poniedziałek, 25 listopada 2019

Erotomani, seksoholicy i zboki


„Sekretne życie pisarzy” – Schmidt Shannon McKenna,  Joni Rendon

Właściwie podtytuł opisuje zawartość książki wyczerpująco. „Skandale miłosne legendarnych uwodzicieli, kokietek i drani świata literatury” nie pozostawiają złudzeń co do treści. Czasem tylko, jakby mimochodem, znaleźć można w książce ciekawostki dotyczące genezy powstania takiego lub innego dzieła. W zbiorze nie chodzi o sekrety, jak sugerowałby tytuł, ale o skandale, często bardzo głośnie. O seks, zdrady, zboczenia, zahamowania, syfilis, kochanki i kochanków, związki homoseksualne, dewiacje itp. Zaskoczyła mnie w tej kolekcji obecność Sylvii Plath, czy Agathy Christie, bo gdzie im do seksualnych ekscesów, ale… mniejsza z tym.

Z ważniejszych bohaterów, jeśli tak można to nazwać, pojawiają się na kartach książki: Norman Mailer i jego liczne związki, nie tylko z Marylin Monroe, T. S. Eliot, który siłą umieścił żonę w szpitalu psychiatrycznym, gdzie zresztą przetrzymywano ją do śmierci, Lwa Tołstoja, Oscara Wilde’a, Karen Blixen, Edgara Allana Poe, Jamesa Joyce’a, Gustava Flauberta, Ernesta Hemingwaya, Jacka Kerouaca (ślub w kajdankach i powrót do mamra po ceremonii) oraz wielu, wielu innych. Czasem relacja ogranicza się do kilku zdań zaledwie, by w przypadku kogoś innego przybrać postać szerszego opracowania… choć nie jestem pewien, czy to określenie pasuje do zawartych w książce treści. Autorki „Sekretnego życia pisarzy” szukały skandali, sensacji, dreszczu obrzydzenia albo przynajmniej niesmaku, a nie solidnych opracowań. Jednak zapewne ważny jest i ten aspekt (zaglądanie komuś pod pierzynę), tyle że w zbyt dużej dawce rodzi to… hm… mieszane uczucia. Plotki i pikantne anegdoty nie są niczym złym, byle nie sprowadzać życia tylko do nich.

„Sekretne życie pisarzy” zawiera też różne zagadki i quizy, jakby autorki chciały się upewnić i sprawdzić, czy czytelnik dobrze zapamiętał, kto miał sześć żon, a kto był biseksualny.

Książka jest w porządku i nie zrobi żadnej krzywdy komuś oczytanemu, posiadającemu elementarną wiedzę na temat twórców literatury, może nawet uzupełnić informacje zbyt wymuskane, a przez to niezupełnie prawdziwe. Pozostałym czytelnikom przyjdzie zapewne do głowy, że sztuka, zwłaszcza pisarstwo, to samo zło, rozpusta, niemoralność i sodomia.

wtorek, 19 listopada 2019

Bohemy Opola świat zaginiony


„Linijki papilarne” – Marian Buchowski

W największym skrócie można powiedzieć, że jest to wspomnienie, opowieść (w różnej formie, bo to i reportaż, i felieton, i wywiad) o środowiskach twórczych Opolszczyzny aktywnych w czasach PRL. Głównie mowa jest o wyrobnikach pióra (stąd, choć na pewno nie tylko stąd, „linijki”), czyli literatów, dziennikarzy, poetów, pisarzy, ale też malarzy i muzyków.

Choć teksty dotyczą bardzo konkretnych czasów, miejsc (np. Opole, Rynek, Teatr 13 Rzędów Grotowskiego zamieniony później na Klub Związków Twórczych) i ludzi, których poznajemy z imienia, nazwiska, działalności, postawy, przekonań i wizerunku, a, tak, bo zdjęcia też są w książce, to jednak odnoszę wrażenie, że mogłaby to być relacja uniwersalna. Cóż z tego, że miasto nazywałoby się inaczej, a bohaterowie inne nosili nazwiska; legendarny swego czasu bar „Pod Siódemką” nosiłby może nazwę „Szarotki”, „Semafora” albo innej „Fregaty” („Fregatę” pamiętam akurat z Wrocławia, nazywaliśmy ją budynkiem F1 politechniki), ale przecież tego typu lokale były wszędzie, od morza do Tatr.

To, co mnie w książce urzekło, to nastawienie autora oraz jego złośliwy, inteligentny, często wieloznaczny humor. Bo większości osób w niej się pojawiających przecież nie znam. A właśnie – nastawienie. Inteligentnym ludziom, których zapewne paru w naszym kraju jeszcze zostało, choć nie wiadomo, na jak długo, wystarczy takie oto stwierdzenie Buchowskiego:

„Mojemu pokoleniu, a i trochę młodszym też, należałoby – dzisiejszą modą – rozdać ordery za samo istnienie. Zwłaszcza my powinniśmy już dawno dostać po krzyżu, bo jesteśmy żywym okazem świadczącym, że jakąś nadludzką siłą jednak można było ten PRL przeżyć. A przecież wszystkim wiadomo, nie tylko z licznych prac naukowych, że przeżyć się tego nie dało i dlatego, kto mądry, ten się z przyjściem na świat rozsądnie wstrzymał aż do roku 1989” [1].

Pozostałym, tym… hm… inteligentnym trochę inaczej, wydawać się może, że książka jest wyrazem sentymentu autora do „komuny”. Nic bardziej mylnego. Marian Buchowski drwi z patologii tamtych czasów okrutnie, choć w sposób niekoniecznie dla wszystkich zrozumiały i czytelny, na przykład:

[Portier z KZT] „Trochę swoim zachowaniem przypominał niekiedy postawę bardzo w tamtym ustroju powszechną: wprawdzie wykonuję pracę o charakterze usługowym, ale co najmniej mową ciała dam usługobiorcy do zrozumienia, że wcale, ale to wcale nie jestem od niego gorszy. Najwyraźniej to widać było u kelnerów, którzy mniej lub bardziej ostentacyjnym chamstwem wobec klienta walczyli o społeczną równość i sprawiedliwość” [2].

Marian Buchowski nie jest „za komuną”,  ale ciekawszym pytaniem wydaje się: przeciw czemu jest autor „Linijek”? Częściowo wyjaśnia to kolejny cytat:

„Nową rzeczywistość PRL-u każdy sobie ubarwiał na własną rękę. Pomysły były różne: knucie przeciwko »komunie«, zbieranie znaczków, pisanie anonimów, picie wódki, zdradzanie żony, albo chociaż jej bicie… Ponieważ kiedyś, nie to co dziś, nie było czym imponować w sposób dla wszystkich i z daleka widoczny, to do rangi atutów pomocnych w budowaniu pozycji towarzyskiej urastać musiały lekceważone dziś drobiazgi, nie wymagające gotówki i nie do kupienia w sklepie, ani na Allegro: mądrość, błyskotliwość, talent, dorobek twórczy, wrażliwość, oczytanie, bywanie w teatrze, ciekawa osobowość…” [3].

Przyznaję, że mnie też krew zalewa, kiedy ludzie urodzeni w 1985 roku albo i później, próbują z wielkim przekonaniem opowiadać mi (a także osobom urodzonym w latach czterdziestych, pięćdziesiątych, sześćdziesiątych ubiegłego wieku), jak to się żyło w czasach PRL-u.

Anegdoty, zabawne epizody, komiczne pomysły, absurdalne wydarzenia, kpina i drwina, to pierwsza część książki. Druga zawiera biogramy pisarzy (na przykład Niny Kracherowej, Edwarda Pochronia, Marka Jodłowskiego) oraz opisy relacji środowiska pisarskiego z „komuną”, cenzurą (Urzędem Kontroli Publikacji i Widowisk), i tu już nie zawsze bywa śmiesznie. Zwłaszcza gdy mowa jest o TW (tajnych współpracownikach), czyli donosicielach, szpiclach, kapusiach, z tego grona. Tym bardziej, że jest to temat też mocno niejednoznaczny. Jedni do współpracy zostali w jakiś tam sposób zmuszeni, innym chodziło tylko o pieniądze, jeszcze innym o możliwość publikowania, a byli i tacy, którzy robili to z przekonania. To były czasy znacznie bardziej skomplikowane, niż się to obecnie młodym historykom (histerykom?) wydaje.

Odrobinę poczułem się przytłoczony liczbą nazwisk, będzie ich pewnie z pięćset (na szczęście książka zawiera rzetelny indeks), ale to przypomina czytelnikowi, że jest to jednak pisarstwo dokumentalno-misyjne. Bo pewien jestem, że misją autora było ocalenie od zapomnienia ludzi, spraw, zdarzeń i pokazanie tego wszystkiego w sposób niezafałszowany polityczną, jedynie poprawną ideologią – taką lub inną, to akurat nie ma znaczenia, bo historia to fakty, realne zdarzenia, a nie interpretacje partyjne.

Marian Buchowski - foto z Wikipedii
Zdarzają się w książce elementy, nazwałbym to, demaskatorskie, na przykład:

„I jeszcze jedno. Za dużo wiem o uzależnieniu , aby nie przestrzec. Nie, nie przed skutkami picia, tylko przed zwalaniem za wszystko winy na ustrój, na szarą, uciążliwą rzeczywistość PRL-u, w której przyszło wieść żywot większości osób, których nazwiska utrwalam w tej książeczce. Mistrzem w takim bajaniu był Marek Hłasko. Do dziś (mimo spopularyzowania wiedzy o mechanizmach uzależnienia) dają się na to nabierać nie tylko najbardziej leniwi umysłowo »badacze skutków PRL-u«, ale nawet wysokiej klasy krytycy literaccy. Jako człowiek także z autopsji znający temat picia nieźle, a przy tym pisarz nie tylko zdolny, ale również inteligentny – musiał Hłasko, będąc jeszcze w Polsce, przynajmniej podejrzewać, że czynniki zewnętrzne w postaci ponurej rzeczywistości tamtego PRL-u nie oddziaływały zbyt mocno – jako powód do picia – na cudzoziemców pogrążających się w alkoholizm na terenie USA i całej reszty wolnego, kolorowego i pełnego dostatku świata” [4].

Kiedy autor najlepszej na świecie biografii Stachury („Buty Ikara”) pisze takie rzeczy o Hłasce, to gotów jestem uwierzyć bez zastrzeżeń. Zna czasy i ludzi, po prostu. Ale tu nie chodzi o Marka Hłaskę, ale o fakt, że na całym prawie świecie alkoholizm (F10.2) jest chorobą niezawinioną, a jedynie Polacy próbują na PRL przerzucać odpowiedzialność za swoje nadmierne picie. PRL-u nie ma od trzydziestu lat, a konsumpcja alkoholu w Polsce jakoś nadal dynamicznie i triumfalnie rośnie.  I, pomijając lokomotywy, jest to jedyny towar, który w ciągu ostatnich dwudziestu lat znacząco potaniał.

Momentami „Linijki papilarne” nie są lekturą najłatwiejszą, ale zdecydowanie polecam i to nie tylko mieszkańcom Opolszczyzny.




---
1. Marian Buchowski, „Linijki papilarne”, wyd. Wojewódzka Biblioteka Publiczna im. Emanuela Smołki w Opolu, 2019, s. 5.
2. Tamże, s. 19.
3. Tamże, s. 18.
4. Tamże, s. 79-80.

środa, 6 listopada 2019

Niewinni o brudnych rękach


„W pisarskim czyśćcu” – Krzysztof Masłoń

Pierwsze skojarzenie, które wpadło mi do głowy już podczas lektury, to tytuł starego filmu z roku 1974, „Niewinni o brudnych rękach”.

Piekło, czyściec, raj. Z tych trzech… hm… lokalizacji, to czyściec właśnie przypomina mi powiedzenie „tak, ale…”. Czyli jest dobrze, ale nie do końca. Niby w porządku, ale to się jeszcze okaże. To proste – gdyby było jednoznacznie dobrze lub zdecydowanie źle, nie byłoby mowy o czyśćcu, ale właśnie o piekle lub raju (niebie).
Wydaje się to oczywiste i dlatego zaskoczyło mnie kilka recenzji tej książki, bo wynikało z nich wyraźnie, że ich autorzy tego właśnie elementu kompletnie nie zrozumieli. A to przypomina mi (nie wiedzieć, czemu) słowa Waltera Lippmanna (amerykańskiego pisarza, dziennikarza i komentatora politycznego): Gdzie wszyscy myślą tak samo, nikt nie myśli zbyt wiele.

Czy „W pisarskim czyśćcu” to książka tendencyjna? Ależ oczywiście! To właśnie oznacza i sygnalizuje jej tytuł. O twórczości literackiej lub o twórcy mówimy, że jest tendencyjny, jeśli podporządkowany jest określonej idei (to  już z definicji tendencyjności ze słownika PWN). Autor, zgodnie z zamierzeniem i z premedytacją, skoncentrował się na tych tylko elementach życia pisarzy, które zawiodły ich do czyśćca. To nie są, i nie miały być, pełne biografie, czy rzetelna ocena całego dorobku pisarskiego. To odpowiedź na trudne pytanie: za co trafiłeś do czyśćca?

Najczęściej chodzi o romans (albo i całkiem poważny związek) z komunizmem, ale nie zawsze, bo mógł to być alkoholizm, problematyczna postawa wobec Żydów, czy choćby tylko (tylko?!) próby zaistnienia za wszelką cenę, wyrażająca się w działaniach, które tej akurat osobie, zupełnie nie pasują, wątpliwe postawy moralne, szokujące zachowania i przekonania i inne.

Krzysztof Masłoń, dziennikarz, publicysta, krytyk literacki, przyjrzał się w swojej książce takim oto postaciom polskiej sceny pisarskiej, jak: Konwicki, Szymborska, Herbert, Barańczak, Stachura, Osiecka, Bursa, Tyrmand, Iredyński, Kuśniewicz, Brandys, Woroszylski, Bratny, Grochowiak, Żukrowski, Stryjkowski, Bąk, Różewicz, Trzebiński, Gajcy, Borowski, Bujnicki, Przyboś, Dąbrowska, Grydzewski, Hemar, Kruczkowski, Wasilewska, Słonimski, Krasiński, Rymkiewicz, Nowakowski.

Czy po lekturze „W pisarskim czyśćcu” przestały mi się podobać: „Zły”, „I ty zostaniesz Indianinem”, „Pożegnanie z Marią”, „Kolumbowie” itd.? Ależ skądże! Za to dzięki Masłoniowi, mam okazję odkleić się od swoich dziecinnych wyobrażeń o pisarzach, od bardzo częstej w Polsce maniery, obowiązku wręcz, oceniania twórcy poprzez różowe okulary jego dokonań. Cóż… czas wreszcie dorosnąć.
Notabene, taki właśnie nakaz obowiązuje aktualnie w przypadku tzw. „żołnierzy wyklętych” – działali w słusznej sprawie, więc… wszystko inne się nie liczy, nawet nie jest prawdą.

Wydaje mi się, że niektóre z tych tekstów, kilka lat temu, czytałem w „Rzeczpospolitej” i może jeszcze gdzieś.

piątek, 1 listopada 2019

Obrzędy i rytuały, to samo zło


„Rytuały wody” – Eva García Sáenz de Urturi

Urodzona w 1972 roku w Vitorii (Hiszpania, Kraj Basków) Eva García Sáenz de Urturi jest obecnie jedną z bardziej popularnych pisarek hiszpańskich, a baskijskich, to już na pewno. Wydany w 2016 roku pierwszy tom trylogii, „Cisza białego miasta” („El silencio de la ciudad blanca”), bardzo szybko stał się bestsellerem. „Rytuały wody” to następna książka z cyklu i kontynuacja przeżyć, doświadczeń, problemów, przeciwności kilkorga znanych już z tomu pierwszego bohaterów. Z premedytacją nie używam określenia „przygoda”, bo to zdecydowanie nie ten kaliber, przygody to miał Zorro, Wilhelm Tell, Tomek Sawyer, „Rytuały wody” to prędzej tragedia, wstrząs, koszmarne przeżycia, trauma.
Oczywiście, „Rytuały wody” da się czytać osobno, bez znajomości „Ciszy”, ale… lepiej jednak kolejno.

Głównym bohaterem thrillera jest inteligentny inspektor Unai López de Ayala (pseudo Kraken) z Wydziału Kryminalnego w Vitorii, stolicy wspólnoty autonomicznej Kraju Basków, mieście poświęconym Białej Panience, Virgen Blanca. W dochodzeniach pomaga mu Estibaliz Ruiz de Guana, jedna z lepszych i najwytrwalszych śledczych. On jest dobry w profilowaniu, ona specjalizuje się w wiktymologii. Oboje mają problemy z dyscypliną, regulaminami i samowolą.

Dla tych, którzy nie znają mojej wcześniejszej historii, streszczę ją w kilku słowach: nazywam się Unai López de Ayala, pracuję jako specjalista od profilowania kryminalnego w wydziale śledczym jednego z komisariatów w Vitorii. Mam ksywkę Kraken. Cierpię na afazję Broki. Seryjny morderca z poprzedniego śledztwa, które prowadziłem, jak umiałem, prawie mnie załatwił, strzelił mi w głowę. Wciąż nie mogę mówić, od czasu do czasu, kiedy nie mam innego wyjścia, wydaję z siebie coś w rodzaju krakania. Porozumiewam się skutecznie za pomocą edytora w telefonie*.

Unai López de Ayala nie może mówić i jakoś stracił zapał do pracy z logopedą, jego szefowa i kochanka, Alba Diaz de Salwatierra, okazuje się być w ciąży, ale nie wie, czy dziecko jest Unaia, czy może jej męża, Nancho, zabójcy dwudziestu jeden osób (to on strzelił w głowę inspektorowi); Estibaliz prosi Krakena, który oficjalnie jest na zwolnieniu lekarskim, o pomoc w nowej sprawie – w Àlavie, w pobliżu tunelu San Adriàn (rejon górzysty), znaleziono zwłoki ciężarnej kobiety, Any Belén Liaňo, autorki komiksów (wydawanych pod pseudonimem Annabel Lee), ale przede wszystkim pierwszej sympatii inspektora. Kobieta została utopiona w historycznym celtyckim kotle, zgodnie z pradawnym obyczajem Rytuału Wody. I wtedy, powoli, historia zaczyna się rozkręcać i… komplikować.

Akcja powieści dzieje się dwutorowo – mniej więcej obecnie (to znaczy zimą 2016/17) i w przeszłości, a dokładnie w 1992 roku latem, gdy młody Unai pomagał w czasie wakacji w rekonstrukcji celtyckiej wioski. Nad przebiegiem prac czuwał wtedy superprzystojny archeolog, Saúl Tovar – osoba-zagadka, człowiek-problem, wlokący za sobą i w sercu własną smugę cienia. Zresztą, solidnie rozbudowane i zwykle pokomplikowane postaci, to specjalność tej autorki. Jej bohaterowie, także ci z drugiego planu, nigdy nie wydają się płascy, nijacy, jednowymiarowi. Bardzo to sobie cenię. Zresztą… podam przykład.
Alba nie wie, czy jest w ciąży z mężem, morderczym psychopatą, czy z inspektorem. A więc najpierw musi zdecydować, czy w ogóle chce mieć to dziecko – wiadomo przecież będzie, że jest ono dzieckiem mordercy… albo owocem zdrady małżeńskiej. Alba decyduje się urodzić dziecko i nie przeprowadzać badań genetycznych, woli nie wiedzieć na pewno i ostatecznie, czyje ono jest. Informuje o swoim postanowieniu Unaia i teraz on musi zmierzyć się z niesamowicie trudnym dylematem: uznać dziecko i wychowywać, nie mając pewności, czy jest jego ojcem, czy może jest to dziecko psychopaty – a co, jeśli to psychiczne zaburzenie, dewiację, dziecko odziedziczy?
To tylko skrót, kilka zdań, ale w powieści bohaterowie zmagają się z takimi rozterkami wcale nie skrótowo i marginalnie. Ich dalsze życie zależeć będzie od takich decyzji, a te nie są łatwe ani proste.

„Rytuały wody”, chyba nawet bardziej niż „Cisza białego miasta”, to zdecydowanie nie jest powieść do czytania w podróży, do czytania po kawałku w metrze lub autobusie, do poznawania w niewielkich dawkach przez dłuższy czas i na zmianę z jakąś inną lekturą. Wymaga skupienia i uwagi, bo stopień pokomplikowania wątków, a jest ich naprawdę wiele, wydaje się większy, niż wynosi średnia dla tego typu książek. Zbyt długa przerwa w czytaniu może spowodować, że przestaniemy orientować się, co z czego wynika i skąd się wzięło - wtedy łatwo o zniechęcenie i rozczarowanie, a szkoda by było.

Czytelnik polski zetknąć się może z dwoma trudnościami. Pierwsza to cena książki: pozycja gruba, bardzo porządnie wydana, więc i nie tania, niestety. Druga to lokalizacja i to, co się z nią wiąże, a więc nazwy geograficzne, nazwiska bohaterów, alfabet. Chyba, że ktoś zna język hiszpański, gaelicki albo rioplatense. Czytając tom pierwszy, szperałem w różnych materiałach, starałem się poznać, choćby pobieżnie i na własny użytek, wymowę, dowiedziałem się na przykład, że te podwójne albo i bardziej rozbudowane nazwiska nie są oznaką statusu społecznego (szlachectwa), że w Kraju Basków są czymś bardzo popularnym, powszechnym… No, cóż… nie jest to angielski lub niemiecki, z którymi to językami jesteśmy jakoś tam oswojeni. Jeśli jednak się chce i do tego warto – a warto – to nie takie przeszkody da się pokonać.


Bardzo dawno mi się już to nie zdarzyło, ale… czekałem na tę książkę. Chodziło o klimat, nastrój; coś podobnego do uczucia związanego z nadzieją na rychły powrót do lubianego miejsca, na spotkanie z sympatycznymi ludźmi. Ot, taki urodził mi się sentyment do Vitorii.


--
* Eva García Sáenz de Urturi, „Rytuały wody”, przekład Katarzyna Okrasko, Muza, 2019, s. 10.

Zwyczajni niezwyczajni ludzie


„Jak oni pracują 2” – Agata Napiórska

Tytuł bardzo precyzyjnie określa zawartość zbioru,  to jest zestawu krótkich wywiadów, rozmów autorki (dziennikarki i tłumaczki), z prawie czterdziestoma twórcami sztuki. Napiórska pytała, jak oni pracują i notowała/nagrywała odpowiedzi. Nie jest to więc zestaw biografii ani – tym bardziej i na szczęście – skandali, czy pikantnych detali z życia sławnych ludzi; sławnych mniej lub bardziej. Motywem przewodnim jest praca: techniki, sposoby, metody, organizacja, miejsca, wynagrodzenia, nastawienie do różnych etapów tworzenia, harmonogramy, podejście do kwestii ostatecznych, końcowych terminów, umów, zawodowe plany na przyszłość, ocena własnej twórczości i jej znaczenia itp.

Kiedy o książce usłyszałem po raz pierwszy, jakoś tak z automatu założyłem, że chodzi w niej głównie o pisarzy, ale gdy miałem ją już w ręce, po nazwiskach umieszczonych na okładce zorientowałem się, że rozmowy autorka prowadziła z różnymi artystami, także twórcami komiksów, fotografami, rzeźbiarzami, malarzami, tkaczami… oczywiście obu płci. Właściwie kobiet jest tu nawet więcej. Do tego kilka par.

Informacji innych, niż związane bezpośrednio z pracą, z tworzeniem, jest w tej książce niewiele i może dlatego wydają się szczególnie zajmujące.

Większość życia spędzam sama. To mój naturalny stan. Ludzie na dłuższą metę mnie męczą, chociaż zawsze interesują. Mogę się z kimś spotykać, gdy jestem na to przygotowana, wtedy dobrze się dogaduję z ludźmi i sprawia mi to przyjemność, ale przez większą część życia nie jestem towarzyska*.

Początkowo byłem nieco zawstydzony, skrępowany tym, że wielu (większości) nazwisk nie znam, nigdy o tych ludziach nie słyszałem, ale nie będę przecież udawał, że pasjonuję się tkactwem artystycznym, projektowaniem wystaw sklepowych albo rzeźbiarstwem. W końcu po to czytałem tę książkę, żeby właśnie poznać, dowiedzieć się, poszerzyć horyzonty, a ostatecznie i dość często, rozstać się lub rozstawać z przekonaniami, na rzecz faktów i realiów.

Umiejętność zadawania pytań zróżnicowanych, niesztampowych, niepowtarzających się, jest na pewną jedną z ważniejszych zdolności autorki i wyraźnie wpłynęła na jakość zbioru. Od tej zasady są jednak dwa wyjątki, a kiedy już zacznie się je zauważać, stają się irytujące. Wszyscy (lub prawie wszyscy) rozmówcy, według Napiórskiej, mają albo mogą mieć problem z dotrzymywaniem ostatecznych terminów – nazywanych w książce, nie wiedzieć czemu i po co, deadlajnami… albo jakoś tak, podobnie, i to bez tłumaczenia tego cudactwa na język polski oraz z prokrastynacją. Przyznaję, że ta prokrastynacja od razu przypomniała mi stary żart dotyczący migreny: Hrabia Gucio Potocki to miał migrenę, ale ciebie po prostu łeb napier… Od pewnego czasu Polacy nie bywają już zwyczajnie i po prostu leniwi, ale cierpią na poważne zaburzenie psychiczne zwane prokrastynacją. Ale… mniejsza z tym. Pośmiałem się, powkurzałem i… jest dobrze.

Jeśli interesują Cię inni ludzie, podglądanie ich i słuchanie (bez wścibstwa i prymitywnej pogoni za sensacyjkami), jeśli masz głowę otwartą na inny świat, na inne przekonania i doświadczenia, to z przekonaniem polecam.



--
*Agata Napiórska, „Jak oni pracują 2”, wyd. WAB, s.26.

Chciwość i błędy rachunkowe


„Chciwość” – Marc Elsberg                                         

…przestanie się wypłacać pensje i emerytury, emeryci zaczną szukać jedzenia w śmietnikach albo odbierać sobie życie, banki poupadają, konta bankowe zostaną zablokowane i wprowadzi się  ściśle kontrolowany przepływ kapitału, tak aby można było podejmować jedynie małe kwoty, podczas gdy szalejąca inflacja pożre skromne oszczędności. Stopa bezrobocia poszybuje w górę. Zawali się system opieki zdrowotnej, bliscy pacjentów będą musieli przynosić im do szpitala lekarstwa i żywność*.

Autor podejmuje tu niewygodny temat współczesnego paradoksu: średni poziom życia (w dobie konsumpcjonizmu) nieustannie rośnie, ale niesprawiedliwy podział dóbr rodzi coraz powszechniej występujący niedostatek. Nasilają się protesty, ludzie wychodzą na ulice, kryzys ekonomiczny i społeczny przeradza się w polityczny i międzynarodowy.
Herbert Thompson, znany noblista, był przekonany, że znalazł rozwiązanie na bolączki współczesnego świata, miał je objawić podczas szczytu w Berlinie, ale jednak chyba nie każdemu zależało na jego cudownym rozwiązaniu. Thompson zginął wraz z asystentem, Willem Cantorem, w sprowokowanym zdalnie wypadku samochodowym. Problem tajemniczych  sprawców polega jednak na tym, że ten… „wypadek” miał świadka. Młody człowiek, Jan Wutte, który zupełnie przypadkowo przejeżdżał właśnie obok rowerem, z ciężko rannym Cantorem próbował nawet rozmawiać. Widział też ludzi, którzy podpalili rozbitą limuzynę.

Jan Wutte opowiedział policjantom o wszystkim, czego był świadkiem i… tu zaczynają się kłopoty, bo gliniarze zaczynają go podejrzewać – z tym, że nie bardzo wiadomo, o co. Czyżby o spowodowanie wypadku, o podpalenie auta? Po co miałby im o tym mówić, gdyby był sprawcą?
Pod nosem ślepych i głuchych policjantów Jan spokojnie odchodzi, a następnie odjeżdża swoim rowerem. Sprawdza w swoim smartfonie mało zrozumiałe kawałki słów, jakie starał się mu przekazać umierający Will Cantor. Z wybełkotanych, mało zrozumiałych strzępów słów domyśla się, że chodzi o Golden Bar, który, oczywiście, mieści się bardzo blisko oraz o nazwisko człowieka, którego Jan Wutte jakimś cudem w barze spotyka, to jest tajemniczego Brytyjczyka, Fitzroy’a Peela. Peel był umówiony z Cantorem i właśnie na niego czekał w Golden Barze…

Tymczasem Jana tropi zespół likwidatorów pod dowództwem wielce tajemniczego El. Gonią go też policjanci. El i jego ludzie, korzystając z barowej burdy (Peel grał z kilkoma osobami w orła i reszkę i został posądzony o kantowanie), próbują wyeliminować Jana, ale temu, razem z Peelem zresztą, udaje się uciec. I tak sobie uciekają, uciekają, uciekają, przed policją i zabójcami; poznają nowe osoby przy tej okazji, osoby, które mogą pomóc w rozszyfrowaniu tajemniczych powodów zamachu na Cantora albo Thompsona, a może ich obu.

Socjologia, ekonomia, heurystyka, teoria gier, komparatystyka, statystyka, kumulatywna dynamika przypadku, historia doktryn ekonomicznych, rachunek prawdopodobieństwa oraz parę innych w tym stylu, zlepione zostały w jedną całość z powieścią sensacyjną. Choć autor pomysł miał niewątpliwie frapujący, to ostateczny efekt wydaje się… nieco dyskusyjny.

Kiedy autor książki stara się coś wyjaśnić czytelnikowi, pomóc mu zrozumieć, korzysta ze znanej z reklam sztuczki z zadawaniem pytań – Naprawdę działa na grzybicę pochwy? Jak to możliwe?! Gdzie można kupić ten cudowny środek? – i już jest okazja do wykładu. Rolę pytającego, gamonia, który nic nie rozumie z naukowego, specjalistycznego języka, a matematyką wręcz się brzydzi,  któremu wiecznie coś trzeba wyjaśniać, gra Jan Wutte.

– Ale ja nic nie rozumiem – wtrącił Jan swoim niemiecko brzmiącym angielskim.
Jeanne prawie całkiem o nim zapomniała.
–Chodzi o modele podejmowania decyzji – zaczął wyjaśniać Peel – mówiliśmy dzisiaj o korzyściach oczekiwanych. W matematycznym podejściu ekonomiści niejako sumują wszystkie możliwe wyniki danej decyzji i wyliczają średnią, a w bardziej zaawansowanych teoriach nie są to tylko średnie wyników, ale prawdopodobieństw czy wręcz pochodnych prawdopodobieństw. To dość skomplikowane**.

Wątek kryminalny, sensacyjny, jest oczywiście fikcją… Natomiast realnie stosowane są występujące w książce powszechnie przyjęte pojęcia społeczno-polityczne i ekonomiczne, jak zasada subsydiarności, ekwilibrium, korzyść spodziewana, przewaga komparatywna, teoria decyzji, teoria gier etc.*** - twierdzi autor w Posłowiu. Więc mamy, zapewne pierwszy raz w Polsce, powieść sensacyjną dla pasjonatów ekonomii, organizacji i zarządzania. Są to zagadnienia, na których znam się mniej więcej tak, jak Jan Wutte i dlatego zupełnie nie czuję się powołany do oceny tej książki, bo uważam, że dla kogoś rozumiejącego ten specjalistyczny język i zagadnienia, może być ona fascynująca, ale dla ekonomicznych ignorantów będzie przeciętnym kryminałem, którego spora część jest kompletnie niezrozumiała.



--
*Marc Elsberg, „Chciwość”, przekład Elżbieta Ptaszyńska-Sadowska, WAB, 2019, s. 247.
** Tamże, s. 305.
*** Tamże, s. 462.