„Zapora” – Henning Mankell
Dwie nastolatki napadają na taksówkarza, który na skutek odniesionych obrażeń wkrótce umiera. Dziewczynom po prostu potrzebne były pieniądze. Przynajmniej tak twierdzą.
Podczas wieczornego spaceru i korzystania przy tym z bankomatu, Falk, specjalista komputerowy, nagle umiera. Lekarz stwierdza zawał.
Banalne sprawy szybko okazują się nie aż tak banalne, a przede wszystkim, łączą się ze sobą w sposób zupełnie nieprawdopodobny, wręcz diaboliczny.
Wallander, oskarżony o pobicie oskarżonej i w związku z tym obrażony na przełożonych, rusza do wali ze złem.
Książki Mankella to – poza „Psami z Rygi”, które były wyjątkowo słabe – znakomita literatura sensacyjna. Także ciekawe doświadczenie. Pisarze i reżyserzy przyzwyczaili nas, że policja jest organizacją paramilitarną. Tak też zresztą jest i w Polsce. Wojsko, policja, zawodowa straż pożarna, straż miejska, włoscy karabinierzy – to wszystko są organizacje paramilitarne. Wallander i jego współpracownicy są urzędnikami państwowymi. Dokładnie takimi samymi, jak w Polsce na przykład pracownicy biura dowodów osobistych. I różnica ta jest widoczna w ich zachowaniu, postępowaniu, sposobie bycia itd.
Książki o Wallanderze są znakomicie zorientowane czasowo. We wszystkich chronologia jest jasna, oczywista, nie budzi wątpliwości. W tym tomie żył jeszcze Rydberg, w tamtym zginał Svedberg, w kolejnym umarł ojciec Wallandera, w innym Wallander poznał Bajbę. Myślę, że to ogromna zaleta dla kogoś, kto ma możliwość czytania ich w kolejności chronologicznej. Ale i pewien dyskomfort dla tych, którzy czytają „nie po kolei”. Bo odniesienia do wydarzeń, które miały miejsce wcześniej i opisane zostały we wcześniejszym tomie, są dość częste i istotne.
W powieściach Mankella wszystko zmienia się w czasie tak ja należy, jednak z dwoma wyjątkami. Pierwszy dotyczy pory roku. Może głowy za to sobie uciąć nie dam, a i sprawdzać też mi się nie chce, ale odnoszę wrażenie, że w Skanii (część Szwecji, gdzie zwykle dzieje się akcja) wiecznie jest jesień. Tam stale pada deszcz, albo marznąca mżawka, wiecznie jest zimno, szaro, paskudnie, smutno, przygnębiająco.
Drugim elementem niezmiennym jest… Wallander. Oczywiście, w kolejnych tomach ten człowiek ma inny wiek, ale to są tylko cyferki. Ludzie wokół niego się zmieniają – on nie.
Długo zastanawiałem się, jakiego słowa użyłbym, gdybym musiał Wallandera określić tylko jednym. Wyszło mi ostatecznie, że chyba najwłaściwszym byłoby: niedołęga. Gdybym do dyspozycji miał dwa słowa, to: irytujący niedołęga.
Lata mijają, Wallander ma około pięćdziesiątki, ale nadal jest niewyrobiony towarzysko, nieśmiały i zakompleksiony, jak nastolatek. Pomimo wielokrotnych upomnień, a nawet poważnych problemów z tym związanych, nie jest w stanie nauczyć się włączać swój telefon komórkowy, który z niepojętych zwykle powodów stale wyłącza. Całkowicie przekracza jego zdolność rozumienia to, że powinien zaopatrzyć się w jakiś notes i długopis – on wiecznie pożycza ołówki od przesłuchiwanych osób, a ważne notatki zapisuje na jakichś przypadkowych świstkach, na przykład wyżebranym od kogoś skrawku gazety. Wallander jest ustawicznie niewyspany, przemęczony, często zaziębiony. Strzelają do niego, ale nie wpadnie mu do głowy, w związku z tym, nosić przy sobie pistolet. Jeździ starym gratem, który często się psuje, a wtedy chodzi po zimnej, jesiennej Szwecji pieszo, w dziurawych butach i kurtce nieodpowiedniej do pogody. Kiedy słyszy, że ktoś ma znakomity refleks i sprawność fizyczną, bo trenuje wschodnie sztuki walki, pyta naiwnie, czy chodzi może o rozbijanie cegieł pięścią. Niedołęga, po prostu.
Tego zabiegu pisarskiego nie potrafię zrozumieć. Wszyscy bohaterowie książek Mankella w sposób normalny i naturalny ewoluują z czasem, tylko Wallander jest… niereformowalny. A to, na dłuższą metę, jest irytujące. Natomiast zupełnie nie rzuca się w oczy podczas lektury jednej-dwóch, może nawet trzech książek Mankella. Albo w sytuacji, gdy pomiędzy lekturą jednej, a drugiej, mija dużo czasu.
Co też czytelnikom radzę. :-)