tam znalazłem. Uważam, że to bardzo wartościowa pozycja popularno-naukowa, napisana przystępnym językiem, a więc i zrozumiała dla wielu czytelników, choć zapewne nie dla wszystkich.

Na koniec jeszcze cytat z „Roku 1984” Orwella: Należenie do mniejszości, nawet jednoosobowej, nie czyni nikogo szaleńcem. Istnieje prawda i istnieje fałsz, lecz dopóki ktoś upiera się przy prawdzie, nawet wbrew całemu światu, pozostaje normalny. Normalność nie jest kwestią statystyki.





---
* Paul Bloom, „Przeciw empatii”, tłumacz: Marek Chojnacki, wyd. Teofrast, 2017, s. 12.