czwartek, 23 kwietnia 2009

Fantastyka niejasno...

„Upadek Hyperiona” – Dan Simmons


Jednym z głównych bohaterów jest cybryd (co to jest cybryd?!) z odtworzoną tożsamością Johna Keatsa. Z bliżej nieznanego powodu – pewnie dlatego, że to kolejny cybryd Keatsa – występuje on zwykle jako Joseph Severn, przyjaciel czy sekretarz poety.

Niezwykle ważnym elementem tej historii są megasfery, metasfery, data sfery i sfery osobliwości – cokolwiek to wszystko znaczy.

A tak w ogóle, to chodzi prawdopodobnie o spisek komputerów przeciw ludziom.

Szkoda, że wydawca nie wpadł na to, że może warto byłoby jakoś zasygnalizować, że książka jest tylko częścią jakiejś tam większej całości – niestety, w moim wydaniu* nie ma na ten temat ani słowa.

Opowieść czytana bez znajomości wcześniejszych lub późniejszych tomów jest umiarkowanie ciekawa, mało zrozumiała i dość ciężkawa – przynajmniej w kilku momentach.


* Dan Simmons „Upadek Hyperiona”, Wydawnictwo Mag 2008



środa, 22 kwietnia 2009

Jak Polak z Polakiem...

Nasz uroczy bełkot codzienny


Widziałem kiedyś angielski program satyryczny. A może kabaretowy? Nieważne… Komik, który w nim występował, żalił się w pewnym momencie prowadzącemu, że Anglicy mówią coraz bardziej niechlujnie i nie dość, że po prostu bełkoczą, nie dość, że używają wyrazów, których nie rozumieją, to jeszcze posługują się językiem, którego właściwie nie ma.
Komik opowiadał, jak chcąc niejako odpłacić pięknym za nadobne tym wszystkim „onym”, w takim właśnie stylu wybełkotał coś do taksówkarza. Brzmiało to mniej więcej jak: „ghrumm, negich ruchalth bla, bla grota haystem”. Zaciekawiony wynikiem tego eksperymentu prowadzący program spytał, co z tego wynikło? Komik na to odpowiedział zrezygnowany: „no i zawiózł mnie tam”. Tu oczywiście oklaski i aplauz widowni!

Śmieszne? Pewnie tak – zwłaszcza dopóki coś takiego dzieje się gdzieś indziej, a nie u nas. Ale wygląda na to, że i w Polsce, wielu ludzi lepiej rozumie bełkot, niż poprawną polszczyznę.

Zainteresował mnie w sklepie produkt o niezupełnie dla mnie jasnej nazwie „ćwikła z chrzanem”. Kiedy nie byłem w stanie dociec, o co tu może chodzić (i to pomimo skończonej kiedyś szkoły zawodowej o kierunku betoniarz-zbrojarz), postanowiłem zapytać sprzedawczynię, czy zawarty w słoiku produkt zawiera, być może, podwójną dawkę chrzanu?
Ciepłe spojrzenie brązowych oczu spoczęło na mnie z krowią ufnością i typowym dla tych przemiłych stworzeń błyskiem inteligencji. W efekcie już po 27 sekundach sprzedawczyni zapytała rezolutnie: „a o co panu chodzi?”. Powtórzyłem pytanie nieco wolniej i zdecydowanie wyraźniej. Bez efektu.

Już miałem opuścić sklep, kiedy wpadło mi do głowy, że może jednak warto spróbować raz jeszcze. Tym razem mówiłem już bardzo powoli i bardzo wyraźnie: „Ćwikła to są buraki z chrzanem. Jeśli w słoiku jest ćwikła z chrzanem, to domyślam się, że do tych buraków z chrzanem dołożono chrzan. Jeśli do buraków dokładano chrzan dwa razy, to wydaje się, że jest go więcej, niż gdyby dołożono go raz. Jeśli chrzanu jest w ćwikle z chrzanem więcej niż w ćwikle, to o ile więcej? Czy może dwa razy więcej?”.

Pani sprzedawczyni miała już chyba jednak inne sprawy na głowie, bo zamiast udzielić mi wyjaśnień, nieco zniecierpliwiona zapytała tylko, czy chcę w mordę. Już miałem odpowiedzieć, że tak, bardzo chętnie, ale drugiego to chyba jednak wolałbym do rączki, ale… dałem spokój. Może pani starych kawałów też nie zna? Albo zgodnie z nową modą zaliczałoby się to do molestowania?


Na okładce książki wydawnictwa X znalazłem frapującą informację, która głosiła, że ta właśnie książka „okrzyknięta została wydarzeniem roku 2008”. Natychmiast zadzwoniłem do wydawnictwa, ale pani sekretarka nie potrafiła wyjaśnić mi, przez kogo książka została okrzyknięta wydarzeniem roku 2008, a moja sugestia, że może okrzykiwał ją pan prezes wraz z żoną, pełniącą funkcję wiceprezesa, została pominięta wyniosłym milczeniem. O to, jakim wydarzeniem (sensacyjnym, nudnym, śmiesznym…) roku 2008 książkę okrzyknięto, też się nie byłem w stanie dowiedzieć.
Bardzo podobna była sytuacja z książką wydawnictwa Y, na której napisano, że jest porównywana do… jakiejś innej książki. Przez kogo jest porównywana również pozostało tajemnicą.

Przeciętnie cztery razy w tygodniu zmuszony jestem wytężać wszystkie siły, żeby zrozumieć, że mój rozmówca określając się mianem oportunisty miał na myśli to, że jest wojowniczy, zadziorny i uparty, a inny, twierdzący, że jest spolegliwy, uważa się za człowieka wyjątkowo spokojnego i uległego. Tłumaczenia „bynajmniej-przynajmniej” dokonuję już właściwie odruchowo.

Znaczenia wyrazu „zajefajnie” nie rozumiem niestety do dziś.



poniedziałek, 13 kwietnia 2009

Indie rzekomo prawdziwe

„Biały Tygrys” – Aravind Adiga


Prawdę mówiąc, kiedy mam napisać cokolwiek na temat „Białego Tygrysa”, czuję się tak, jak – być może – czułby się mieszkaniec Hondurasu, któremu kazano by napisać recenzję polskiego filmu „Rozmowy kontrolowane”. Adiga pisze o kraju, którego nie znam, w którym nie byłem, którego kultura i wierzenia są mi zupełnie obce, o kraju, na którego temat informacje trafiają do mnie z rzadka, właściwie tylko przypadkowo i zwykle są one ze sobą sprzeczne.

Muszę być też ostrożny i uważny – większość czytelników (i ja kiedyś także) ma tendencję do brania za prawdziwą tą opowieść, która jest bardziej brutalna i zawiera więcej drastycznych szczegółów. Czy rzeczywiście im bardziej koszmarna wizja, tym na pewno prawdziwsza? Oj! Chyba jednak nie koniecznie i nie zawsze…

Pierwsze, co mnie wręcz uderzyło, to niesamowite podobieństwo „Białego Tygrysa” do książki Mankella „Comédia infantile”. W pierwszej Balram opowiada o sobie i o Indiach panu Jiabao, w drugiej Nelio opowiada o sobie i o Mozambiku piekarzowi. W obu przypadkach opowieści kontynuowane są nocami.

Narratorem i tytułowym Białym Tygrysem jest Balram Halwai – imię wymyślił mu pijany nauczyciel, gdyż nikt z rodziny nie miał czasu ani ochoty na zajmowanie się takimi głupstwami. Nazwisko właściwie też nie jest nazwiskiem w europejskim znaczeniu tego słowa; Halwai to nazwa kasty i jednocześnie zawodu, Halwai to cukiernik. Opowiada on, mającemu odwiedzić Indie panu Jiabao, o prawdziwym (rzekomo) życiu w tym kraju, a robi to opowiadając historię swojego życia, podobno typową – poza końcowymi elementami – do życia milionów Indusów.

Balram Halwai: zabrany ze szkoły zanim nauczył się czegoś więcej niż podstaw czytania i pisania, pracownik herbaciarni, służący i kierowca, zabójca, właściciel przedsiębiorstwa taksówkowego.
Indie: bieda, korupcja, ciemnota, kasty, bezprawie, wyzysk, współczesne niewolnictwo.

Tak wygląda ta książka w bardzo wielkim skrócie. Czy jest prawdziwa? Nie wiem, być może, ale… instynktownie i „na wyczucie” bardzo w to wątpię. Na takiej samej zasadzie wątpię też, żeby prawdziwe Indie pokazywały filmy w stylu bollywood. Jedna i druga wizja wydaje mi się wręcz groteskowo przerysowana.



środa, 8 kwietnia 2009

Tajne służby po naszemu

„Noblista” – Marcin Wolski


I tak oto autor mojej ulubionej audycji radiowej („60 minut na godzinę”) zmajstrował kapitalną powieść sensacyjną. Jest to thriller szczególny i wyjątkowy, ma bowiem ograniczony „termin przydatności do spożycia” oraz ściśle określony, i też niezbyt rozległy, zasięg terytorialny.

Wiktor Leśniewski, młody pracownik naukowy Instytutu Historii PAN, rozstaje się ze swoją dziewczyną, Magdaleną, która wkrótce ginie w wypadku drogowym. Porzucony kochanek podejrzewa, że przyczyną zerwania była fascynacja Magdaleny pisarzem, Henrykiem Barskim i – co tu dużo mówić – po prostu romans młodej dziewczyny z siedemdziesięcioletnim mistrzem pióra.

Wiktor, wykorzystując swoje kontakty w IPN i kierowany niezbyt czystymi, choć pewnie zrozumiałymi w tej sytuacji intencjami, postanawia „prześwietlić” Barskiego, sprawdzić, czy kreowany przez salony literackie na laureata Nagrody Nobla pisarz faktycznie ma tak czyste ręce, że może z podniesionym czołem przyjmować hołdy, jako autorytet moralny w kraju, w którym kolejne lustracje demaskują całe gromady agentów bezpieki wśród ludzi, o których wcześniej nikt złego słowa by nie pomyślał, a co dopiero powiedział.

Wiktor, wraz ze swoim doktorantem, pracownikiem IPN, rozpoczyna prywatne śledztwo. Początkowo wydaje się, że Barski jest faktycznie zupełnie „czysty”. Młodzi historycy rzeczywiście nie znajdują żadnych kompromitujących starszego pisarza materiałów czy dokumentów. Aż do chwili, gdy…
Ano właśnie. Przeciętna powieść zmienia się w jednym momencie (no, powiedzmy, ze chodzi o kilka kartek) w wulkan wyrzucający z siebie sensacyjne fajerwerki rodem z powieści Ludluma czy Morella.

Wspomniałem o pewnych czasoprzestrzennych ograniczeniach książki Wolskiego. Zawiera ona historię tak bardzo polską, że wątpię, czy byliby w stanie ją zrozumieć na przykład Amerykanie. Podobnie jest zresztą z filmami w typowo polskiej konwencji: „Miś”, „Rejs”, „Alternatywy 4”.
Ponadto fabuła oparta jest na dość specyficznych wydarzeniach, nastrojach i klimatach, jakie panowały w Polsce w pierwszych latach XXI wieku. Nie jest wykluczone, że za lat piętnaście tej historii nie będą dobrze rozumieli nawet sami Polacy – chyba, że pasjonujący się historią polityczną Polski lat 2002-2007.

W każdym razie dziś jest to jeszcze całkiem niezła rozrywka.



niedziela, 5 kwietnia 2009

Rewanżu nie będzie nigdy

„Pingpongista” – Józef Hen


Czternastoletni Michał Dembina próbował w czasie wojny uratować z pogromu starszego kolegę, Zygę Ehrlicha, z którym grywał w ping-ponga. Nie udało się, żydowski chłopiec został zastrzelony na oczach Michała.

Sześćdziesiąt lat później Michał Dembina – teraz już Mike Murphy, Amerykanin, sędzia z Nowego Yorku – przyjeżdża do rodzinnego Cheremca, żeby wziąć udział w odsłonięciu pomnika bestialsko pomordowanych Żydów.

Pomnik upamiętniający te potworne wydarzenia właściwie jest obecny w Cheremcu już od bardzo dawna. Problem polega tylko na tym, że napis na nim jest po prostu kłamstwem i oszustwem. Żydów w miasteczku nie wymordowali Niemcy – zrobili to Polacy, ich sąsiedzi.

Żyją jeszcze w Cheremcu ci, którzy kiedyś spuścili z łańcucha własne demony i dali upust wewnętrznej potrzebie okrucieństwa, zabijania, okazania wyższości, pogardy i nienawiści. Ci, którzy mordowali.
Żyją także ci skalani chciwością – do dziś mają w domach pożydowskie meble, maszyny do szycia i inne sprzęty. Niektórzy nawet całe domy zajęli jak swoje, jakby się im należały.

Poza nielicznymi wyjątkami w miasteczku panuje zmowa milczenia. Po co o tym mówić, po co do tego wracać. Przyciśnięci do muru zasłaniają się księdzem, który ponoć nauczał ich, że zabijanie Żydów (przeklęte plemię, które wydało Jezusa!) nie jest grzechem.

Kilkudniowy pobyt Murphy’ego w Cheremcu i rozmowy, jakie w tym czasie prowadził ze starymi i młodymi mieszkańcami, są okazją do pokazania szerokiego spektrum współczesnych postaw Polaków wobec takich zdarzeń i sytuacji (akcja powieści dzieje się w 2001 roku). Cheremiec to taka Polska w miniaturze. Polska, w której nareszcie – choć bardzo powoli i z oporami – walą się w pył pół wieku pielęgnowane przekonania, z których wynika, że Polacy to święci ludzie byli i jak jeden mąż bezinteresownie i z narażeniem własnego życia ratowali Żydów przed Niemcami.
Jest to wizja niewątpliwie bardzo urokliwa i kusząca, kłopot w tym, że zupełnie nieprawdziwa.

Polski antysemityzm? Ależ tak! Jako choroba. Poza tym, że chroniczna, to znaczy – ma nawroty – to jeszcze niezwykle trudna do wyleczenia, może w ogóle nieuleczalna, a to z tego powodu, że choremu po prostu sprawia ona przyjemność.

Ale sędzia Murphy nie przyjechał do Cheremca się mścić. Przyjechał, żeby… Ano, właśnie. Może to jest dopiero prawdziwym przesłaniem książki Józefa Hena?

Uderzyło mnie podczas lektury stwierdzenie, że Jezus był narodowości polskiej, a dowodzić ma tego, rzekomo znany wszystkim fakt (znany ze śpiewów w kościołach katolickich), że Maryja jest królową Polski.
W „Pingpongiście” przekonanie to prezentuje wsiowy głupek, ale ja pamiętam je z własnego dzieciństwa. Mój kolega ze szkoły średniej mówił dokładnie to samo…



piątek, 3 kwietnia 2009

Zagrajmy to jeszcze raz

„Spis cudzołożnic” – Jerzy Pilch


Gustaw, raz narrator, innym razem bohater, którego działania relacjonuje narrator ukryty, pracownik uniwersytetu, oddelegowany zostaje z racji znajomości języka do zaopiekowania się i oprowadzenia po mieście gościa, szwedzkiego humanisty.
Szwed i jego cicerone wędrują po mieście upijając się powoli albańskim koniakiem (czemu właśnie albańskim i czemu jest to w nieskończoność powtarzane, pozostaje zagadką). Wreszcie Gustaw postanawia zorganizować dla Szweda… hm… damskie towarzystwo.
Potencjalną partnerkę stara się znaleźć wśród swoich dawnych znajomych, z którymi kiedyś był w mniejszej lub większej zażyłości. Jest to okazją do retrospektywnych wycieczek w czasie i w marzenia.

Na szczęście książeczka Pilcha jest cieniutka, właściwie to broszurka (moje wydanie ma zaledwie 117 stron). Poza naciąganą fabułą składa się z osobliwych konstrukcji stylistycznych i gramatycznych w takim oto na przykład stylu:

„Miała na sobie letnią, kwiecistą, półprzejrzystą spódnice i pachniała perfumami Evasion.
I to było dobre. I to mogło być rozstrzygające.
Albowiem ja, Gustaw, do wielu akcesoriów odczuwałem słabość: otaczałem czcią kostiumy kąpielowe, czarne podkoszulki, czółenka na płaskim obcasie, wzorzyste rajstopy, sukienki na ramiączkach, elastyczne golfy. Zawsze jednak - nawet gdybym był nieumiarkowanym epikiem o gargantuicznym temperamencie i biorący mnie od czasu do czasu w posiadanie nieumiarkowany popęd stylistyczny posiadł mnie bez reszty, podszeptując fałszywie Wielką Pieśń Fetyszysty, nawet gdyby pod moim ołowianym piórem ta skromna litania przeistoczyła się w kilkudziesięciostronicowy indeks istniejących i nie istniejących części garderoby, w historię pończochy, w burzliwą a zarazem szyderczą biografię wynalazcy kontrafałdy, w niekończący się wreszcie spis gatunków tkanin - zawsze więc, powiadam, dzieło to lub też jego ustęp wieńczyłby traktat o barwach, zapachach i fasonach spódnic”.

Pierwsze dwadzieścia stron jest jeszcze całkiem sympatyczne, ale reszta, pisana zresztą w dokładnie takim samym stylu…

Podczas lektury przyszło mi do głowy pytanie, czy można bawić się na imprezie tanecznej w rytm jednej tylko piosenki? Odpowiedź: oczywiście można – problem tylko w tym, jak długo?



środa, 1 kwietnia 2009

Umieranie na czwórkę +

„Ostatni wykład” – Randy Pausch i Jeffrey Zaslow


W ściśle określonym i bardzo specyficznym sensie ta książka jest – albo przynajmniej może się stać –bardzo ciekawym eksperymentem, a w jego wyniku zupełnie niesamowitym doświadczeniem z zakresu psychologii literatury i samopoznania.
Ale po kolei…

Jak książka powstała, czyli o technicznej stronie zagadnienia.
„Każdego dnia objeżdżam okolicę swojego domu na rowerze, co zapewnia mi wysiłek fizyczny, tak nieodzowny dla mojego zdrowia. W trakcie pięćdziesięciu trzech wypraw rowerowych rozmawiałem z Jeffem za pomocą zestawu głośnomówiącego, a on potem, przez niezliczone godziny, zamieniał moją opowieść – myślę, że mogę ją nazwać pięćdziesięcioma trzema »wykładami« – w niniejszą książkę”.

Randy Pausch to były wykładowca informatyki na uniwersytecie Carnegie Mellon w Pittsburghu (USA). Jeffrey Zaslow to, mieszkający z rodziną w Detroit, felietonista Wall Street Journal.

Książka jest rozbudowaną wersją ostatniego wykładu, jaki profesor informatyki Randy Pausch wygłosił na Carnegie Mellon – oryginalny wykład trwał niewiele ponad godzinę. Zawiera ona również informacje, jak i dlaczego wykład ten powstał, jak mówca się do niego przygotowywał, jak wyglądała realizacja.

Nie był to wykład z informatyki. Pausch postanowił przekazać studentom, a także innym obecnym na wykładzie osobom (wykładu słuchał też Zaslow), swoją receptę na sukces, na udane, szczęśliwe życie.

Podstawą – według Pauscha – jest zdolność, umiejętność i niewątpliwie determinacja, w realizacji własnych dziecięcych marzeń. Nieomalże tak samo ważne, ale jednak na dalszym miejscu, jest pomaganie innym w realizacji ich własnych marzeń dziecięcych.
Reszta to swoiste zasady, którymi Pausch – jak twierdzi – kierował się w życiu i które pomogły mu osiągnąć to, co chciał osiągnąć. Zasady te przypominają „złote myśli”, jakie można znaleźć w poradnikach takich, jak na przykład „Podręcznik wojownika światła” Paulo Coelho czy „Duży mały poradnik życia” Jacksona Browna. Są to rady i sugestie typu: niech twoje marzenia będą wielkie, szczerość jest lepsza niż bycie na bieżąco, zamiast narzekać – ciężej pracuj, nie przejmuj się zbytnio tym, co ludzie o tobie pomyślą, szukaj w innych tego, co najlepsze, bądź zwolennikiem wspólnoty, nigdy się nie poddawaj, oraz innych w takim właśnie stylu.

Takie rzeczy może nawet przyjemnie się czyta, ale jeśli przez chwilę odrobinę tylko się zastanowić…
Realizacja w dorosłym życiu dziecinnych marzeń? No, pięknie, ale czy dałoby się żyć w kraju, w którym prawie każdy mężczyzna jest żołnierzem, strażakiem lub kominiarzem, a prawie każda kobieta pielęgniarką lub przedszkolanką?
Wiele kobiet twierdzi, że niektórzy mężczyźni wprawdzie dorastają, ale nigdy nie dojrzewają – emocjonalnie pozostają chłopcami do końca życia. Być może mają rację, bo wydaje mi się, że w miarę dojrzewania ludziom zmieniają się też marzenia i to właśnie wydaje się raczej procesem naturalnym.
A te wszystkie recepty życiowe? No, cóż… najczęściej są po prostu naiwne, banalne, bombastyczne lub oczywiste. Albo wszystko po trochu.

Pomimo redakcji Zaslowa, mam wrażenie, że w tekście często zauważyć można irytującą nieco manierę, rodzaj choroby zawodowej większości nauczycieli (dowolnego szczebla), którzy przepracowali w zawodzie dziesięć i więcej lat – chodzi mi skłonność do dzielenia ludzi na dwa tylko gatunki: nauczycieli i uczniów. Z założenia nauczyciele są nieskończenie mądrzejsi od tych drugich, mogą, a nawet powinni pouczać i nauczać. Nauczyciel może największe komunały wygłaszać tak, jakby były to jego własne epokowe odkrycia, a uczniowie… mają prawo podziwiać te perełki mądrości z rozdziawioną paszczą i w zachwycie.
Wydaje mi się, że czytelnicy, którzy mają w rodzinie nauczycieli, będą wiedzieli, o co mi chodzi. Poza tym sam Pausch przyznaje się do zamiłowania do kredek białych i czarnych ze wszelkimi konsekwencjami tegoż.

Krótko mówiąc moja ocena książki brzmiałaby w skrócie tak: być może urokliwa i romantyczna, ale w sumie mocno naiwna i bez większej wartości merytorycznej.

Na początku wspomniałem o eksperymencie i – ewentualnie – doświadczeniu.

Z rozmysłem i celowo, pisząc o „Ostatnim wykładzie”, nie wspomniałem o elemencie, który tu jest bardzo ważny, może najważniejszy, choć nie jestem pewien, czy takim być powinien…
A chodzi o to, że ostatni wykład Pauscha w Carnegie Mellon jest faktycznie ostatnim wykładem w jego życiu, bowiem Pausch jest śmiertelnie chory – umiera na raka trzustki. Przeszedł operację, paskudną chemioterapię, ale ostatecznie nic to nie pomogło – pojawiły się przerzuty. Wiadomo, że szans nie ma już absolutnie żadnych. Pauschowi zostało kilka miesięcy życia, na pewno jednak nie więcej niż pół roku.

W tym momencie dokonuje się cudowna metamorfoza: zawartość książki nie uległa zmianie, ale jak z takiej perspektywy postrzegać treść? Randy Pausch umiera, to jego ostatnie wystąpienie, rzec by można, że jego ostatnie słowa. Coś takiego MUSI mieć istotne, a nawet wielkie znaczenie i głęboki sens. Po prostu MUSI – z założenia.
Naiwniutkie (delikatnie mówiąc) i problematyczne rady życiowe w stylu „przyjaciołom kupuj w prezencie pluszowe zabawki”, nabierają jakiegoś specjalnego sensu i nieomalże metafizycznego znaczenia. Wypowiedział je przecież w swoich ostatnich słowach umierający Randolph Pausch, a więc…
„Wypowiedział”? Oczywiście, że „wypowiedział”! A nawet „wygłosił”! On umiera, a to znaczy, że zwykłe „powiedział” lub „stwierdził” wydaje się niewystarczające i jakieś takie… przyziemne.

Czy fakt choroby i bardzo bliskiej śmierci odmienia zawartość książki i jej znaczenie? Czym byłby „Ostatni wykład” gdyby jego autor cieszył się świetnym zdrowiem, a zrealizował go po prostu z okazji przeniesienia na podobne stanowisko na innym uniwersytecie?

Co ja ostatecznie oceniam? Czy poradnik na dobre życie Randolpha Pauscha, czy może jego… umieranie?