wtorek, 28 grudnia 2010

* Niepotrzebne skreślić!

„O człowieku, który chciał być szczęśliwy” – Laurent Gounelle

Książka, jak prawdopodobnie wiele tego typu, powinna mieć dwie recenzje (także i dwie oceny, ale to nie jest niestety możliwe): jedną dla czytelników mniej czy bardziej obytych z psychologią, a więc psychologów, studentów psychologii, pedagogiki czy resocjalizacji, terapeutów, zaawansowanych klientów psychologów, absolwentów rozmaitych terapii i warsztatów rozwoju osobistego, pasjonatów tej dziedziny wiedzy, wreszcie namiętnych czytelników tego typu poradników oraz recenzję drugą, adresowaną do wszystkich tych, których dotąd rozwój osobisty i psychologia nie interesowały w żaden sposób.
Zacznę od tej drugiej recenzji, ale wcześniej… Proponuję w ogóle nie czytać wersji „nie swojej”, czyli po prostu – niepotrzebne skreślić!


„O człowieku, który chciał być szczęśliwy” – w kilku zdaniach, DLA LAIKÓW*.
Jest to wciągająca, pogodna, nieco egzotyczna, bez zbędnego moralizatorstwa, opowieść, która wielu ludziom może wydatnie pomóc zrozumieć, co i dlaczego dzieje się w ich życiu tak, jak się dzieje. Dzięki lekturze można uświadomić sobie, że żyjemy w ograniczonym świecie własnych przekonań, które po pierwsze: nie wynikają z naszych osobistych doświadczeń, a po drugie: właściwie wcale nam nie służą.
Spotkania i rozmowy nauczyciela Juliena z mistrzem Samtyangiem są szansą na odkrycie i przyjęcie prostej zdawałoby się prawdy, że nie musimy nieustannie spełniać oczekiwań innych, by być przez nich akceptowanymi, nawet kochanymi. Także i tej, że w życiu możemy wybierać i to w zakresie o wiele szerszym, niż się to zwykle wydaje.
Książka nie proponuje gotowych rozwiązań, a jedynie wskazuję drogę.
Warta uważnego przeczytania.



„O człowieku, który chciał być szczęśliwy” – w kilku zdaniach, DLA „SPECJALISTÓW”*.
Kolejny naiwniutki poradnik typu „jak być pięknym, mądrym i bogatym”, oparty na wyeksploatowanym do cna schemacie spotkania Europejczyka lub Amerykanina ze starym, mądrym mistrzem, żyjącym w skromnej chacie w jakimś egzotycznym miejscu – tu akurat na wyspie Bali. Bo wiadomo powszechnie, że człowiek zaledwie pięćdziesięciosześcioletni, mieszkający w bloku w takim na przykład Piotrkowie Trybunalskim mistrzem dla nikogo być nie może, z samego założenia.
Zbiorek kilku prościutkich i oczywistych prawd psychologicznych, przedstawionych w zadaniach, bądź wykładach mistrza, aż do przesady (czyli do granicy błędu) uproszczonych.
Szkoda na nią czasu.


--
* Niepotrzebne skreślić!


sobota, 25 grudnia 2010

Przestępstwa pod wpływem

„Pitaval makabryczny czyli sprawy pijackie” – Stanisław Szenic

Zbiór sprawozdań z rozpraw sądowych w sprawach „pijackich”, w których przynajmniej jedna osoba straciła życie. Znalazły tu swoje miejsce opisy zabójstw, pobić, a także wypadków komunikacyjnych. Sprawca każdego z nich był pijany.
„Pitaval makabryczny” obejmuje drugą połowę lat pięćdziesiątych i początek lat sześćdziesiątych ubiegłego wieku. Jest to w polskim orzecznictwie karnym okres szczególny, bowiem w 1950 roku, po nowelizacji przepisów i zgodnie z wytycznymi Sądu Najwyższego, odurzenie alkoholowe przestało mieć znaczenie okoliczności łagodzącej, a stało się okolicznością obciążającą. Tym niemniej, przez długi jeszcze czas, orzecznictwo cechowała tradycyjna pobłażliwość i wyrozumienie dla przestępstw popełnionych w stanie nietrzeźwości, co widoczne jest w wysokości wyroków, jakie zapadały w opisywanych przez Szenica sprawach.


piątek, 24 grudnia 2010

Cienka, gnijąca linia...

„Szepty zmarłych” – Simon Beckett

Dawno, dawno temu, w czasach Agaty Ch., Dashiella H., Raymonda Ch., Conana D. i paru innych, równie wybitnych postaci, żeby pisać dobre powieści kryminalne, wystarczył warsztat pisarski na niezłym poziomie i pomysł na ciekawą intrygę. Niestety, dziś to o wiele za mało. Książek dobrze napisanych, z odpowiednio skomplikowaną fabułą, wydaje się pewnie na świecie po kilka dziennie, a pisze - po kilkaset. Żeby się na tym rynku wybić, zaistnieć, trzeba czegoś więcej, jakiegoś indywidualnego rysu, wyjątkowości, zdolności autora do odnalezienia i pokazania tego, czego współcześni czytelnicy łakną i pożądają, nie zawsze zdając sobie z tego sprawę, a czym nie nakarmili ich jeszcze – do przesytu – inni autorzy.

Czy jesteśmy ciekawi? Jak najbardziej! Kryminalne zagadki od wieków stanowiły rozrywkę milionów czytelników. Czy lubimy się bać? Pewnie, że tak! Stąd spore powodzenie horrorów, które dawkują czytelnikowi lub widzowi dokładnie odmierzoną dawkę strachu. A przynajmniej jego pozorowanej i kontrolowanej wersji, bo przecież to nie czytelnika goni wilkołak, wampir czy pożeracz trupów. Może jest w tym nawet odrobina przewrotnej ulgi, że to nie mnie coś grozi? Ale to już inna sprawa…
I wreszcie, czy lubimy dreszcz obrzydzenia? Oczywiście „my” jest tu jedynie figurą stylistyczną, ja może i nie, wielu ludzi pewnie też nie, ale przecież nie będę tych retorycznych pytań zadawał w formie „wy”, czy „oni”. A więc, czy pożądany może być dreszcz obrzydzenia, wstręt, odraza? Wbrew pozorom, może. O, tak. Jak najbardziej. A dowodzą tego tłumy gapiów gromadzące się w miejscach katastrof, wypadków itp., w których – być może – będzie można zobaczyć trochę krwi, urwaną kończynę, a jak szczęście dopisze, to nawet i zwłoki ofiary.

Simon Beckett poszedł jeszcze dalej, choć może właściwszym określeniem byłoby: posunął się jeszcze dalej. W „Szeptach zmarłych” tym czymś szczególnym, wyjątkowym, clou programu, powiedziałbym, są trupy. Jednak nie takie zwykłe, w końcu w thrillerach nie są one właściwie niczym nadzwyczajnym. Beckett znalazł swój szlagier, a są nim trupy w stanie rozkładu, gnijące zwłoki, resztki ciał ludzkich cuchnące i rojące się od larw.

„Szepty zmarłych” to oczywiście fikcja literacka, ale Ośrodek Badań Antropologicznych w Tennessee ponoć istnieje naprawdę. Jest to miejsce – w powieści odgrywa ono rolę niezwykle istotną – w którym na sporym obszarze, stąd nazwa: Trupia Farma, napotkać można ludzkie zwłoki w różnym stadium rozkładu. W bagażnikach, w rurach kanalizacyjnych, w piasku, w bagnie, w słońcu, na drzewie, pod drzewem… Na tych zwłokach uczą się fachu, to jest medycyny sądowej, policjanci śledczy, patolodzy, antropolodzy.

Kiedyś pobierał tu nauki Anglik, lekarz i antropolog sądowy, doktor Hunter. Teraz, po latach, wraca na Trupią Farmę, goniony przez demony własnej makabrycznej przeszłości, licząc, zdaje się, na odzyskanie spokoju i równowagi (w takim miejscu?!). To oczywiście się nie udaje, bo wplątany zostaje w koszmar jeszcze większy, w polowanie na niezwykle przebiegłego, brutalnego, bezwzględnego psychopatę i seryjnego mordercę.

Pytanie podstawowe i zasadnicze brzmi: czy Simon Beckett przekroczył linię dobrego smaku, cienką linię dzielącą prawdziwą sztukę od prymitywnego epatowania czytelnika odrażającymi opisami (a przyznam od razu, że niektóre z nich mogą wywoływać odruchy wymiotne)? Na to pytanie czytelnik musi znaleźć własną odpowiedź, bo dla każdego ta linia może przebiegać w odrobinę innym miejscu. Nie ulega natomiast wątpliwości, że „taniec” odbywa się na naprawdę bardzo cienkiej, może nawet nieco nadgniłej linie, a wszystko właściwie sprowadza się do uczciwej odpowiedzi na pytanie: czy lubię czuć dreszcz obrzydzenia i rzygowiny podchodzące do gardła?

Dobry, może nawet bardzo dobry warsztat. Nietuzinkowa fabuła. Jednak ze względu na wyjątkową… hm… drastyczność opisów, radzę się bardzo poważnie zastanowić przed rozpoczęciem lektury.


środa, 22 grudnia 2010

Chiny, Chińczycy, śnieg

„Chińczyk” – Henning Mankell

W styczniową noc 2006 roku w malutkiej wsi Hesjövallen zostało zamordowanych dziewiętnaście osób i kilka zwierząt. Zbrodnię odkrywa, zupełnie przypadkowo, stary fotograf, Karsten Höglin, który zresztą szybko schodzi ze sceny, umierając na zawał.
Masakrę przeżyło zaledwie troje mieszkańców wioski. Czemu stracili życie właśnie ci ludzie? Czemu akurat tę trójkę oszczędzono? Od początku prawie nie ma wątpliwości, że dobór ofiar nie był przypadkowy, ale co ich łączyło?

W pierwszej fazie śledztwa sprawą zajmuje się otyła policjantka Vivi Sundberg; nieco później i już do końca, pierwsze skrzypce gra sędzia Brigitta Roslin, prowadząc prywatne śledztwo. Ofiary okazują się powiązane ze sobą w szczególny sposób, a z dwoma z nich spokrewniona jest sędzia Roslin, co wystawia ją na śmiertelne niebezpieczeństwo.

Dość zawiła fabuła jest mieszaniną kryminału, powieści obyczajowej, mniej czy bardziej prawdopodobnych spekulacji dotyczących chińskiej polityki, gospodarki, mentalności i zmian, jakie w tym kraju następują w ostatnich latach. Jako trzy, a nawet cztery w jednym, książka jest odrobinę za długa i nieco nużąca, zwłaszcza, że Mankell stara się przedstawić także rys psychologiczny większości postaci, którymi bogato zaludnił swoją powieść. Z jednej strony to dobrze – historia staje się przez to jakby bardziej autentyczna, realna, opisywane postaci są ludźmi z krwi i kości. Tylko, czy aż takimi być muszą w thrillerze?

Bywały momenty, w których miałbym ochotę zapytać autora, czemu miały służyć niektóre opisy. Choćby coś takiego: ofiary pozbawiono życia samurajską szablą; lekarka dokonująca oględzin zwłok płacze i wymiotuje na zmianę, a policjanci są bladzi z grozy. Czy Mankell chce przedstawić Szwecję, jako kraj, w którym pocięte zwłoki są dla młodej lekarki medycyny sądowej czymś tak niespotykanym, niepojętym i okropnym, że sobie z tym nie radzi? A może chodziło mu o to, że ci „profesjonaliści” są tak słabo przygotowani wykonywania swojego zawodu?

Niezły warsztat. Książka warta przeczytania, choć nie sądzę, żeby kupowania. W każdym razie, zabierając się do niej, należy uzbroić się w sporą dawkę cierpliwości i samozaparcia. To jednak nie jest kolejna „poczytajka” z Wallanderem w roli głównej.


niedziela, 19 grudnia 2010

Opieszała sprawiedliwość

„Klub spiskowców” – Jonathan Kellerman

Książka nieco… dziwna. Dość długo nie dzieje się w niej nic szczególnego. Owszem, zdrowy rozsądek podpowiada, że w pewnym momencie dziać się zacznie, a pewne elementy opisywanych wydarzeń, zaczną mieć istotne znaczenie, ale… Dość długo właśnie nic się nie dzieje i tę część książki czytało mi się najlepiej. Lektura przypominała spokojny spacer pustą, wczesnojesienną plażą. Spacer trochę romantyczny, trochę nostalgiczny, bo jeszcze nie daje się wymazać z pamięci strata – w niedalekiej przeszłości, kilka miesięcy wcześniej, narzeczona głównego bohatera, szpitalnego psychologa, została brutalnie zamordowana.
Na plaży znaleźć można ciekawy kamyk, zdechłą meduzę, piękną muszlę, kawałek bursztynu… Na razie wszystkie te elementy nie są w żaden sposób powiązane, choć… można się domyślić, że będą. Takim właśnie, pozornie oderwanym wydarzeniem, jest zaproszenie głównego bohatera na kolację, zorganizowaną przez ekscentrycznego, starego patologa i jego nie mniej dziwnych przyjaciół.

W „Klubie spiskowców” nie występuje Alex Delaware, ani homoseksualny policjant Milo Sturgis. Gliniarze są twardzi, tajemniczy, nieco aroganccy, trochę nijacy, ale, co najważniejsze, o zamordowanie narzeczonej posądzają doktora Carriera. Zwłaszcza, że giną kolejne kobiety, a modus operandi wskazuje, że zamordowane zostały przez tego samego zabójcę, który wyraźnie ma związek z naukami medycznymi.

Jeremy Carrier znajduje sobie nową dziewczynę, a kiedy pewne sygnały wskazują, że seryjny morderca zaczął teraz polować na nią właśnie, akcja przyśpiesza w tempie oszałamiającym, a książka kończy się jakby nieco za szybko.

„Klub spiskowców” to taki nieco „inny” thriller Kellermana… Może nie jest rewelacyjny, ale chyba wart przeczytania.


czwartek, 9 grudnia 2010

Antysemityzm powszedni

„Strach: Antysemityzm w Polsce tuż po wojnie: Historia moralnej zapaści” – Jan T. Gross

O czym traktuje książka historyka Jana Grossa, którą zakwalifikowałbym do publicystyki historyczno-dokumentalnej? Ano, o zabijaniu… nie, o bestialskim mordowaniu Żydów przez Polaków.

„W moralnym bilansie uczynków, które traktowano jako dopuszczalne, zamordowanie Żyda nie pociągało za sobą sankcji społecznej. To była rzecz quasi-normalna. Znajomi opowiadali sobie o tym, jak mordowali (albo gotowi byli zamordować) Żyda, i kontynuowali znajomość. Nieznajomi, jak mogliśmy się przekonać, bez żenady umawiali się, by wspólnie dokonać morderstwa. Mordercy Żydów znani społeczności lokalnej nie byli niepokojeni i dalej piastowali swoje dotychczasowe stanowiska”*.

„… napaści na Żydów nie były skrytobójstwami planowanymi w tajemnicy, dokonywanymi cichaczem pod osłoną nocy. Przypadkowi świadkowie zbrodni – rozbawieni współpasażerowie uprowadzonego Liberfreunda czy młodzież parczewska ochoczo asystująca w pogromie, podczas którego zamordowano kilka osób – również mieli poczucie, że zabijanie Żydów nie jest niczym karygodnym. Wszystko to razem odzwierciedla społeczne uznanie mordowania Żydów za akt mieszczący się w normach akceptowalnego zachowania”**.

„Strach” to znakomity tytuł: jest to bowiem uczucie znane zarówno mordercom, jak i ofiarom, choć oczywiście w sposób zupełnie odmienny. Tysiące Polaków zagarnęło mienie Żydów wywiezionych do obozów koncentracyjnych. Kiedy okazało się, że niektórzy z nich przeżyli i wrócili, można się było obawiać, że zechcą odzyskać swoją własność. Strach, że może trzeba będzie oddać zagrabiony łup, budził złość, wściekłość, rozjuszał. Strach ofiar z kolei potęgował agresję oprawców.
Z podtytułami sprawa nie jest już taka prosta. Warto pamiętać, że „Antysemityzm w Polsce tuż po wojnie” oznacza jedynie zawężenie czasowe zainteresowań historyka w tym konkretnym dziele, bo nie jest prawdą, że antysemityzm Polaków dotyczył tylko dwóch-trzech lat powojennej historii Polski.

Zdjęcia, dokumenty, zeznania świadków, a także ofiar i samych sprawców, to fakty. Z faktami się nie dyskutuje. Natomiast przekonania i interpretacje, to już zupełnie inna sprawa. Grossa atakowano za „Strach” z nieprawdopodobną zajadłością i przyznam, że tego zrozumieć nie potrafię. Jan Gross, poza przedstawieniem faktów, często broni, tłumaczy, szuka wyjaśnienia, próbuje zrozumieć. Chyba zdecydowanie korzystniej byłoby traktować opisywane w książce wydarzenia, jako niezbyt zrozumiałą, kilkuletnią „historię moralnej zapaści”, niż przyznać, że to nie żadna zapaść, ale nasza natura, nasza cecha narodowa, że tacy byliśmy przez całe wieki i jesteśmy nadal. Czy Polacy nie mordowali Żydów wcześniej, w czasie okupacji? Czy pogromów nie urządzali Żydom za sanacji? A co z wydarzeniami w Pruchniku w 2001 roku?

Wiele miejsca w swych rozważaniach poświęca Gross aspektowi religijnemu, czy wyznaniowemu. Żydzi powinni zostać wytępieni, bo zamordowali Chrystusa – to dość powszechne przekonanie prostych chłopów Podlasia, kielecczyzny, czy białostocczyzny, pół wieku temu. Ale czy rzeczywiście? Czy aby faktycznie tylko prymitywnych chłopów? Kardynał Wyszyński, Prymas Tysiąclecia, człowiek światły i wykształcony, indagowany w tej sprawie uznał wówczas, że nie można z całą pewnością potwierdzić, ani zaprzeczyć przekonaniu, że Żydzi używają krwi chrześcijańskich dzieci na macę.

„Pośród biskupów tylko Teodor Kubina z Częstochowy wydał oświadczenie (podpisując je wraz z przewodniczącymi miejskiej i powiatowej rady narodowej w Częstochowie, burmistrzem miasta oraz starostą), nazywając twierdzenia o dokonywaniu przez Żydów mordów rytualnych kłamstwem***”.

Gross pisze też, jak szybko i sprawnie zwierzchność kościelna przywołała częstochowskiego biskupa do porządku i zakazała mu zajmowania stanowiska w tej sprawie. W tej sytuacji nawet nie dziwi użyte przez niego określenie „kanibalizm teologiczny”, dotyczące większości episkopatu.

W tym momencie przypomina mi się wydarzenie z czasów moich tak zwanych praktyk robotniczych. Na budowie toczyła się właśnie dyskusja o Żydach, którzy zamordowali Chrystusa, a ja nieopatrznie stwierdziłem, że zabili jednego ze swoich, bo przecież Jezus był Żydem. Ułamek sekundy później musiałem uciekać przed kilkoma robotnikami, którym piana wściekłości kapała z wykrzywionych złością gąb i chyba tylko zdecydowanej interwencji kierownika budowy zawdzięczam, że nie zostałem tam zmasakrowany. Koniec dwudziestego wieku, a niektórzy Polacy nadal wierzyli i święcie byli przekonani, że Jezus prędzej mógł się okazać walecznym Komanczem, niż plugawym Żydem. Oczywiście pomijając fakt, według nich niepodważalny, że był Polakiem. Gdyby było inaczej, nie mógłby przecież być Królem Polski, prawda? Przecież to takie proste…
I jeszcze jedno. Nie tak dawno pisałem o książce „Przemilczane ludobójstwo na Kresach” i o zupełnie niezrozumiałych dla mnie honorach (znaczki, pomniki, rocznice, odznaczenia) spływających pośmiertnie na zbrodniarza wojennego, ludobójcę, Stepana Banderę. Gross w „Strachu” oczywiście nie pisze o Banderze, ale…

„Po zatrzymaniu jadącego do granicy autobusu z dwudziestoma sześcioma Żydami banda »Ognia« zamordowała wtedy jedenaście osób, raniła siedem, podczas gdy osiem uciekło do Nowego Targu. W pamiętniku samego »Ognia« – Józefa Kurasia – znajdziemy z tej okazji następujący zapis: »Witaj majowa jutrzenko! W nocy samochód z Żydami. Mieli być przeprowadzeni przez granicę. Przed Krościenkiem do rowów. Salci krzyczy: Panie Ogień, taką nieładną demokrację pan robi. Ucięto język«. O Kurasiu warto wiedzieć – skoro mu z błogosławieństwem prezydenta Rzeczypospolitej w 2006 roku postawiono pomnik w Zakopanem za to, że wojował z komunistami – że był jeszcze w 1945 roku przez pewien czas szefem Urzędu Bezpieczeństwa w Nowym Targu”****.


Historia moralnej zapaści… Historia polskiego absurdu… Historia, która trwa…



--
* „Strach: Antysemityzm w Polsce tuż po wojnie: Historia moralnej zapaści”, Jan T. Gross, wyd. Znak, 2008, strona 221.
** „Strach: Antysemityzm w Polsce tuż po wojnie: Historia moralnej zapaści”, Jan T. Gross, wyd. Znak, 2008, strona 64.
*** „Strach: Antysemityzm w Polsce tuż po wojnie: Historia moralnej zapaści”, Jan T. Gross, wyd. Znak, 2008, strona 136.
**** „Strach: Antysemityzm w Polsce tuż po wojnie: Historia moralnej zapaści”, Jan T. Gross, wyd. Znak, 2008, strona 58.


piątek, 3 grudnia 2010

Początki AA w Polsce

„Sami o sobie: Antologia tekstów polskich Anonimowych Alkoholików” – Józef Jan

Nie jest to pierwszy zbiorek „piciorysów” (opowieści alkoholików o własnym życiu i piciu) w Polsce, ale na pewno jeden z pierwszych. Jest natomiast – zgodnie z moją wiedzą – pierwszym zbiorem takich historii napisanych przez Anonimowych Alkoholików, czyli członków Wspólnoty AA w naszym kraju. Na dokładkę prawie wszyscy autorzy związani są, albo byli, z istniejącą po dziś dzień grupą AA „Ster” w Poznaniu.

W antologii, poza „piciorysami” znaleźć można także przykłady radosnej twórczości poetyckiej i plastycznej alkoholików, alkoholiczek oraz dzieci, piszących wiersze na temat alkoholizmu i alkoholików płci obojga.

Wyborem i opracowaniem tekstów zajął się alkoholik o imionach Józef Jan – nazwisko z oczywistych względów nieznane.

Opisywane wydarzenia miały miejsce w pierwszej połowie lat osiemdziesiątych ubiegłego wieku, albo i wcześniej. W związku z rozwojem wiedzy na temat uzależnień, rosnących doświadczeń Wspólnoty AA oraz normalnej ewolucji poszczególnych grup Anonimowych Alkoholików, książka ta może mieć jedynie wartość historyczną. Zarówno leczenie odwykowe, jak i funkcjonowanie grup AA obecnie dość mocno odbiega od realnych doświadczeń i przekonań autorów tekstów. W niektórych przypadkach jest to wręcz egzotyka. Tym niemniej egzotyka bardzo ciekawa, dla kogoś, kto taką tematyką się interesuje.