piątek, 27 grudnia 2019

Mieszkańcy ulicy Krochmalnej


„Szumowiny” –  Isaac Bashevis  Singer

Czas i miejsce akcji: 1906 rok, przed pierwszą wojną światową; Polski nie ma na mapie, rzecz dzieje się w Warszawie (głównie), czyli w Rosji, w środowisku żydowskim, skupionym w okolicach ulicy Krochmalnej, Długiej, Gnojnej, Ciepłej, choć nie tylko.

Przeciął ulicę i wszedł do bramy, którą rozjaśniał tylko pełgający płomyk naftowej lampki. Przystanąwszy na chwilę, ogarnął spojrzeniem podwórko. W padającym z okien świetle zobaczył skrzynię na śmieci, ślepy mur i komórkę. Robiło się już późno, ale ludzie wciąż pracowali. Słyszał furkotanie maszyn do szycia, stukot szewskich młotków, łoskot i szum, jakby znalazł się w fabryce. Zdążył zapomnieć o istnieniu mieszkań w suterenach. W lewej oficynie ujrzał klitkę z pochyłym dachem i sięgającym ziemi okienkiem. Na sznurach suszyło się pranie*

Próbowałem wyobrazić sobie taką ulicę i z pomocą przyszedł mi stary, z 1959 roku, film „Wspólny pokój” oraz poezja Konstantego Ildefonsa:

Że ona jest na końcu świata,
każdy policjant o tym wie,
czarna jak płyta gramofonowa
z tą samą piosnką, od nowa, od nowa.

Ulica Sarg. Ulica Sarg.
Katastrofalna ulica.

Miłość? Rozplączesz jak węzeł.
Laur? Przyjdzie później czy prędzej;

Lecz gdy cię, człowiecze,
ulica urzecze,
jak szmaragd upadniesz na dno.
[...]
Ulica Sarg. Ulica w deszcz.
Rozpaczliwa, panowie, ulica.

Maks Barabander, lat 47, Żyd bez wykształcenia, ale cwany i zaradny, zamieszkiwał w Raszkowie i Warszawie (na Krochmalnej), aż wyemigrował za ocean i w Buenos Aires dorobił się na handlu nieruchomościami. Kiedy zmarł nagle jego syn Arturo, żona, Ruchełe, podupadła na zdrowiu, zamknęła się w sobie, jakby gwałtownie postarzała i straciła zainteresowanie mężem, a może życiem w ogóle. Maks popadł w melancholię, stał się impotentem, zatracił w ogóle sens życia. Lekarze mówili, że to wszystko nerwy i wysyłali go do wód, ale ich rady i pomysły na niewiele się zdały. Wtedy to Maks postanowił odwiedzić Warszawę i ulicę Krochmalną, poszukać krewnych w Raszkowie.

W Warszawie Maks Barabander zatrzymuje się w najdroższym hotelu, w „Bristolu”; szybko poznaje biednego, samozwańczego rabina i jego córkę, socjalistkę, Cirełe, ale też „szemrane” towarzystwo z Gnojnej, szumowiny, od których nie wydaje się lepszy.
Maks przedstawia się jako wdowiec, choć w pierwszej chwili nie wie, co go do tego pchnęło, a jako mężczyzna wolny i zamożny wzbudza zainteresowanie wielu pań. Łącznie z takimi, które proponują mu spółkę w handlu żywym towarem.

Jak na człowieka interesu, człowieka sukcesu, Maks wydaje się dziwnie miękki, uległy, bezwolny. Przyjmuje każdą propozycję i wikła się w związku z tym w coraz większe problemy i dylematy moralne. Jego… hm… przygody mogą być wskazówką dla czytelnika – ciesz się z tego, co masz – nawet jeśli momentami wydaje się to mało ekscytujące, bo pogoń za szalonymi marzeniami może okazać się zgubna.



---
* Isaac Bashevis Singer, „Szumowiny”, tłum. Łukasz Nicpan, MUZA S.A., Warszawa 2002, s. 28-29.

poniedziałek, 23 grudnia 2019

Monografia opolskiego poety


„Obroty liter. Szkice o twórczości Tomasza Różyckiego” – Anna Czabanowska-Wróbel, Magdalena Rabizo-Birek

Urodzony w 1970 roku w Opolu Tomasz Różycki, poeta i tłumacz, laureat wielu prestiżowych nagród, w tym tak znaczących, jak Nagroda Kościelskich, Nagroda „Kamień” (przyznawana w trakcie Festiwalu „Miasto Poezji”), Nagroda im. Josifa Brodskiego i innych. Jego wiersze tłumaczone były na wiele języków i nieustająco spotykają się z przychylnymi ocenami krytyków i czytelników. Twórczość Tomasza Różyckiego dowodzi, że nawet w obecnej Polsce można być, stać się,  znakomitym, uznanym, cenionym poetą.

Wywieziono ich pociągami na przyznane Polakom tereny (rodzina poety trafiła na Opolszczyznę), z których w tym samym czasie wysiedlono niemiecką ludność. W komunistycznej, peerelowskiej propagandzie ziemie te nazywane były »odzyskanymi« lub »piastowskimi«, które to terminy Różycki niejednokrotnie ironicznie komentuje w swoich utworach [1].

Kiedy to przeczytałem, od razu wiedziałem, że Różycki jest godny zaufania, osadzony w rzeczywistości, rozumiejący, co się tu tak naprawdę dzieje. To się może wydawać nieprawdopodobne, ale „komuna” skończyła się 30 lat temu, a ja nadal spotykam ludzi, którzy próbują prezentować peerelowskie argumenty na rzekomą słowiańskość/polskość ziem uzyskanych na zachodzie w zamian za utracone na wschodzie. Ale… to tylko dygresja.

„Obroty liter” to ponad dwadzieścia artykułów, esejów, studiów na temat twórczości Tomasza Różyckiego. Autorami są przedstawiciele różnych środowisk naukowych i opiniotwórczych, tłumacze; jeden z esejów (o zagrożeniu wolności słowa) napisał sam Różycki. Klasyczna monografia, wysoki poziom.
Na temat twórczości poety wypowiadają się między innymi: Teresa Dobrzańska, Leonardo Masi, Kamil Nolbert, Xavier Farré, Maja Januszkiewicz, Bill Johnston, Mira Rosenthal… Nie trzeba się z ich interpretacjami i opiniami zgadzać, ale warto je poznać. Poza tym rodzą wiele przemyśleń na mnóstwo tematów, a to – uważam – jest w przypadku monografii poety, wartością dodaną.





---
1. Anna Czabanowska-Wróbel, Magdalena Rabizo-Birek, „Obroty liter. Szkice o twórczości Tomasza Różyckiego”, Univwrsitas, 2019, s. 14.

sobota, 21 grudnia 2019

Monologi pięćdziesięciolatki


„Wszystko” – Atka Brożek

Jeśli się nie mylę, imienia „Atka” nie ma, nie istnieje, to głównie nazwa geograficzna. Jeśli dodać do tego zdjęcie na okładce, aż ociekające Photoshopem… Ale mniejsza z tym, i tak zacząłem czytać.

Książka jest umiarkowanie udanym eksperymentem formalnym – są to bowiem niekończące się monologi Anki (pięćdziesiątka, szczupła, czarne włosy). Owszem, pojawiają się tu także inne osoby, ale Anka nie dopuszcza ich do głosu. Ich obecność (tych innych) wyrażana jest w sposób znany z lektury scenariuszy filmowych, np. Karolina (Garbata) chciała coś dodać, ale zrezygnowała, Elżbieta wolno sączyła wino, Magda patrzyła w przestrzeń pustym wzrokiem, Suchemu, który chciał coś powiedzieć, Anka natychmiast przerwała itp.

Anka dużo pije, właściwie to prawie stale, z mężem (zwanym Suchym), sypiającym w piwnicy, tworzy parę już tylko formalną, angażuje się w różne  bezsensowne przygody seksualne, ale przede wszystkim wiecznie i ustawicznie narzeka. Wyrzyguje swoją złość, niezadowolenie i frustrację na każdego, kogo da się zmusić do słuchania. Nużące to – krótko mówiąc.

Specyficzne relacje łączą Ankę tylko z dwoma osobami: matką, wyraźnie sprawczynią chorych relacji Anki z ludźmi oraz Magdą – ten układ trudny jest do określenia. Magda jest ze dwadzieścia lat młodsza od Anki i odgrywa w jej życiu wiele różnych ról, bo to i przyjaciółka, i podopieczna, i protegowana… może nawet kochanka. Anka niby to stale pomaga Magdzie, ale w sumie karmi się jej chorobą i słabością. Bardzo ta relacja jest… niefajna.

Raził mnie w książce ordynarny, plugawy, wulgarny język – ale… może kobiety tak teraz ze sobą rozmawiają.
Refleksja druga: obraz jest oczywiście mocno przerysowany, ale… ile kobiet żyje w taki sposób, jak Anka, choćby częściowo?

piątek, 20 grudnia 2019

Stara nowa Rosja i jej wywiad


„Czerwona jaskółka” – Jason Matthews

Nie, nie sądzę, żeby tak było, ale przez całą lekturę miałem wrażenie, że książka została napisana dawno temu, za Breżniewa albo Andropowa. Teraz trzeba ją było odrobinę uaktualnić – w końcu ZSRR już nie ma – jednak ta aktualizacja jest dość powierzchowna, sprowadza się do nazw, nazwisk i kilku faktów. W każdym razie Rosjanie są w powieści tacy sami, jak w książkach sprzed 20-30 lat, a więc głupi, brutalni, niebezpieczni i źli, natomiast Amerykanie wspaniali – nawet jeśli czasem, rzadko, trafi się wśród nich jakiś dupek.

Do pewnego momentu akcja powieści toczy się dwutorowo. Jedną bohaterką jest Dominika Jegorowa, starająca się zrobić karierę w rosyjskim wywiadzie, drugim Nathaniel Nash, agent CIA. Wkrótce się jednak spotykają w Helsinkach, pojawia się zakazane uczucie, do mnóstwa normalnych problemów dochodzą kolejne.
Akcja dzieje się w Rosji, Grecji, we Włoszech, w USA, w Finlandii…

Kolejne rozdziały książki kończą się… przepisami kulinarnymi.

Film zrealizowany na podstawie książki Jasona Matthewsa, byłego agenta CIA, podobno był całkiem niezły.

niedziela, 15 grudnia 2019

Przyjaciele przyjaciół, malarze


„Irlandczyk” – Charles Brandt

Jakie to szczęście, że w Polsce jeszcze czasem tłumaczy się i wydaje dobrą literaturę zagraniczną, a nie tylko powieści królowych polskiego kryminału i mistrzów polskiej sensacji!

Poprzedni polski tytuł tej opowieści, „Słyszałem, że malujesz domy”, w pewnych kręgach w USA wyraźnie określa jej temat. W mafijnym slangu bowiem „maluje domy” (krwią ofiar) zabójca na zlecenie, kiler. W 2012 roku książka ta nie wzbudziła u nas większego zainteresowania, dopiero zmiana tytułu i reklama filmu na Netfliksie, zmieniła ten stan.

Tytułowy Irlandczyk to działacz związkowy i bezwzględny mafioso, Frank Sheeran, który na zlecenie organizacji zamordował ponad dwadzieścia osób. Jednak osią tej opowieści, jej głównym motywem, jest sprawa tajemniczego zaginięcia Jimmy'ego Hoffy, przyjaciela Franka Sheerana, przywódcy związku zawodowego kierowców ciężarówek. Irlandczyk „zajął się” nim na rozkaz bossa Russella Bufalino.
Prokurator Rudy Giuliani zaliczał Franka Sheerana do grupy najważniejszych członków mafii. W gronie tym znalazły się tylko dwie osoby, które nie były pochodzenia włoskiego.

Książka powstała na podstawie nagrań z rozmów Franka Sheerana z prawnikiem i pisarzem, Charlesem Brandtem. Najnowsze jej wydanie zawiera kilkudziesięciostronicowy dodatek, w którym Brandt uzupełnia informacje, których wcześniej, w pierwszym wydaniu książki, nie mógł podać – choćby ze względu na bezpieczeństwo własne oraz rodziny.

Konstrukcja „Irlandczyka” przypomina „Chłopców z Ferajny” Nicholasa Pileggi i jest równie ciekawa.

wtorek, 10 grudnia 2019

Żmijowisko - niewinnych brak


„Żmijowisko” – Wojciech Chmielarz

Nie czytałem wcześniej żadnej książki Chmielarza, jakoś nie czułem takiej potrzeby. Kiedy jednak dowiedziałem się, że na podstawie „Żmijowiska” będzie kręcony film, zainteresowałem się – w końcu przecież „Ojciec chrzestny”, „Morderstwo w Orient Ekspresie”, „Firma” itd. itd. Zawiodłem się solidnie – to Polska – fakt, że na podstawie książki kręci się film, wcale nie oznacza, że książka jest dobra. Pozostaje mieć nadzieję, że film/serial będzie ciekawszy, a to jest – moim skromnym zdaniem – całkiem prawdopodobne.

Książka zaczyna się tak, jakby był to kolejny rozdział albo kolejny tom większej całości. Coś tam się dzieje, ale wyraźnie jest to kontynuacja. Ciąg dalszy. W dalszych rozdziałach wyjaśnia się, że chodzi o specyficzną narrację, bo rzecz cała dzieje się „teraz”, „wtedy” i „pomiędzy”. Czy w takich skokach czasowych jest coś złego? Ależ skądże! Wystarczy przypomnieć sobie „Dawno temu w Ameryce”, gdzie taki przeskok w czasie obejmuje kilkadziesiąt lat, ale… takie rzeczy trzeba umieć robić. Robić w taki sposób, by nie nużyć i nie irytować czytelnika. Nie jest wykluczone, że Wojciech Chmielarz nauczy się tego… kiedyś.

Do gospodarstwa agroturystycznego Żmijowisko przyjeżdżają dawni znajomi Kamili ze studiów. Ani jej mąż, Arek, ani córka, Ada, która na wakacje miała zupełnie inne plany, nie mieli na to żadnej ochoty, ale mamuśka sterroryzowała wszystkich. Ada zaginęła, a zakrojone na szeroką skalę (podobno) poszukiwania nie przyniosły efektu.
Minął rok. Do Żmijowiska znowu przyjechał Arek, kontynuować poszukiwania córki. Jej matka, skulona w kłębek na tapczanie, woli użalać się nad sobą.

W gospodarstwie agroturystycznym czas spędza wiele osób i są to wyraziście zarysowane postacie: czarna Adaoma (dla swoich w Nigerii jest ona biała i dziadek wprawdzie poczęstował ją zupą pieprzową, ale o powstaniu odpowiedzieć nie chciał, bo okazała się za mało czarna), jej aktualny partner Robert, szycha w jakiejś telewizji, uważający Adaomę za najpiękniejszą rzecz, cham tak poza tym, właściciel agroturystyki, Krzysztof z żoną i ich nastoletni syn Damian, tajemniczy biznesmen w czerwonym BMW, o którym Adaoma opowiadała policji, ale o tym fakcie nie ma w aktach śladu…

Chmielarz miał dobry pomysł na połączenie powieści sensacyjnej i obyczajowej, świetny pomysł na rozbudowaną fabułę, w której właściwie nikt nie jest tak całkiem niewinny, ale… na pewno dało się to zrobić zdecydowanie lepiej.

poniedziałek, 25 listopada 2019

Erotomani, seksoholicy i zboki


„Sekretne życie pisarzy” – Schmidt Shannon McKenna,  Joni Rendon

Właściwie podtytuł opisuje zawartość książki wyczerpująco. „Skandale miłosne legendarnych uwodzicieli, kokietek i drani świata literatury” nie pozostawiają złudzeń co do treści. Czasem tylko, jakby mimochodem, znaleźć można w książce ciekawostki dotyczące genezy powstania takiego lub innego dzieła. W zbiorze nie chodzi o sekrety, jak sugerowałby tytuł, ale o skandale, często bardzo głośnie. O seks, zdrady, zboczenia, zahamowania, syfilis, kochanki i kochanków, związki homoseksualne, dewiacje itp. Zaskoczyła mnie w tej kolekcji obecność Sylvii Plath, czy Agathy Christie, bo gdzie im do seksualnych ekscesów, ale… mniejsza z tym.

Z ważniejszych bohaterów, jeśli tak można to nazwać, pojawiają się na kartach książki: Norman Mailer i jego liczne związki, nie tylko z Marylin Monroe, T. S. Eliot, który siłą umieścił żonę w szpitalu psychiatrycznym, gdzie zresztą przetrzymywano ją do śmierci, Lwa Tołstoja, Oscara Wilde’a, Karen Blixen, Edgara Allana Poe, Jamesa Joyce’a, Gustava Flauberta, Ernesta Hemingwaya, Jacka Kerouaca (ślub w kajdankach i powrót do mamra po ceremonii) oraz wielu, wielu innych. Czasem relacja ogranicza się do kilku zdań zaledwie, by w przypadku kogoś innego przybrać postać szerszego opracowania… choć nie jestem pewien, czy to określenie pasuje do zawartych w książce treści. Autorki „Sekretnego życia pisarzy” szukały skandali, sensacji, dreszczu obrzydzenia albo przynajmniej niesmaku, a nie solidnych opracowań. Jednak zapewne ważny jest i ten aspekt (zaglądanie komuś pod pierzynę), tyle że w zbyt dużej dawce rodzi to… hm… mieszane uczucia. Plotki i pikantne anegdoty nie są niczym złym, byle nie sprowadzać życia tylko do nich.

„Sekretne życie pisarzy” zawiera też różne zagadki i quizy, jakby autorki chciały się upewnić i sprawdzić, czy czytelnik dobrze zapamiętał, kto miał sześć żon, a kto był biseksualny.

Książka jest w porządku i nie zrobi żadnej krzywdy komuś oczytanemu, posiadającemu elementarną wiedzę na temat twórców literatury, może nawet uzupełnić informacje zbyt wymuskane, a przez to niezupełnie prawdziwe. Pozostałym czytelnikom przyjdzie zapewne do głowy, że sztuka, zwłaszcza pisarstwo, to samo zło, rozpusta, niemoralność i sodomia.

wtorek, 19 listopada 2019

Bohemy Opola świat zaginiony


„Linijki papilarne” – Marian Buchowski

W największym skrócie można powiedzieć, że jest to wspomnienie, opowieść (w różnej formie, bo to i reportaż, i felieton, i wywiad) o środowiskach twórczych Opolszczyzny aktywnych w czasach PRL. Głównie mowa jest o wyrobnikach pióra (stąd, choć na pewno nie tylko stąd, „linijki”), czyli literatów, dziennikarzy, poetów, pisarzy, ale też malarzy i muzyków.

Choć teksty dotyczą bardzo konkretnych czasów, miejsc (np. Opole, Rynek, Teatr 13 Rzędów Grotowskiego zamieniony później na Klub Związków Twórczych) i ludzi, których poznajemy z imienia, nazwiska, działalności, postawy, przekonań i wizerunku, a, tak, bo zdjęcia też są w książce, to jednak odnoszę wrażenie, że mogłaby to być relacja uniwersalna. Cóż z tego, że miasto nazywałoby się inaczej, a bohaterowie inne nosili nazwiska; legendarny swego czasu bar „Pod Siódemką” nosiłby może nazwę „Szarotki”, „Semafora” albo innej „Fregaty” („Fregatę” pamiętam akurat z Wrocławia, nazywaliśmy ją budynkiem F1 politechniki), ale przecież tego typu lokale były wszędzie, od morza do Tatr.

To, co mnie w książce urzekło, to nastawienie autora oraz jego złośliwy, inteligentny, często wieloznaczny humor. Bo większości osób w niej się pojawiających przecież nie znam. A właśnie – nastawienie. Inteligentnym ludziom, których zapewne paru w naszym kraju jeszcze zostało, choć nie wiadomo, na jak długo, wystarczy takie oto stwierdzenie Buchowskiego:

„Mojemu pokoleniu, a i trochę młodszym też, należałoby – dzisiejszą modą – rozdać ordery za samo istnienie. Zwłaszcza my powinniśmy już dawno dostać po krzyżu, bo jesteśmy żywym okazem świadczącym, że jakąś nadludzką siłą jednak można było ten PRL przeżyć. A przecież wszystkim wiadomo, nie tylko z licznych prac naukowych, że przeżyć się tego nie dało i dlatego, kto mądry, ten się z przyjściem na świat rozsądnie wstrzymał aż do roku 1989” [1].

Pozostałym, tym… hm… inteligentnym trochę inaczej, wydawać się może, że książka jest wyrazem sentymentu autora do „komuny”. Nic bardziej mylnego. Marian Buchowski drwi z patologii tamtych czasów okrutnie, choć w sposób niekoniecznie dla wszystkich zrozumiały i czytelny, na przykład:

[Portier z KZT] „Trochę swoim zachowaniem przypominał niekiedy postawę bardzo w tamtym ustroju powszechną: wprawdzie wykonuję pracę o charakterze usługowym, ale co najmniej mową ciała dam usługobiorcy do zrozumienia, że wcale, ale to wcale nie jestem od niego gorszy. Najwyraźniej to widać było u kelnerów, którzy mniej lub bardziej ostentacyjnym chamstwem wobec klienta walczyli o społeczną równość i sprawiedliwość” [2].

Marian Buchowski nie jest „za komuną”,  ale ciekawszym pytaniem wydaje się: przeciw czemu jest autor „Linijek”? Częściowo wyjaśnia to kolejny cytat:

„Nową rzeczywistość PRL-u każdy sobie ubarwiał na własną rękę. Pomysły były różne: knucie przeciwko »komunie«, zbieranie znaczków, pisanie anonimów, picie wódki, zdradzanie żony, albo chociaż jej bicie… Ponieważ kiedyś, nie to co dziś, nie było czym imponować w sposób dla wszystkich i z daleka widoczny, to do rangi atutów pomocnych w budowaniu pozycji towarzyskiej urastać musiały lekceważone dziś drobiazgi, nie wymagające gotówki i nie do kupienia w sklepie, ani na Allegro: mądrość, błyskotliwość, talent, dorobek twórczy, wrażliwość, oczytanie, bywanie w teatrze, ciekawa osobowość…” [3].

Przyznaję, że mnie też krew zalewa, kiedy ludzie urodzeni w 1985 roku albo i później, próbują z wielkim przekonaniem opowiadać mi (a także osobom urodzonym w latach czterdziestych, pięćdziesiątych, sześćdziesiątych ubiegłego wieku), jak to się żyło w czasach PRL-u.

Anegdoty, zabawne epizody, komiczne pomysły, absurdalne wydarzenia, kpina i drwina, to pierwsza część książki. Druga zawiera biogramy pisarzy (na przykład Niny Kracherowej, Edwarda Pochronia, Marka Jodłowskiego) oraz opisy relacji środowiska pisarskiego z „komuną”, cenzurą (Urzędem Kontroli Publikacji i Widowisk), i tu już nie zawsze bywa śmiesznie. Zwłaszcza gdy mowa jest o TW (tajnych współpracownikach), czyli donosicielach, szpiclach, kapusiach, z tego grona. Tym bardziej, że jest to temat też mocno niejednoznaczny. Jedni do współpracy zostali w jakiś tam sposób zmuszeni, innym chodziło tylko o pieniądze, jeszcze innym o możliwość publikowania, a byli i tacy, którzy robili to z przekonania. To były czasy znacznie bardziej skomplikowane, niż się to obecnie młodym historykom (histerykom?) wydaje.

Odrobinę poczułem się przytłoczony liczbą nazwisk, będzie ich pewnie z pięćset (na szczęście książka zawiera rzetelny indeks), ale to przypomina czytelnikowi, że jest to jednak pisarstwo dokumentalno-misyjne. Bo pewien jestem, że misją autora było ocalenie od zapomnienia ludzi, spraw, zdarzeń i pokazanie tego wszystkiego w sposób niezafałszowany polityczną, jedynie poprawną ideologią – taką lub inną, to akurat nie ma znaczenia, bo historia to fakty, realne zdarzenia, a nie interpretacje partyjne.

Marian Buchowski - foto z Wikipedii
Zdarzają się w książce elementy, nazwałbym to, demaskatorskie, na przykład:

„I jeszcze jedno. Za dużo wiem o uzależnieniu , aby nie przestrzec. Nie, nie przed skutkami picia, tylko przed zwalaniem za wszystko winy na ustrój, na szarą, uciążliwą rzeczywistość PRL-u, w której przyszło wieść żywot większości osób, których nazwiska utrwalam w tej książeczce. Mistrzem w takim bajaniu był Marek Hłasko. Do dziś (mimo spopularyzowania wiedzy o mechanizmach uzależnienia) dają się na to nabierać nie tylko najbardziej leniwi umysłowo »badacze skutków PRL-u«, ale nawet wysokiej klasy krytycy literaccy. Jako człowiek także z autopsji znający temat picia nieźle, a przy tym pisarz nie tylko zdolny, ale również inteligentny – musiał Hłasko, będąc jeszcze w Polsce, przynajmniej podejrzewać, że czynniki zewnętrzne w postaci ponurej rzeczywistości tamtego PRL-u nie oddziaływały zbyt mocno – jako powód do picia – na cudzoziemców pogrążających się w alkoholizm na terenie USA i całej reszty wolnego, kolorowego i pełnego dostatku świata” [4].

Kiedy autor najlepszej na świecie biografii Stachury („Buty Ikara”) pisze takie rzeczy o Hłasce, to gotów jestem uwierzyć bez zastrzeżeń. Zna czasy i ludzi, po prostu. Ale tu nie chodzi o Marka Hłaskę, ale o fakt, że na całym prawie świecie alkoholizm (F10.2) jest chorobą niezawinioną, a jedynie Polacy próbują na PRL przerzucać odpowiedzialność za swoje nadmierne picie. PRL-u nie ma od trzydziestu lat, a konsumpcja alkoholu w Polsce jakoś nadal dynamicznie i triumfalnie rośnie.  I, pomijając lokomotywy, jest to jedyny towar, który w ciągu ostatnich dwudziestu lat znacząco potaniał.

Momentami „Linijki papilarne” nie są lekturą najłatwiejszą, ale zdecydowanie polecam i to nie tylko mieszkańcom Opolszczyzny.




---
1. Marian Buchowski, „Linijki papilarne”, wyd. Wojewódzka Biblioteka Publiczna im. Emanuela Smołki w Opolu, 2019, s. 5.
2. Tamże, s. 19.
3. Tamże, s. 18.
4. Tamże, s. 79-80.

środa, 6 listopada 2019

Niewinni o brudnych rękach


„W pisarskim czyśćcu” – Krzysztof Masłoń

Pierwsze skojarzenie, które wpadło mi do głowy już podczas lektury, to tytuł starego filmu z roku 1974, „Niewinni o brudnych rękach”.

Piekło, czyściec, raj. Z tych trzech… hm… lokalizacji, to czyściec właśnie przypomina mi powiedzenie „tak, ale…”. Czyli jest dobrze, ale nie do końca. Niby w porządku, ale to się jeszcze okaże. To proste – gdyby było jednoznacznie dobrze lub zdecydowanie źle, nie byłoby mowy o czyśćcu, ale właśnie o piekle lub raju (niebie).
Wydaje się to oczywiste i dlatego zaskoczyło mnie kilka recenzji tej książki, bo wynikało z nich wyraźnie, że ich autorzy tego właśnie elementu kompletnie nie zrozumieli. A to przypomina mi (nie wiedzieć, czemu) słowa Waltera Lippmanna (amerykańskiego pisarza, dziennikarza i komentatora politycznego): Gdzie wszyscy myślą tak samo, nikt nie myśli zbyt wiele.

Czy „W pisarskim czyśćcu” to książka tendencyjna? Ależ oczywiście! To właśnie oznacza i sygnalizuje jej tytuł. O twórczości literackiej lub o twórcy mówimy, że jest tendencyjny, jeśli podporządkowany jest określonej idei (to  już z definicji tendencyjności ze słownika PWN). Autor, zgodnie z zamierzeniem i z premedytacją, skoncentrował się na tych tylko elementach życia pisarzy, które zawiodły ich do czyśćca. To nie są, i nie miały być, pełne biografie, czy rzetelna ocena całego dorobku pisarskiego. To odpowiedź na trudne pytanie: za co trafiłeś do czyśćca?

Najczęściej chodzi o romans (albo i całkiem poważny związek) z komunizmem, ale nie zawsze, bo mógł to być alkoholizm, problematyczna postawa wobec Żydów, czy choćby tylko (tylko?!) próby zaistnienia za wszelką cenę, wyrażająca się w działaniach, które tej akurat osobie, zupełnie nie pasują, wątpliwe postawy moralne, szokujące zachowania i przekonania i inne.

Krzysztof Masłoń, dziennikarz, publicysta, krytyk literacki, przyjrzał się w swojej książce takim oto postaciom polskiej sceny pisarskiej, jak: Konwicki, Szymborska, Herbert, Barańczak, Stachura, Osiecka, Bursa, Tyrmand, Iredyński, Kuśniewicz, Brandys, Woroszylski, Bratny, Grochowiak, Żukrowski, Stryjkowski, Bąk, Różewicz, Trzebiński, Gajcy, Borowski, Bujnicki, Przyboś, Dąbrowska, Grydzewski, Hemar, Kruczkowski, Wasilewska, Słonimski, Krasiński, Rymkiewicz, Nowakowski.

Czy po lekturze „W pisarskim czyśćcu” przestały mi się podobać: „Zły”, „I ty zostaniesz Indianinem”, „Pożegnanie z Marią”, „Kolumbowie” itd.? Ależ skądże! Za to dzięki Masłoniowi, mam okazję odkleić się od swoich dziecinnych wyobrażeń o pisarzach, od bardzo częstej w Polsce maniery, obowiązku wręcz, oceniania twórcy poprzez różowe okulary jego dokonań. Cóż… czas wreszcie dorosnąć.
Notabene, taki właśnie nakaz obowiązuje aktualnie w przypadku tzw. „żołnierzy wyklętych” – działali w słusznej sprawie, więc… wszystko inne się nie liczy, nawet nie jest prawdą.

Wydaje mi się, że niektóre z tych tekstów, kilka lat temu, czytałem w „Rzeczpospolitej” i może jeszcze gdzieś.

piątek, 1 listopada 2019

Obrzędy i rytuały, to samo zło


„Rytuały wody” – Eva García Sáenz de Urturi

Urodzona w 1972 roku w Vitorii (Hiszpania, Kraj Basków) Eva García Sáenz de Urturi jest obecnie jedną z bardziej popularnych pisarek hiszpańskich, a baskijskich, to już na pewno. Wydany w 2016 roku pierwszy tom trylogii, „Cisza białego miasta” („El silencio de la ciudad blanca”), bardzo szybko stał się bestsellerem. „Rytuały wody” to następna książka z cyklu i kontynuacja przeżyć, doświadczeń, problemów, przeciwności kilkorga znanych już z tomu pierwszego bohaterów. Z premedytacją nie używam określenia „przygoda”, bo to zdecydowanie nie ten kaliber, przygody to miał Zorro, Wilhelm Tell, Tomek Sawyer, „Rytuały wody” to prędzej tragedia, wstrząs, koszmarne przeżycia, trauma.
Oczywiście, „Rytuały wody” da się czytać osobno, bez znajomości „Ciszy”, ale… lepiej jednak kolejno.

Głównym bohaterem thrillera jest inteligentny inspektor Unai López de Ayala (pseudo Kraken) z Wydziału Kryminalnego w Vitorii, stolicy wspólnoty autonomicznej Kraju Basków, mieście poświęconym Białej Panience, Virgen Blanca. W dochodzeniach pomaga mu Estibaliz Ruiz de Guana, jedna z lepszych i najwytrwalszych śledczych. On jest dobry w profilowaniu, ona specjalizuje się w wiktymologii. Oboje mają problemy z dyscypliną, regulaminami i samowolą.

Dla tych, którzy nie znają mojej wcześniejszej historii, streszczę ją w kilku słowach: nazywam się Unai López de Ayala, pracuję jako specjalista od profilowania kryminalnego w wydziale śledczym jednego z komisariatów w Vitorii. Mam ksywkę Kraken. Cierpię na afazję Broki. Seryjny morderca z poprzedniego śledztwa, które prowadziłem, jak umiałem, prawie mnie załatwił, strzelił mi w głowę. Wciąż nie mogę mówić, od czasu do czasu, kiedy nie mam innego wyjścia, wydaję z siebie coś w rodzaju krakania. Porozumiewam się skutecznie za pomocą edytora w telefonie*.

Unai López de Ayala nie może mówić i jakoś stracił zapał do pracy z logopedą, jego szefowa i kochanka, Alba Diaz de Salwatierra, okazuje się być w ciąży, ale nie wie, czy dziecko jest Unaia, czy może jej męża, Nancho, zabójcy dwudziestu jeden osób (to on strzelił w głowę inspektorowi); Estibaliz prosi Krakena, który oficjalnie jest na zwolnieniu lekarskim, o pomoc w nowej sprawie – w Àlavie, w pobliżu tunelu San Adriàn (rejon górzysty), znaleziono zwłoki ciężarnej kobiety, Any Belén Liaňo, autorki komiksów (wydawanych pod pseudonimem Annabel Lee), ale przede wszystkim pierwszej sympatii inspektora. Kobieta została utopiona w historycznym celtyckim kotle, zgodnie z pradawnym obyczajem Rytuału Wody. I wtedy, powoli, historia zaczyna się rozkręcać i… komplikować.

Akcja powieści dzieje się dwutorowo – mniej więcej obecnie (to znaczy zimą 2016/17) i w przeszłości, a dokładnie w 1992 roku latem, gdy młody Unai pomagał w czasie wakacji w rekonstrukcji celtyckiej wioski. Nad przebiegiem prac czuwał wtedy superprzystojny archeolog, Saúl Tovar – osoba-zagadka, człowiek-problem, wlokący za sobą i w sercu własną smugę cienia. Zresztą, solidnie rozbudowane i zwykle pokomplikowane postaci, to specjalność tej autorki. Jej bohaterowie, także ci z drugiego planu, nigdy nie wydają się płascy, nijacy, jednowymiarowi. Bardzo to sobie cenię. Zresztą… podam przykład.
Alba nie wie, czy jest w ciąży z mężem, morderczym psychopatą, czy z inspektorem. A więc najpierw musi zdecydować, czy w ogóle chce mieć to dziecko – wiadomo przecież będzie, że jest ono dzieckiem mordercy… albo owocem zdrady małżeńskiej. Alba decyduje się urodzić dziecko i nie przeprowadzać badań genetycznych, woli nie wiedzieć na pewno i ostatecznie, czyje ono jest. Informuje o swoim postanowieniu Unaia i teraz on musi zmierzyć się z niesamowicie trudnym dylematem: uznać dziecko i wychowywać, nie mając pewności, czy jest jego ojcem, czy może jest to dziecko psychopaty – a co, jeśli to psychiczne zaburzenie, dewiację, dziecko odziedziczy?
To tylko skrót, kilka zdań, ale w powieści bohaterowie zmagają się z takimi rozterkami wcale nie skrótowo i marginalnie. Ich dalsze życie zależeć będzie od takich decyzji, a te nie są łatwe ani proste.

„Rytuały wody”, chyba nawet bardziej niż „Cisza białego miasta”, to zdecydowanie nie jest powieść do czytania w podróży, do czytania po kawałku w metrze lub autobusie, do poznawania w niewielkich dawkach przez dłuższy czas i na zmianę z jakąś inną lekturą. Wymaga skupienia i uwagi, bo stopień pokomplikowania wątków, a jest ich naprawdę wiele, wydaje się większy, niż wynosi średnia dla tego typu książek. Zbyt długa przerwa w czytaniu może spowodować, że przestaniemy orientować się, co z czego wynika i skąd się wzięło - wtedy łatwo o zniechęcenie i rozczarowanie, a szkoda by było.

Czytelnik polski zetknąć się może z dwoma trudnościami. Pierwsza to cena książki: pozycja gruba, bardzo porządnie wydana, więc i nie tania, niestety. Druga to lokalizacja i to, co się z nią wiąże, a więc nazwy geograficzne, nazwiska bohaterów, alfabet. Chyba, że ktoś zna język hiszpański, gaelicki albo rioplatense. Czytając tom pierwszy, szperałem w różnych materiałach, starałem się poznać, choćby pobieżnie i na własny użytek, wymowę, dowiedziałem się na przykład, że te podwójne albo i bardziej rozbudowane nazwiska nie są oznaką statusu społecznego (szlachectwa), że w Kraju Basków są czymś bardzo popularnym, powszechnym… No, cóż… nie jest to angielski lub niemiecki, z którymi to językami jesteśmy jakoś tam oswojeni. Jeśli jednak się chce i do tego warto – a warto – to nie takie przeszkody da się pokonać.


Bardzo dawno mi się już to nie zdarzyło, ale… czekałem na tę książkę. Chodziło o klimat, nastrój; coś podobnego do uczucia związanego z nadzieją na rychły powrót do lubianego miejsca, na spotkanie z sympatycznymi ludźmi. Ot, taki urodził mi się sentyment do Vitorii.


--
* Eva García Sáenz de Urturi, „Rytuały wody”, przekład Katarzyna Okrasko, Muza, 2019, s. 10.

Zwyczajni niezwyczajni ludzie


„Jak oni pracują 2” – Agata Napiórska

Tytuł bardzo precyzyjnie określa zawartość zbioru,  to jest zestawu krótkich wywiadów, rozmów autorki (dziennikarki i tłumaczki), z prawie czterdziestoma twórcami sztuki. Napiórska pytała, jak oni pracują i notowała/nagrywała odpowiedzi. Nie jest to więc zestaw biografii ani – tym bardziej i na szczęście – skandali, czy pikantnych detali z życia sławnych ludzi; sławnych mniej lub bardziej. Motywem przewodnim jest praca: techniki, sposoby, metody, organizacja, miejsca, wynagrodzenia, nastawienie do różnych etapów tworzenia, harmonogramy, podejście do kwestii ostatecznych, końcowych terminów, umów, zawodowe plany na przyszłość, ocena własnej twórczości i jej znaczenia itp.

Kiedy o książce usłyszałem po raz pierwszy, jakoś tak z automatu założyłem, że chodzi w niej głównie o pisarzy, ale gdy miałem ją już w ręce, po nazwiskach umieszczonych na okładce zorientowałem się, że rozmowy autorka prowadziła z różnymi artystami, także twórcami komiksów, fotografami, rzeźbiarzami, malarzami, tkaczami… oczywiście obu płci. Właściwie kobiet jest tu nawet więcej. Do tego kilka par.

Informacji innych, niż związane bezpośrednio z pracą, z tworzeniem, jest w tej książce niewiele i może dlatego wydają się szczególnie zajmujące.

Większość życia spędzam sama. To mój naturalny stan. Ludzie na dłuższą metę mnie męczą, chociaż zawsze interesują. Mogę się z kimś spotykać, gdy jestem na to przygotowana, wtedy dobrze się dogaduję z ludźmi i sprawia mi to przyjemność, ale przez większą część życia nie jestem towarzyska*.

Początkowo byłem nieco zawstydzony, skrępowany tym, że wielu (większości) nazwisk nie znam, nigdy o tych ludziach nie słyszałem, ale nie będę przecież udawał, że pasjonuję się tkactwem artystycznym, projektowaniem wystaw sklepowych albo rzeźbiarstwem. W końcu po to czytałem tę książkę, żeby właśnie poznać, dowiedzieć się, poszerzyć horyzonty, a ostatecznie i dość często, rozstać się lub rozstawać z przekonaniami, na rzecz faktów i realiów.

Umiejętność zadawania pytań zróżnicowanych, niesztampowych, niepowtarzających się, jest na pewną jedną z ważniejszych zdolności autorki i wyraźnie wpłynęła na jakość zbioru. Od tej zasady są jednak dwa wyjątki, a kiedy już zacznie się je zauważać, stają się irytujące. Wszyscy (lub prawie wszyscy) rozmówcy, według Napiórskiej, mają albo mogą mieć problem z dotrzymywaniem ostatecznych terminów – nazywanych w książce, nie wiedzieć czemu i po co, deadlajnami… albo jakoś tak, podobnie, i to bez tłumaczenia tego cudactwa na język polski oraz z prokrastynacją. Przyznaję, że ta prokrastynacja od razu przypomniała mi stary żart dotyczący migreny: Hrabia Gucio Potocki to miał migrenę, ale ciebie po prostu łeb napier… Od pewnego czasu Polacy nie bywają już zwyczajnie i po prostu leniwi, ale cierpią na poważne zaburzenie psychiczne zwane prokrastynacją. Ale… mniejsza z tym. Pośmiałem się, powkurzałem i… jest dobrze.

Jeśli interesują Cię inni ludzie, podglądanie ich i słuchanie (bez wścibstwa i prymitywnej pogoni za sensacyjkami), jeśli masz głowę otwartą na inny świat, na inne przekonania i doświadczenia, to z przekonaniem polecam.



--
*Agata Napiórska, „Jak oni pracują 2”, wyd. WAB, s.26.

Chciwość i błędy rachunkowe


„Chciwość” – Marc Elsberg                                         

…przestanie się wypłacać pensje i emerytury, emeryci zaczną szukać jedzenia w śmietnikach albo odbierać sobie życie, banki poupadają, konta bankowe zostaną zablokowane i wprowadzi się  ściśle kontrolowany przepływ kapitału, tak aby można było podejmować jedynie małe kwoty, podczas gdy szalejąca inflacja pożre skromne oszczędności. Stopa bezrobocia poszybuje w górę. Zawali się system opieki zdrowotnej, bliscy pacjentów będą musieli przynosić im do szpitala lekarstwa i żywność*.

Autor podejmuje tu niewygodny temat współczesnego paradoksu: średni poziom życia (w dobie konsumpcjonizmu) nieustannie rośnie, ale niesprawiedliwy podział dóbr rodzi coraz powszechniej występujący niedostatek. Nasilają się protesty, ludzie wychodzą na ulice, kryzys ekonomiczny i społeczny przeradza się w polityczny i międzynarodowy.
Herbert Thompson, znany noblista, był przekonany, że znalazł rozwiązanie na bolączki współczesnego świata, miał je objawić podczas szczytu w Berlinie, ale jednak chyba nie każdemu zależało na jego cudownym rozwiązaniu. Thompson zginął wraz z asystentem, Willem Cantorem, w sprowokowanym zdalnie wypadku samochodowym. Problem tajemniczych  sprawców polega jednak na tym, że ten… „wypadek” miał świadka. Młody człowiek, Jan Wutte, który zupełnie przypadkowo przejeżdżał właśnie obok rowerem, z ciężko rannym Cantorem próbował nawet rozmawiać. Widział też ludzi, którzy podpalili rozbitą limuzynę.

Jan Wutte opowiedział policjantom o wszystkim, czego był świadkiem i… tu zaczynają się kłopoty, bo gliniarze zaczynają go podejrzewać – z tym, że nie bardzo wiadomo, o co. Czyżby o spowodowanie wypadku, o podpalenie auta? Po co miałby im o tym mówić, gdyby był sprawcą?
Pod nosem ślepych i głuchych policjantów Jan spokojnie odchodzi, a następnie odjeżdża swoim rowerem. Sprawdza w swoim smartfonie mało zrozumiałe kawałki słów, jakie starał się mu przekazać umierający Will Cantor. Z wybełkotanych, mało zrozumiałych strzępów słów domyśla się, że chodzi o Golden Bar, który, oczywiście, mieści się bardzo blisko oraz o nazwisko człowieka, którego Jan Wutte jakimś cudem w barze spotyka, to jest tajemniczego Brytyjczyka, Fitzroy’a Peela. Peel był umówiony z Cantorem i właśnie na niego czekał w Golden Barze…

Tymczasem Jana tropi zespół likwidatorów pod dowództwem wielce tajemniczego El. Gonią go też policjanci. El i jego ludzie, korzystając z barowej burdy (Peel grał z kilkoma osobami w orła i reszkę i został posądzony o kantowanie), próbują wyeliminować Jana, ale temu, razem z Peelem zresztą, udaje się uciec. I tak sobie uciekają, uciekają, uciekają, przed policją i zabójcami; poznają nowe osoby przy tej okazji, osoby, które mogą pomóc w rozszyfrowaniu tajemniczych powodów zamachu na Cantora albo Thompsona, a może ich obu.

Socjologia, ekonomia, heurystyka, teoria gier, komparatystyka, statystyka, kumulatywna dynamika przypadku, historia doktryn ekonomicznych, rachunek prawdopodobieństwa oraz parę innych w tym stylu, zlepione zostały w jedną całość z powieścią sensacyjną. Choć autor pomysł miał niewątpliwie frapujący, to ostateczny efekt wydaje się… nieco dyskusyjny.

Kiedy autor książki stara się coś wyjaśnić czytelnikowi, pomóc mu zrozumieć, korzysta ze znanej z reklam sztuczki z zadawaniem pytań – Naprawdę działa na grzybicę pochwy? Jak to możliwe?! Gdzie można kupić ten cudowny środek? – i już jest okazja do wykładu. Rolę pytającego, gamonia, który nic nie rozumie z naukowego, specjalistycznego języka, a matematyką wręcz się brzydzi,  któremu wiecznie coś trzeba wyjaśniać, gra Jan Wutte.

– Ale ja nic nie rozumiem – wtrącił Jan swoim niemiecko brzmiącym angielskim.
Jeanne prawie całkiem o nim zapomniała.
–Chodzi o modele podejmowania decyzji – zaczął wyjaśniać Peel – mówiliśmy dzisiaj o korzyściach oczekiwanych. W matematycznym podejściu ekonomiści niejako sumują wszystkie możliwe wyniki danej decyzji i wyliczają średnią, a w bardziej zaawansowanych teoriach nie są to tylko średnie wyników, ale prawdopodobieństw czy wręcz pochodnych prawdopodobieństw. To dość skomplikowane**.

Wątek kryminalny, sensacyjny, jest oczywiście fikcją… Natomiast realnie stosowane są występujące w książce powszechnie przyjęte pojęcia społeczno-polityczne i ekonomiczne, jak zasada subsydiarności, ekwilibrium, korzyść spodziewana, przewaga komparatywna, teoria decyzji, teoria gier etc.*** - twierdzi autor w Posłowiu. Więc mamy, zapewne pierwszy raz w Polsce, powieść sensacyjną dla pasjonatów ekonomii, organizacji i zarządzania. Są to zagadnienia, na których znam się mniej więcej tak, jak Jan Wutte i dlatego zupełnie nie czuję się powołany do oceny tej książki, bo uważam, że dla kogoś rozumiejącego ten specjalistyczny język i zagadnienia, może być ona fascynująca, ale dla ekonomicznych ignorantów będzie przeciętnym kryminałem, którego spora część jest kompletnie niezrozumiała.



--
*Marc Elsberg, „Chciwość”, przekład Elżbieta Ptaszyńska-Sadowska, WAB, 2019, s. 247.
** Tamże, s. 305.
*** Tamże, s. 462.

środa, 9 października 2019

Koty łagodzą ludzkie obyczaje


„O czym myślą koty” – Thomas  McNamee

Książka ta nosi polski podtytuł: „Kocie sekrety oczami naukowców”, przyznaję, że zupełnie nie wiem, po co i dlaczego, skoro oryginalnie jest to: „The Inner Life of Cats. The Science and Secrets of Our Mysterious Feline Companions”. Ostatecznie może nawet i dobrze, że tych naukowości nie ma w książce zbyt wiele; nie jestem specjalistą, a to, co jednak w niej naukowego jest, podane zostało w całkowicie przystępnej formie. W końcu nie o biologiczne, na poziomie akademickich wykładów, informacje mi chodziło.

Thomas McNamee, absolwent Uniwersytetu Yale, stypendysta Guggenheima, poeta i eseista, autor książek non-fiction („The Grizzly Bear”,  „Nature First: Keeping Our Wild Places and Wild Creatures Wild”, „The Return of the Wolf to Yellowstone”), pasjonujący się wielkimi drapieżnikami, znajduje małą, może około 3-miesięczną kotkę, którą postanawia się zaopiekować i nadaje jej imię Augusta.

„O czym myślą koty” to relacja z życia z Augustą na ranczu w Montanie, ale też w śródmieściu wielkiego miasta. Autor stara się zrozumieć potrzeby Augusty, jej nastroje, zachowanie, sposób komunikacji itd. Przy okazji dodaje te właśnie naukowe, często mało u nas znane, ale bardzo ciekawe, informacje, pomagające w zrozumieniu psychiki i zachowań kotów.

Dlaczego koty są ponoć dobrymi towarzyszami dla osób chorujących na depresję lub z obniżonym nastrojem, czy z każdym człowiekiem w domu próbują porozumiewać się tak samo, znaczenie wydawanych przez nie dźwięków, podobieństwa w działaniu mózgu kota i człowieka, o zagrożeniach jakie stanowią i wiele, wiele innych zagadnień poruszonych zostało w „O czym myślą koty”, jednak nie jest to pozycja naukowa. Raczej osobista relacja z fragmentami popularno-naukowymi.

środa, 2 października 2019

Nie robić sobie jaj z pogrzebu!


„Księga zmarłych filozofów” – Simon Critchley

Chyba jednak spodziewałem się i oczekiwałem większej dawki filozofii. Simon Critchley, profesor filozofii w New School for Social Research, zapełnił swoją książkę postaciami 190 filozofów w układzie chronologicznym, od starożytności po czasy współczesne. Są to króciutkie (czasem nawet jedno zdanie) historyjki, gdzie tylko to możliwe, utrzymane w tonie kpiąco złośliwym, na temat ich poglądów na śmierć i samej śmierci. Wydaje mi się jednak, że w tłumaczeniu humor i błyskotliwa elokwencja autora, nieco się zagubiła.

[Anne Conway, wicehrabina Conway] Wykluczona z uniwersytetów  z powodu płci, przekształciła swój dom w Ragley Hall w Warwickshire w ośrodek dyskusji intelektualnej i rozwijała bliskie przyjacielskie stosunki z najważniejszym z platoników z Cambridge, Henrym Moorem. Conway przeszła na kwakryzm i zmarła w stosunkowo młodym wieku, cierpiąc na niesamowite bóle głowy. Na jej grobie widnieje napis składający się z dwóch słów: „Quaker Lady”*.

Voltaire wierzący w naturalną religię był deistą. Szczególnie sympatyzował z kwakrami, których wierzenia i zwyczaje uważał za zgodne z chrześcijaństwem Ewangelii i, co ciekawe, Konfucjusza uważał za najmądrzejszego ze śmiertelników. Według jego sekretarza, Wagniere’a, Voltaire zniósłszy ogromne cierpienie, wyzionął ducha w idealnym spokoju**.

Tak więc, choć niby z przymrużeniem oka (śmierć z powodu nadużycia bobu lub wymazania się gównem), to jednak lektura „Księgi zmarłych filozofów” w wyraźny sposób obniżyła mi nastrój. Tak jednak nie musi być z innymi czytelnikami. Polecam.




--
* Simon Critchley, „Księga zmarłych filozofów”, przekład Janusz Margański, wyd. Farbiarnia, 2011, s. 157.
** Tamże, s. 177.

niedziela, 29 września 2019

Współuzależnienie bez chlania

Postanowiliśmy zrobić spotkanie klasowe po czterdziestu latach od ukończenia szkoły podstawowej. Dzięki rozmaitym mediom społecznościowym udało się skontaktować z większością byłych uczniów. Wszyscy entuzjastycznie wyrazili chęć spotkania się po latach – także ci, którzy mieszkają od dawna poza granicami kraju lub w odległych rejonach Polski. Zresztą, ze względu na nich zdecydowaliśmy, że impreza trwać będzie trzy dni, a nie tylko jeden wieczór.
Bez większych tarć uzgodniliśmy zasady i warunki, to jest standard hotelu, wyżywienie (wielu z nas okazało się wegetarianami), alkohole, orkiestrę i inne atrakcje, w tym ognisko, ale przede wszystkim maksymalną opłatę, jaką uczestnicy gotowi byli ponieść.
Powołaliśmy kilkuosobowy zespół organizacyjny (w trzydziestkę trudno byłoby się dogadać), który z entuzjazmem zabrał się do roboty. Znalazło się miejsce, a po trudnych negocjacjach zgodziliśmy się na warunki, zawarliśmy z właścicielem hotelu umowę.
Wtedy zaczęły się kłopoty…


Współuzależnienie 
Według PARPA (to jest Państwowej Agencji Rozwiązywania Problemów Alkoholowych) osoby współuzależnione: przejawiają silną koncentrację myśli i uczuć na zachowaniach i emocjach osoby nadmiernie pijącej, przejmują kontrolę nad osobą bliską i przyjmują odpowiedzialność za postawy, zachowania i emocje pijaka, usprawiedliwiają go i przejmują za niego obowiązki itd. Do pewnego momentu nazywano to koalkoholizmem, ale określenie to przestało być stosowane, gdy okazało się, że takie zaburzenie przejawiają również te osoby, które z alkoholem i alkoholizmem w rodzinie nic wspólnego nie miały.


Problemy zaczęły się, kiedy jeden z kolegów, Ziutek, zaczął domagać się, żeby na naszym spotkaniu klasowym były też yerba mate i szisze (nargile). Kiedy odpowiedziano mu, że lista potrzeb jest już zamknięta i uzgodniona z hotelem, zaczął grozić, że nie przyjedzie. Któraś z koleżanek, w dobrej wierze zaproponowała, że przywiezie mu ten sprzęt, bo akurat ma go w domu, ale Ziutek odparł, że go to nie interesuje, że jego zachciankę mają zrealizować organizatorzy, bo inaczej on się poczuje odrzucony, odepchnięty i w ogóle – źle. Dodał też kilka argumentów na temat walorów zdrowotnych yerba mate, jakby one miały z tą sprawą cokolwiek wspólnego.

Najbardziej ryzykownym z tysięcy, a może nawet milionów przedsięwzięć podejmowanych w życiu jest dorastanie. Polega ono na zrobieniu kroku z dzieciństwa w dorosłość. Prawdę mówiąc, przypomina raczej karkołomny skok niż krok, i wielu ludzi nie może się nań zdecydować przez całe życie. Na pozór sprawiają wrażenie dorosłych, a jednak pod względem psychologicznym większość „pełnoletnich” aż do śmierci pozostaje dziećmi… [M. Scott Peck „Drogą mniej uczęszczaną”].

Z ciekawością obserwowałem reakcje dawnych przyjaciół ze szkolnej ławy. A były one bardzo różne. Większość osób, dorosłych i dojrzałych (także mentalnie), emocjonalnie stabilnych, na tupanie nóżkami i fochy pięćdziesięcioletniego rozwydrzonego bachora, próbującego wymusić szantażem emocjonalnym na innych coś, co mu się nie należy, reagowała obojętnie, z dystansem – nie chcesz, to nie przyjeżdżaj – i tyle. Dla takich ludzi ważne było tylko jedno: czy Ziutek domaga się czegoś, co mu się słusznie należy, a jeśli nie, to… spadaj palancie.

Ziutek zapewne zdawał sobie sprawę, że takie fochy postrzegane są przez Mężczyzn z pogardą i odrazą, ale wieloletnie doświadczenie nauczyło go też czegoś innego: jeśli w grupie znajdzie się kilka-kilkanaście kobiet, to prawie na pewno jedna lub więcej należy do gatunku uzależniającego swoje samopoczucie, od humorów/nastroju emocjonalnego szantażysty, przemocowca, i one wywalczą dla niego wszystko to, co mu się zachce albo i więcej. I tak też było, Ziutek zamilkł, ale do boju ruszyły dwie panie, które za niego, w jego imieniu, zaczęły wymuszać spełnienie jego potrzeb i zachcianek – nie należących mu się, co przypominam, bo gdyby domagał się czegoś, co grupa wcześniej wspólnie ustaliła i to przed negocjacjami z hotelem, to byłaby zupełnie inna sprawa.
Grupa się podzieliła i postaw, zdań i stanowisk było do obserwacji znacznie więcej: ktoś odciął się od całej sprawy, ktoś inny starał się przekonać całą grupę, że wszyscy zawinili i przez wszystkich Ziutek się naburmuszył, ktoś tam, z zaciśniętymi zębami i wściekły, załatwi Ziutkowi tę jego sprawę, ale to będzie jego/jej ostatni kontakt z grupą, ostatni zjazd klasowy  itd. itp.


Przez długie lata obserwowania takich i podobnych wydarzeń, w bardzo różnych środowiskach, zauważyłem, że panie o tak specyficznej psychice, zawsze jak lwice bronią niedojrzałych mężczyzn, często stosujących szantaż i przemoc emocjonalną, ale nigdy nie wstawiają się za innymi kobietami.
Najczęściej głównym wygranym jest w tych sytuacjach jakiś tam Ziutek, bo broniące go panie, po pewnym czasie czują się wykorzystane, potraktowane instrumentalnie, i to bez względu na to, jak gorąco dziękował im Ziutek – jeśli w ogóle dziękował, bo czasem nie uważa, żeby miał, za co. Tym bardziej, gdy uświadomią sobie, że w sumie nikt ich o nic nie prosił.

Wiele kobiet ma o mężczyznach złe zdanie. Twierdzą, że to duże dzieci, chłopcy, którzy nigdy nie dorastają. Zapewne często mają rację, ale ja dopytałbym może jeszcze, jak wiele kobiet uniemożliwia mężczyznom wkroczenie w dojrzałość, chroniąc ich latami (jak mamusia/teściowa) przez konsekwencjami ich własnych postaw i zachowań. 

wtorek, 17 września 2019

Gra w zbieraczy i owczarki


„Hak” – Jeffery Deaver

Omijałem tę książkę szerokim łukiem przez wiele lat. Po okładce i tytule wyrobiłem sobie przekonanie, że zapewne chodzi o masowego mordercę, używającego jakiegoś haka. W końcu musiałem zdecydować, czy zaczynam ją czytać, czy powinienem się jej wreszcie pozbyć. Więc ostatecznie przeczytałem. Z przyjemnością.

Od zawsze wiem, że raczej nie mógłbym pisać profesjonalnych recenzji – jeśli ktoś tym się zajmujący zobowiązany jest do obiektywnej oceny dzieła – bo od zawsze zdaję sobie sprawę, że na moją opinię o książce wpływ ma też dobór poprzednich lektur. Jeżeli przemęczyłem kilka miernych raczej pozycji, to następna, niezła, wydawać mi się może wspaniała, fantastyczna, cudowna. I odwrotnie.

Co mi się bardzo spodobało w „Haku” (nie chodzi o narzędzie brutalnej zbrodni, ale o przenośnię: „mieć na kogoś haka”) – pomysł z owczarkami i zbieraczami. Z tym jeszcze nigdzie się nie spotkałem, więc powiał wiaterek świeżości.
W setkach książek można zetknąć się z ochroniarzami, ludźmi, którzy specjalizują się w ochronie życia świadków koronnych. Taki świadek, zazwyczaj również przestępca, tylko nawrócony, staje się często celem, dawni wspólnicy chcą go zabić, by zamknąć mu usta. Ochraniać trzeba też zwyczajnych świadków, żeby nie dopuścić do ich odstrzelenia, z tego samego powodu zresztą – żeby zapobiec złożeniu zeznań.

W „Haku” pojawia się nowa postać: zbieracz. Tu akurat rolę tę pełni sadysta, psychopata i morderca, Henry Loving. Zadaniem zbieracza jest zdobycie informacji. Oczywiście, gdy już wyciągnie z ofiary to, co chce wiedzieć, zabija ją, ale nie to było głównym zadaniem. Żeby zrealizować zlecenie zbieracz musi znaleźć sposób, by dotrzeć do ofiary, bo zmusić ją do mówienia można prostymi torturami. Jednak najpierw trzeba do niej dotrzeć, znaleźć ją, a to oznacza konieczność zmuszenia do współpracy wielu postronnych ludzi oraz członków rodziny ofiary. Łatwo to wykonać, gdy się ma na nich haka. Znajdzie się groźbę, której ta właśnie osoba na pewno ulegnie. Na przykład: jeśli matka nie powie tego, co zbieracz chce wiedzieć, ten będzie bestialsko torturował jej dziecko.

Corte, pracownik wysoce zakonspirowanej agencji rządowej, zapalony miłośnik i kolekcjoner gier planszowych, jest owczarkiem, ochroniarzem. Kilka lat wcześniej, realizując jakieś zlecenie, Henry Loving torturował i wreszcie zabił jego mentora (szefa). Teraz Corte ma ochronić rodzinę Kesslerów, do której (długo nie wiadomo, do kogo z nich konkretnie) stara się dotrzeć zbieracz, Henry Loving. Zadanie jakich wiele, ale i sprawa osobista.

Odrobinę irytująca wydała mi się końcówka historii – zbyt pokomplikowana, irytująco nic się tam nie udawało, szło nie tak jak trzeba. Jednak ostatecznie – polecam.

wtorek, 10 września 2019

Trudne szczęśliwe życie dupka


„Zwyczajny facet” – Małgorzata Kalicińska 

Dostałem wolne we wrześniu. Tak napisałem w deklaracji urlopowej - September, żeby się załapać bez problemu, bo większość facetów z naszej stoczni, tych młodszych, wybiera się na wypoczynek latem, szczególnie ci, co mają dzieci. Ja nie mam małych dzieci, właściwie rodziny też. Od jakiegoś czasu jestem już sam. Ciężko to sobie uświadamiać, ale jakby nie było, paradoksalnie sam tego chciałem. Od kilku lat pracuję za granicą, w Finlandii, w stoczni, w Turku. Tak wyszło. Stocznie w Polsce to ropiejący wrzód na naszych sercach. Kurczę! Porty, stocznie to okno na świat! Mamy tyle linii brzegowej morza, a stoczni nie umieliśmy utrzymać, powyzdychały jedna za drugą na wstyd i sromotę. Szlag by to trafił! Tylu nas wyleciało na bruk... Stąd moja emigracja zarobkowa, praca w Finlandii ciężka, ale satysfakcjonująca, bo w zawodzie. I teraz radość, że w końcu na urlop jadę do Polski. Wreszcie wakacje! Ech! Zapomnieć o wszystkim! 

Taki sobie… romans nie bardzo wiadomo, dla kogo. Chyba jednak zbyt zwyczajny, czyli po prostu nijaki. Wiele razy w trakcie lektury zadawałem pytanie „no i co w związku z tym?”, ale oczywiście wiadomo, że nic. 

Po rozwodzie z żoną, sprawczynią domowej przemocy, podłą i wredną zołzą, jakiś taki nijaki Wiesiek (50-letni inżynier, pantoflarz, ojciec Tomka i Kasi) znajduje sobie pracę w Finlandii. Nieźle płatną, w wyuczonym zawodzie. Wydaje się jednak, że tęskni za tym swoim popapranym małżeństwem, a może związkiem w ogóle, bo na urlop przyjeżdża do Polski, do pensjonatu na Mazurach, w którym jeszcze z żoną bywali szczęśliwi. Ups! Tam wreszcie spotyka kobietę właściwą, notabene też po przejściach. Amen. 

Tu nie chodzi o to, że fabuła jest kompletnie nierealna, bo nie jest – coś takiego mogłoby się wydarzyć. Tyle tylko, że w taki sposób o mężczyźnie nie napisałby żaden mężczyzna. To po prostu zbyt kobieca wizja – jak dla mnie. W znalezienie wielkiej miłości w średnim wieku też wierzę… tylko książka po prostu nudna.

Autorka napisała o niej tak: 
Napisałam »Zwyczajnego faceta«, bo tacy istnieją. Nie rzucają się w oczy, są cisi, nie narzekają, cierpliwie znosząc swój los. Dyskretni, a może wstydliwi? Temat przemocy psychicznej dotyczy głównie kobiet, ale i one bywają niebezpieczne, głośne, trudne, »awanturne«. Głupota, podłość i inne cechy ludzkie nie posiadają określonej płci. Według mnie (jestem emancypantką) są dobrzy i źli ludzie, a nie anielskie kobiety i wredni faceci. Chyba zauważyłam problem i opisałam go - po prostu. 
Tak powstają książki. Życzę dobrej lektury! 

No i dobrze. Komuś się pewnie spodoba. Zwłaszcza zaskakujące zakończenie. 
Nie mam nic przeciwko romansom, ale przeciwko romansom nudnym i nijakim – i owszem.