czwartek, 31 grudnia 2009

ICQ, AQQ, GG, Tlen itd.

Komunikatorom moje zdecydowane – nie!


Dawno, dawno temu, kiedy mój brat wyjechał na stałe do Niemiec, pojawił się problem komunikacji między nami. Poczta Polska „gubiła” połowę listów, a te, które jakimś cudem docierały do adresata, pojawiały się po trzech tygodniach. Rozmowy telefoniczne były nieprawdopodobnie drogie, a telefonia komórkowa jeszcze dwadzieścia razy droższa i w ogóle, w powijakach. W tej sytuacji dwa komputery i Internet wydawały się sensownym i logicznym rozwiązaniem. Komputery, Internet i ICQ (z czasem też IRC), bo wtedy nic innego nie było.
Rzuciliśmy się na to rozwiązanie z zapałem godnym lepszej sprawy. Zapał jednak szybko stygł. ICQ był nie po polsku i pisać pliterkami się w nim nie dało. Tak więc co trochę dochodziło do jakichś nieporozumień. A to musiałem dodatkowo wyjaśniać, czy pisząc „lek” miałem na myśli lekarstwo, czy może strach, obawę. Niezły problem okazał się też z tłumaczeniem słowa „zolc”.
Ale, wbrew pozorom, nie to było najważniejsze. Połączenie modemowe, licznik tyka i „kasuje” dodatkowe opłaty, co każde nowe rozpoczęte trzy minuty. A więc presja. Czy on jeszcze pisze i czekać, czy może pisać (i wysyłać) dalej? Dlaczego to tyle trwa?! Co on tam robi, zasnął, czy jak?! Oczywiście można było pisać na przykład „over” po zakończeniu swojego tekstu, ale to przecież oznaczało kolejny czas stracony na pisanie.
Obaj piszemy z szybkością całkiem przyzwoitą, nie – nie rekordową, czy zawodową, ale wystarczającą. Wystarczającą wszędzie poza komunikatorami (bo z czasem doszły też inne programy i protokóły). Jedyne co pozostało, to pisać… mniej. Już samo to z założenia jest absurdem, bo przecież cała ta przygoda z komunikatorami miała na celu właśnie porozumiewanie się, a nie ograniczanie porozumienia, ale było coś jeszcze. Okazało się, że obaj, dorośli ludzie, oczytani, kulturalni, zaczynamy pisać do siebie w stylu ulubionym przez ośmioletnich zbieraczy komiksów: „lup, bum, i on onego, ciul, ten tego…”. To zaczynał być bełkot, a nie korespondencja.
Minęły lata, przetestowaliśmy w tym czasie większość komunikatorów oraz kilka klientów do czatowania (IRC - Internet Relay Chat, a swoją drogą mam wrażenie, że ten sposób komunikacji wydaje się zanikać) i wreszcie w okolicach 2006-2007 roku zdecydowaliśmy się przerwać tę komedię. Okazało się, że w międzyczasie Internet zrobił się tańszy i szybszy (mój obecny ma szybkość pewnie z tysiąc razy większą od tego pierwszego), minął czas limitów transferu, więc choćbym siedział w tym Internecie cała dobę, to i tak nie zapłacę, ani więcej, ani mniej. Wysłanie wiadomości pocztowej, e-mail, zajmuje mi tyle samo czasu, co wysłanie tekstu przez GG, albo i mniej, wreszcie, i nadal za te same pieniądze, możemy do woli rozmawiać przez Skype, lub coś podobnego…
I tak, ostatecznie powiedzieliśmy NIE komunikatorom, NIE bylejakości w kontaktach, NIE presji dotyczącej szybkości pisania, NIE niechlujstwu językowemu, NIE bełkotowi komiksowemu, NIE konieczności umawiania się na sesje o określonej porze itd. Itp.
Zupełnie też nie widzę powodu, dla którego miałbym chcieć wrócić do tego wszystkiego dla brata, lub kogokolwiek innego. Dlatego proszę nie zwracać się do mnie o numer ICQ (zapomniałem), czy GG (firma skasowała mi ze trzy – za atrakcyjne były), AQQ, Tlen, czy innych.
Internet to wolny świat. Rozumiem, że są ludzie, którzy tak właśnie porozumiewać się lubią. No i dobrze. Nie zamierzam nikogo z miłośników komunikatorów krytykować, czy potępiać, ani prowadzić jakiejś świętej wojny, która wydaje się być niezbędna do życia wielu internautom. To po prostu ja wybrałem inaczej. Tylko ja. I brat. I… :-)



Barwa i smak Kresów

„Kiełbie we łbie” – Stanisław Zieliński


Zieliński nigdy nie był pisarzem znakomitym, czy wybitnym – raczej świetnym rzemieślnikiem, niż wielkim artystą, a to oznacza, że jego książki (nie wszystkie znam!) czyta się dobrze, może nawet bardzo dobrze mimo, że nie powalają na kolana. Ale i nie muszą. To kawałek dobrego pisarstwa po prostu, choć nie wirtuozerii.

„Kiełbie we łbie” czytałem po raz pierwszy w wieku lat nastu i bardzo mi się to podobało. Później, w bliżej niewyjaśnionych okolicznościach, książka zniknęła z domu. Po wielu latach rzuciła mi się w oczy w bibliotece, na półce z pozycjami w cenie 1,00 złoty za egzemplarz. Kupiłem oczywiście, choć – co zabawne –nie pamiętałem już zupełnie, o czym ona jest. Tylko tytuł budził dobre, ciepłe wspomnienia; wiedziałem, że tę książkę kiedyś miałem, czytałem, że mi się podobała – to wszystko.
Teraz „Kiełbie” znowu leżały u mnie w domu, ale – jak to często bywa – stale miałem coś nowszego, ważniejszego do przeczytania. Aż wreszcie, całkiem niedawno, zauważyłem nowe wydanie w witrynach księgarskich i to dopiero zmobilizowało mnie do powrotu do „Kiełbi”.
Oczywiście po kilku stronach przypomniałem sobie resztę fabuły bez problemów, ale z przyjemnością i bez wysiłku doczytałem ją uważnie do końca.

Autobiograficzne opowiadanie „Kiełbie we łbie” traktuje o wczesnym dzieciństwie i młodości autora. Warte zauważenia i przeczytania jest z dwóch powodów: pierwszym jest specyficzny język Zielińskiego, jego niewymuszony humor i urocza zdolność podkpiwania z samego siebie, po drugie, czasy, miejsca i wydarzenia, jakie opisuje. Zieliński urodził się w 1917 roku w Kijowie (dziś to stolica Ukrainy), a książka zaczyna się od wspomnień o tym mieście, zanim znalazło się ono w granicach Związku Socjalistycznych Republik Radzieckich. Są to więc wspomnienia autora, przemieszane pewnie nieco z zapamiętanymi opowieściami rodzinnymi, o rewolucji, o wojnie 1920 roku (zwłaszcza wyprawie kijowskiej Piłsudskiego), o repatriacji do Polski. Opowiadanie Zielińskiego obejmuje dalej okres międzywojenny, majowy przewrót Piłsudskiego, naukę w gimnazjum im. Stanisława Staszica w Warszawie, służbę wojskową i wreszcie wybuch drugiej wojny światowej. W tym „miejscu” się kończy.
Wspominam ważne wydarzenia historyczne jedynie po to, żeby umiejscowić fabułę w czasie. „Kiełbie we łbie” nie są rozprawką historyczną czy polityczną, ich styl porównywałbym raczej do „Wspomnień niebieskiego mundurka” Gomulickiego; to po prostu lekkie wspomnienie beztroskiego dzieciństwa i młodości z wielką historią w tle.

Ale ma książka Zielińskiego wartość inną jeszcze. Pomogła mi wreszcie znaleźć odpowiedź na pytanie, o niepojęte, do czasu, sentymenty staruszków za Kresami. W mojej rodzinie i w moim wieku były to już wprawdzie tylko dalekie echa, ale jednak. Co w tych Stanisławowach, Wilnach, Kijowach, Lwowach, było tak wspaniałego i cudownego, oczywiście poza tym, że młode lata i czasy zawsze wydają się najpiękniejsze, za czym tak bardzo tęsknili? Do czego chcieli wracać? Wiedziałem, ze nie chodziło tu o ustrój społeczno-polityczny, a w takim razie o co, tak naprawdę?
Chociaż… Właściwie przyznać muszę uczciwie, że tą odpowiedź to ja znałem już od dawna, tyle tylko, że nie do końca chciałem w nią wierzyć. Ktoś, kiedyś, będąc nieco pod wpływem, bąknął, że w tamtych czasach i w tamtych stronach każdy Polak, choćby największy łachmyta, to był KTOŚ. Mówiąc wprost – inne nacje, Ukraińcy, Żydzi (Polska była krajem wielonarodowościowym), to byli… no, oczywiście też ludzie, ale… delikatnie mówiąc, zdecydowanie innego gatunku, jakby innej klasy.
Mnie, urodzonemu w czasach demokracji (socjalistycznej – cokolwiek to znaczy), taki rasizm wydawał się nie do pojęcia, przypominał niemieckie teorie o wyższości rasy panów.
Myślę, że wątpliwości rozwiewają dwa krótkie cytaty z „Kiełbi”. Pierwszy dotyczy mundurków (mundurów) szkolnych, a drugi starej, rosyjskiej czy ukraińskiej, zabytkowej szabli wiszącej na ścianie.

Mundury, choć niby dla wszystkich jednakowe, pozwalały odróżnić z daleka, kto „pan”, a kto „prawosławny”.

Następnego dnia przyniosła ryngraf i osobiście przybiła nad szablą, „żeby prawosławiem nie zajeżdżało od ściany”.

No, cóż… oto Polska właśnie – chciałoby się powiedzieć…


Stanisław Zieliński zmarł w Warszawie w 1995 roku.



wtorek, 22 grudnia 2009

Jezu, jak tam okropnie!

„Floryda story” – Krystyna Nepomucka


Oczekiwałem czegoś w stylu „Szczuropolaków” Redlińskiego i… mocno się zawiodłem.

„Floryda story” to opowieść o Polakach, którzy osiedlili się na Florydzie w USA. Cudowna pogoda, palmy, ocean, piękne domy, amerykańscy milionerzy i… polscy emigranci.

Z założenia pewnie w książce miały się znaleźć elementy komiczne, ale w sumie robiła na mnie wrażenie nużącego i ciągłego narzekania. W Polsce jest zimno, w gigantycznych kolejkach trzeba stać po ziemniaki, a władza za byle co wsadza do więzienia. Za to na Florydzie za gorąco, do oceanu daleko i nie zawsze jest okazja, żeby się tam wybrać. Poza tym wszyscy się uśmiechają, a te uśmiechy to na pewno, ponad wszelką wątpliwość, maskują straszną samotność. Wszyscy milionerzy są psychicznie chorzy, albo zdziwaczali. A w ogóle ludzie tam mieszkający to idioci – potrafią jechać wiele mil (i spalić hektolitry benzyny), żeby zaoszczędzić na zakupach jednego centa.

Po lekturze zastanawiam się tylko, czemu ci wszyscy Polacy mieszkający od lat w USA, nie wrócili jeszcze tłumnie do Polski? I czemu z tej koszmarnej Ameryki nie wyemigrowali jeszcze do Polski wszyscy Amerykanie?



Prezydent Putin i Polska

„Lider” – Waldemar Łysiak


Jest to książka w dużej mierze o byłym prezydencie Putinie (według autora także przyszłym prezydencie) i o polityce państwa znanego obecnie jako Federacja Rosyjska. Poza tym demaskatorska, obrazoburcza, ujawniająca kulisy władzy służb specjalnych i ich wpływ na kształtowanie polityki wielu krajów Europy (i nie tylko), w tym Polski.

Poniższy fragment powinien w sposób wystarczający ilustrować zawartość:


"Była to swoista hekatomba męczenników krzyżowanych dokumentacją z „teczek” Instytutu Pamięci Narodowej. Kolaborantami bezpieki okazali się reżyserzy (Marek Piwowski i in.), aktorzy (Maciej Damięcki i in.), pisarze (Andrzej Kuśniewicz, Andrzej Szczypiorski, Wacław Sadkowski, Ryszard Kapuściński, itd.) oraz wszelkiej maści „ludzie kultury" (Andrzej Drawicz, Lech Isakiewicz, Tadeusz Sznuk, etc.), nie mówiąc już o licznych politykach (Michał Boni plus legion). Przy okazji tego demaskowania wyszła z nor przeszłości także śliska prawda o pederastycznych wyczynach tytanów rodzimego etosu (jak Jerzy Giedroyc, Józef Czapski, Jerzy Andrzejewski, Jarosław Iwaszkiewicz et gejoconsortes).
Wódz największej polskiej gazety zwalczał lustracyjny proceder długo, kilkanaście lat, używając wszelakich środków. Łajał, wyklinał, wyśmiewał, perorował, perswadował, postponował, dezawuował, kuglował, krytykował, miotał, motał, grzmiał, srał, gdakał, obrzydzał - wszystko na nic.
Przez pierwsze lata tej kontrlustracyjnej ofensywy jakoś się udawało robić plewę z faktów i wodę z mózgów. Lecz później grad bolesnych ujawnień stał się kamienną lawiną, która przywaliła mędrca Agory. Skomasowana siła złej woli bliźnich, zapiekła perfidia lustracyjnych zwyrodnialców, odebrała mu dziecięcą wiarę w ludzką nieskończoną dobroć, której szefującym apostołem chciał być dla milionów rodaków.
U politycznego wierzchołka tych kainowych „łowów na czarownice” leżał fakt kolaborowania z bezpieką trzech przywódców „Solidarności”, którzy zawarli trzy słynne „porozumienia” między związkiem a reżimem PRL-u (Porozumienie Jastrzębskie, Porozumienie Szczecińskie i Porozumienie Gdańskie): Jarosław Sienkiewicz był „kablem” MSW, Marian Jurczyk był „kablem” MSW, i Lechowi Wałęsie też niejeden patriota wytykał ksywkę „Bolek” daną przez SB „tajnemu współpracownikowi”. Zaś kultowym symbolem kolaboracji stała się TW-kariera twórcy „kultowego” „Rejsu”, Marka P., który „kablował” gwoli zyskania paszportu, plus kilkakrotnie smarowane dla SB wypracowania Agnieszki Osieckiej (formalnie niezwerbowanej), która robiła to też, by uzyskać paszport".


Całkiem niezła mieszanina faktów, prawdopodobnych domysłów i fantastycznych spekulacji, a jeśli coś mogę jej zarzucić, to zbytnią napastliwość i zupełnie niepotrzebny, nieusprawiedliwiony fabułą i momentami nużący antysemityzm.



wtorek, 8 grudnia 2009

My i jacyś ludzie znikąd

„Esej o duszy polskiej” – Ryszard Legutko


Esej jest formą szczególną, jej subiektywizm nieomalże uniemożliwia i wyklucza stwierdzenia typu: „a ja się z autorem nie zgadzam”, bo i cóż miałoby to znaczyć? Brak zgody na to, by autor na jakiś tam temat miał takie, a nie inne przekonania? Przecież to jego sprawa i jego prawo, a ja mogę, co najwyżej, uznać, że w jakimś tam temacie moje przekonania są zbieżne, bądź zupełnie inne, niż przedstawione.

Ja też uważam, jak Legutko, że Polska po drugiej wojnie światowej dostała – chyba w ramach rekompensaty za tereny wschodnie – ziemie od setek lat należące do Niemiec. Mieszkam w takim rejonie „od zawsze” i może dlatego szczególnie zdaję sobie sprawę z faktu, że nie było żadnego powrotu do macierzy. Dostaliśmy kawał terenów niemieckich (i pewnie nawet nam się to należało) od narodu, który w ten sposób „zapłacił” za rozpętanie wojny, i tyle. Nie ma sensu dorabiać do tego zdarzenia plemiennej czy jakiejś innej wspólnotowo-narodowej ideologii.

Legutko pisze: „Nikt lub prawie nikt nie spodziewał się wielkich ruchów społecznych i jeszcze na wiosnę 1980 roku dominowały nastroje ogólnego rozleniwienia. Sierpniowy wybuch zaskoczył wszystkich – władzę, obserwatorów politycznych, opozycjonistów, samych strajkujących i cały naród”, i w tym przypadku moje przekonania zbieżne są częściowo – zaskoczenie, o którym mowa, autor traktuje w kategoriach cudu, podczas kiedy moja ocena jest nieco bardziej powiedziałbym… cyniczna.

Irytuje mnie nazywanie mieszkańców Nowej Huty, czy innych dzielnic mieszkaniowych, „ludźmi znikąd” tak, jakby faktycznie stanowili obywateli drugiej, albo dwudziestej drugiej kategorii. Nie podoba mi się słowo „komunizm”, które w eseju Legutki perli się gęsto (za gęsto), jak gdyby taki ustrój faktycznie kiedykolwiek w Polsce istniał. Nie istniał nawet w Związku Socjalistycznych Republik Radzieckich, a więc skąd miał się wziąć w Polsce? Dziwi mnie natomiast rozpatrywanie kwestii ustrojowych w konwencjach estetycznych, to jest brzydki-ładny. Nie podobały mi się dziwolągi językowe (na wzór nowomowy?) i fragmenty tekstu nie zawierające właściwie żadnej treści – choć niewątpliwie całkiem nieźle sterujące uczuciami czytelnika.
Oczywiście w swoim eseju Ryszard Legutko porusza znacznie więcej tematów i zagadnień, nie sposób wszystkich wymienić.


Po książkę sięgnąłem między innymi dlatego, że chciałem „na spokojnie”, z daleka od zgiełku walk wyborczych i związanych z nimi emocji, poznać przekonania byłego sekretarza stanu w Kancelarii Prezydenta Kaczyńskiego i kandydata z listy PiS, i nie uważam, żeby był to czas stracony – wręcz przeciwnie. A zgadzać się, jak wcześniej wspomniałem, nie muszę.



piątek, 4 grudnia 2009

Biografia Ojca Dyrektora

„W imię ojca: fenomen Tadeusza Rydzyka” – Konrad Piskała, Andrzej Potkaj


Jak łatwo zorientować się po tytule, jest to biografia dyrektora katolickiej rozgłośni radiowej, redemptorysty (Zgromadzenie Najświętszego Odkupiciela), ojca Tadeusza Rydzyka, który w dokumentach przedstawionych Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji figuruje jako „jednoosobowy organ nadzorczy, jednoosobowy organ zarządzający i jednoosobowy organ kontrolny” Radia Maryja, znanego z napastliwych wystąpień konserwatywnych, ksenofobicznych i antysemickich.

Na samym początku lektury zakładałem i planowałem, że napiszę na temat tej książki całkiem sporą recenzję. Ale w miarę czytania…
Ja Newsweeka nie czytam, a panów Potkaja i Piskały nie znam, tym niemniej zakładam, że to co napisali jest prawdą. A zakładam tak dlatego, że nie sądzę, żeby Newsweek ryzykował proces o zniesławienie publikując informacje, których nie można sprawdzić i udowodnić. Poza tym autorzy wyraźnie unikają jakichkolwiek ocen, ograniczając się do prezentacji faktów i, ewentualnie, związków pomiędzy nimi. Tak więc zakładam, że w książce napisano prawdę o Tadeuszu Rydzyku i metodach jego działania, a to oznacza, że ja nic więcej o nim i o jego biografii nie napiszę – po prostu się boję.



środa, 2 grudnia 2009

Socjotechnik w natarciu

„Sztuka podstępu” – Kevin Mitnick & William Simon


Bardzo dobry tytuł. Adekwatny. Ale zdałem sobie z tego sprawę dopiero pod koniec lektury. Sztuka podstępu, a nie sztuka podstępów – to ważne, bo w książce opisywany jest w zasadzie jeden podstęp. Wprawdzie w kilkudziesięciu wariantach i odmianach, ale…
W firmie dzwoni telefon. Odbiera go recepcjonistka, strażnik, czy inny pracownik raczej niskiego szczebla. A najlepiej ktoś nowozatrudniony, nie zorientowany jeszcze we wszystkich sprawach firmy, nieznający większości współpracowników. Dzwoniący przedstawia się jako pracownik tej samej firmy, kooperant, dostawca, partner, zastępca szefa, administrator firmowej sieci komputerowe, czy ktoś taki i prosi o pewne informacje, albo o wykonanie jakiegoś działania. Człowiek ten jest całkowicie wiarygodny, używa określeń i zwrotów charakterystycznych w danej branży, operuje swobodnie nazwiskami, telefonami… I to właściwie wszystko. Tak właśnie wygląda atak socjotechnika, człowieka, który wykrada tajemnice firmy lub instytucji, hasła, numery kont i dowolne inne dane.
Mitnick przekonuje i udowadnia, że bez względu na to, ile firma wyda na systemy zabezpieczające, to i tak najsłabszym ogniwem będzie człowiek. Stąd zresztą podtytuł: „Łamałem ludzi, nie hasła…”.