środa, 27 stycznia 2021

Literacka wizja Ameryki 1920

 „Ojciec chrzestny Lucky Luciano i tajemnice amerykańskiej mafii – Paul Sherman

Od kiedy w wieku lat …nastu przeczytałem po raz pierwszy „Ojca chrzestnego”, literatura traktująca o mafii, sycylijskiej i amerykańskiej, na stałe zagościła w moim kanonie lektur. Przeczytałem zapewne większość z tego, co wydane zostało po polsku. Były to powieści sensacyjne i pozycje popularnonaukowe, więc nadszedł czas na Paula Shermana. I rozczarowanie moje było wielkie.

Cechą dominującą metropolii jest pośpiech. Z rana ludzie spieszą się do pracy, w ciągu dnia spieszą się po zakupy, na słynne nowojorskie sales (wyprzedaże). Pod wieczór w pośpiechu wracają do swych odległych domów lub w jeszcze większym pośpiechu jadą do śródmieścia, by zdążyć na musical do teatru na Broadwayu, do kina lub na dancing. Spieszą się nawet podczas weekendów, by jak najprędzej wydostać się samochodem za miasto. 
Kochają go nowojorczycy, nienawidzi prowincja. Nowy Jork to nie Ameryka, słyszy się wokół. Odżegnuje się od niego reszta kraju, bardziej „rdzenna”, bardziej uczciwa i gospodarna; niech sobie to źle zorganizowane i zepsute miasto radzi samo ze swoimi kłopotami: ze swoją przeklętą komunikacją, ze swoim rozrastającym się ogromem, korupcją, bezrobociem i zbrodnią. 
Ale ma Nowy Jork również swoich fanatyków. Takich, którzy uważają go za stolicę współczesnego świata, za centrum myśli naukowej, wynalazczości, przodującego malarstwa, muzyki, tańca, opery, słowem – za ośrodek „najżywszego życia” kulturalnego. Tu przechodzą swój chrzest artystyczny i święcą pierwsze tryumfy najwięksi soliści i dyrygenci, tu jest stolica sztuki i mody. Tu, a nie w Paryżu, Londynie czy Rzymie. Jest to więc najwspanialsze, najciekawsze i kto wie, czy nie najpiękniejsze miasto na świecie. Jest to również najbardziej przerażający potwór urbanistyczny, wielogłowa hydra i sceneria największych zbrodni. Wraz z nastaniem nocy Nowy Jork zmienia swoje oblicze i staje się prawdziwym koszmarem. Cała nienawiść, wszystkie frustracje i napięcia przeżyte w ciągu dnia zdają się wybuchać w kolejnych krwawych zrywach. 
Jeżeli opuści się Manhattan w jakimkolwiek kierunku, udając się do którejkolwiek z pozostałych czterech dzielnic Nowego Jorku, można w ciągu piętnastu minut znaleźć się w nadmorskim kurorcie, w wiosce rybackiej, w willowym raju, wśród kamiennych podwórek tysiąca niszczejących bloków wybudowanych przez miasto dla bezdomnych, w parku pałaców, wśród tysiąca identycznych, grzecznych i ubogich drewnianych domków, w handlowym śródmieściu prowincjonalnego miasteczka Azji, w wielkomiejskim zgiełku Arabii, w wielkim porcie morskim, w Neapolu, w Chinach, w gigantycznych stoczniach, w bezkresnej gmatwaninie ulic obudowanych fabrycznymi halami, wśród setek składów towarowych, w slumsach przepełnionych bardziej niż południowoamerykańskie favele. Będzie to jednak zawsze ten sam, jeden jedyny Nowy Jork. 
Powstawał szybko i w zgiełku. Niby byle jak, a jednocześnie z ogromną premedytacją wznoszono te wszystkie drapacze chmur – każda piędź ziemi miała przynieść lub korzystnie ulokować górę gotówki – tak, że podpierają się wzajemnie, zachodzą za siebie, zaglądają oknami w okna, kłócą pozornie nieprzystającymi do siebie fasadami, przypominają bazarowy tłum, gdzie wszyscy wszystkim włażą na odciski, wszyscy wszystkich próbują przekrzyczeć, a mimo to dzień mija w zgodnym przyzwoleniu na współobecność. Przyzwoleniu pieczętowanym filiżanką herbaty w bazarowej herbaciarni

To akurat dość niewielki fragment książki opisującej Nowy Jork. I takie opisy zdarzają się co chwilę. Miasta, pejzaże, przyroda, czyjeś stany emocjonalne, wygląd zaułka… Gdyby nie moje szczególne zainteresowanie tematem, to zapewne nie byłbym w stanie przebrnąć przez te koszmarne dłużyzny. Historia Luciano i amerykańskiej mafii to zapewne jakieś 30-40 procent tej książki… a szkoda.

niedziela, 24 stycznia 2021

Klawisze to mają przekichane

 „Gad. Spowiedź klawisza” – Paweł Kapusta


„Kto powie, że nowa książka Kapusty jest brudna, będzie miał całkowitą rację. Ktoś doda, że jest wulgarna, momentami wręcz obrzydliwa i szokująca – też się nie pomyli. Najważniejsze, że jest prawdziwa. A prawda w niej zawarta ścina momentami z nóg”[1]. 

Jest prawdziwa? A skąd to niby wiadomo? Zastanawia mnie zupełnie bezrefleksyjne (nie zawsze na szczęście) przypisywanie prawdziwości relacjom złym, opiniom negatywnym. To dotyczy nie tyle tej konkretnej pozycji i jej ocen, ale stanowi ogólny wniosek z obserwacji różnych publikacji. Negatywne są prawdziwe, pozytywne – mało wiarygodne, bo… coś to zbyt piękne, żeby było prawdziwe. 

Przystępując do lektury książki Kapusty trzeba przyjąć dwa założenia – inaczej nie miałoby to sensu. Założenie pierwsze: osoby, z którymi rozmawiał, istnieją, nie są tylko wytworem wyobraźni; oddziałowi, dowódcy zmian, dyrektorzy, szeregowi klawisze, są postaciami realnymi. Założenie drugie: wszystkie te osoby, które opowiadają o swojej pracy za więziennym murem, nie kłamią. To wymaga doprecyzowania – ktoś, kto w dobrej wierze i przekonany o prawdziwości jakiejś informacji przekazuje ją dalej, nie kłamie. Choć sama informacja może być zupełnie bzdurna. On jednak w nią wierzył. 

Przy takich założeniach bez większych oporów da się czytać, że… 

„Wszystko już mają, a wciąż im mało. Zje, wyśpi się, podleczy, telewizor obejrzy, na konsoli zagra, jak będzie grzeczny, to i podyma w mokrym pokoju. Co to za kara, jak ma lepsze życie od gościa, który go prowadza na spacery?”. 

Albo… 

„Teoria o pierwiastku homoseksualizmu tkwiącym w każdej kobiecie jest prawdziwa, tylko nie każda ma warunki i okazję, by to w sobie odkryć”. 

OK. Według klawiszy więźniowie mają lepsze życie od nich, a każda kobieta jest z natury lesbijką, tylko nie u każdej się to ujawnia. Niech i tak będzie. Tak więc wierzę, że autorzy tych słów wierzą, że tak jest naprawdę. 

Tak, funkcjonariusze służby więziennej biją więźniów. Tak, handlują z nimi, dostarczając za mury zabronione przedmioty, w tym narkotyki. Tak, wykorzystują ich/je seksualnie. Tak, nadużywają alkoholu, by odreagować stres… itd. Itp. Ale jednocześnie: Nie, nie robią tak wszyscy, raczej niewielka mniejszość, bo zdecydowana większość użera się dzień za dniem z groźnymi czasem bandytami i ma obowiązek zapanować nad zbyt dużą gromadą zwyrodnialców. Po prostu starają się robić swoje najlepiej jak potrafią. 

Ciekawa pozycja, choć trochę za dużo jest w niej użalania się nad sobą. Dobrze byłoby podeprzeć zawartą w niej wiedzę lekturą jakiejś innej książki, opisującej życie więźniów, na przykład „Schowani do wora. Wspomnienia byłego wychowawcy więziennego”. 




---
1. Paweł Kapusta, „Gad. Spowiedź klawisza”, Wielka Litera, 2019, blurb (nota wydawcy).

Tacy mili przestępcy i bandyci

 „Tuż za ścianą” – Louise Candlish 


„Mieszkańcy ulicy w Lowland Gardens w Południowym Londynie zdobyli nagrodę za inicjatywę społeczną pozwalającą dzieciom zaznać uroków bezpiecznej zabawy poza domem, która była codziennością ich dziadków. W każdą niedzielę z Lowland Way znikają samochody i zamkniętą dla ruchu ulicę przejmują we władanie najmłodsi. Plenerowa Niedziela pozwala na różne atrakcje…”[1].

Dobra, milutka dzielnica, okolica i ulica, sympatyczni, wyrozumiali, zaprzyjaźnieni sąsiedzi… sielanka. Do chwili gdy jeden z domów (bliźniak) zajmuje i zaczyna remontować cham, gbur, prostak, Darren Booth. I ta jego koszmarna, jędzowata żona, Jodie. Przynajmniej tak ich oceniają wszyscy ci zacni, mili, życzliwi, uroczy mieszkańcy sąsiednich posesji.

Ale to Louise Candlish, więc oczywiście sielanka nie może trwać wiecznie. Bańka pryska szybko, i to z dość sporym hukiem i smrodem. Wtedy powoli zaczyna wychodzić na jaw, że niektóre z altruistycznych, dobrosąsiedzkich, milusich postaw i zachowań sąsiadów, są naciągane, sztuczne – po prostu pozory.

Pewnego razu na działce Bootha, podczas prac budowlanych, dochodzi do śmiertelnego wypadku. Dwudziestodziewięcioletnia Amy Pope została przygnieciona rusztowaniem. Sąsiedzi, którzy zdążyli już solidnie znienawidzić nowego lokatora, zakładają od razu, że Darren Booth trafi za kratki – to na pewno jego zaniedbanie doprowadziło do tragedii. Ale… może było inaczej, może to był zamach na samego Darrena? Przecież taki sąsiad powoduje, że ceny nieruchomości w całej okolicy wyraźnie spadają… Policja, wcześniej niereagująca na skargi mieszkańców okolicznych domów, zdaje się nie w pełni wierzyć w wersję, w której jedynym winnym jest nieznośny i uciążliwy Darren Booth.

Wiele wątków społeczno-psychologiczno-obyczajowych, bo nie tylko kryminalnych, wieloosobowa narracja, różne nurty czasowe - bo to i teraz, i kilka dni lub tygodni wcześniej, i z tego źródła, i z innego - to elementy powieści, które zmuszają do uważnego czytania. Tak, zmuszają. W jakimś momencie próbowałem ominąć fragment, który wydawał mi się zbyt długi i już po chwili nie wiedziałem, o czym czytam, więc grzecznie cofnąłem się o te dwie strony.

„Tuż za ścianą” to niezła powieść sensacyjna, choć momentami trochę się wlecze. Do dzieła wybitnego jej daleko, ale może stanowić rozrywkę na przyzwoitym poziomie. 









---
Louise Candlish, „Tuż za ścianą”, przekład Radosław Madejski, Muza, 2021, s. 37.





Dziękuję Wydawnictwu Muza za możliwość przeczytania tej książki.

sobota, 9 stycznia 2021

Banał, frazes, truizm, slogan...

„Siła ducha. Święta podróż miłującego pokój wojownika” – Dan Millman


„Moja pierwsza książka, »Siła spokoju«, opowiada o moich przygodach, treningach i sprawdzianach u starego mechanika stacji obsługi pojazdów, którego nazwałem Sokratesem. 
[…] 
»Siła ducha« to osobna książka, którą można czytać, nie znając »Siły spokoju«. Należy jednak pamiętać, że wydarzenia w niej zawarte, nie dzieją się po wydarzeniach opisanych w poprzedniej książce, lecz w ich trakcie”[1]. 


Tak to widzi autor, ale moim zdaniem „Siłę ducha”, bez znajomości tomu wcześniejszego, czyta się ciężkawo i wiele trzeba się domyślać. Na przykład to, że skoro bohater zostawił tego całego Sokratesa, wrócił na studia i je skończył, ożenił się itd., to zapewne spotkali się, gdy miał lat kilkanaście, może ze dwadzieścia. Nie bardzo też mogłem sobie wyobrazić połączenie czyszczenia świec zapłonowych z transcendentalną medytacją, co zapewne opisane było dokładniej w pierwszej książce. I parę innych w tym stylu. 
Przyznam też, że na przezwisko Sokrates zareagowałem bardzo źle. Moim zdaniem jest to spektakularnie infantylne. Podobnie jak zły bohater filmu „Szybcy i martwi”, który nazywa się Herod. Widać Amerykanie mają skłonność do takich żałosnych naiwności. Ciekawe, czy autor wie, że prawdziwy Sokrates był niepiśmienny? 

Główny bohater, narrator, Dan, otrzymał od Sokratesa wskazówkę, żeby odnalazł szamankę, swoją dawną przyjaciółkę. Sokrates nie zdradził Danowi imienia, nazwiska, miejsca zamieszkania tej kobiety. Podpowiedział mu tylko, że wiele lat temu napisała ona do niego list na firmowej papeterii jakiegoś banku z Hawajów. Po rozstaniu z żoną i córką (bo wiadomo, że własny rozwój jest najważniejszy) Dan leci do Honolulu szukać szamanki. Domyśla się, bardzo rozsądnie zresztą, że jeśli jest ona dawną przyjaciółką dziewięćdziesięcioletniego Sokratesa, to musi mieć teraz minimum siedemdziesiąt-osiemdziesiąt lat. Dan odwiedza banki w Honolulu i rozmawia z kobietami… w wieku 30-50 lat. Ups! I robi to na przykład w ten sposób: 

„Dzień dobry, jestem miłującym pokój wojownikiem i poszukuję przyjaciółki Sokratesa”[2]. 

I dziwi się bardzo oraz zniechęca, że z tych banków odchodzi z niczym, czasem nawet wyprowadzany przez ochronę. Ups! Ups! 

Gdy Dan siedział zniechęcony i zmęczony przed jednym z banków, podeszła do niego właściwa kobieta. To znaczy czytelnik wie, że to ta właściwa, bo Dan jakoś zupełnie tego nie kojarzy. Nawet gdy znalazł się w jej domu uznał, że to jednak nie ona i postanowił wracać do hotelu i do Stanów. W ostatniej chwili szamanka wcisnęła mu w rękę świstki z instrukcją, co powinien robić dalej. 
Zgodnie z zaleceniem starej kobiety Dan znalazł deskę surfingową i wypłynął nią na ocean. Dryfował później przez kilka dni nieomalże umierając z głodu i pragnienia, bo na tę wyprawę zaopatrzył się jedynie w kąpielówki. Na jednej z kartek Dan dostał zalecenia odnośnie potrzebnego wyposażenia (woda, krem z filtrem), ale… tę kartkę akurat zgubił. 

W tym momencie postanowiłem zrobić sobie przerwę na dzień lub dwa. Mogę czytać bajki, ale tak kompletne banialuki mnie irytują. Do lektury wróciłem spokojny, z nieco innym nastawieniem (może będzie choć zabawnie). 

Po żegludze na desce Dan wylądował na Molokai (jedna z wysp Hawajów), gdzie spotkał swoją dawną znajomą, emerytowaną pracownicę banku, Ruth Johnson – to znaczy tak nazywała się na Oahu, bo na Molokai przyjaciele, pacjenci i uczniowie nazywają ją Mama Chia. Tu nie była emerytką, ale szamanką. Mama Chia uczy Dana o Podstawowym ja, Świadomym ja i Wyższym ja, opowiada pouczające historie, z których wiele znam z innych książek lub anegdot, szykując tym samym do dalszej drogi. 

„– Wyglądasz na zmartwionego. Przegapiłeś jakieś spotkanie? – zapytała. 
– Nie, raczej nie. – Spojrzałem na nią. – A przegapiłem? 
– Ze mną nie. Poza tym spotkania na Hawajach to coś obcego – wyjaśniła. – Ludzie z kontynentu próbowali je tu wprowadzić, ale to tak, jakby próbować sprzedawać wołowinę wegetarianom”[3]. 

Ten cytat (i kilka innych) dowodzi bylejakości pracy redaktora, korektora, tłumacza albo ich wszystkich po trochu. Zapewne jednak nie autora. Nie byłem na Hawajach, to fakt, ale nie potrzebuję tam być, żeby domyślić się, że i w tym egzotycznym miejscu ludzie się jednak czasem spotykają – na przykład w domu, po powrocie z pracy, w szkole na lekcjach, w fabryce itd. 
Pierwsze zdanie pierwszego cytatu. Błędnie użyte słowo „nazwałem”. To nie Dan nazwał starego mechanika Sokratesem. Tak nazywali go ludzie zapewne jeszcze przed urodzeniem Dana, który nawet nie wiedział, jak ten jego Sokrates naprawdę się nazywa. A wystarczyło użyć słowa „nazywano”… 
Czy są to wady rażące i fundamentalne? Nie, aż tak, to może nie, ale utrudniają czasem ocenę oraz zrozumienie treści. Jeśli przezwisko „Sokrates” wymyślił sobie Dan, to pytanie w bankach w Honolulu o kogoś takiego, oznacza kretyński pomysł i absurdalne zachowanie. Jeśli jednak wielu ludzi w różnych miejscach od dawien dawna tego człowieka pod takim mianem znało, sytuacja wygląda zgoła inaczej. 

Początkowo wydawało mi się, że „Siła ducha” to książka z cyklu „jak być młodym, pięknym i bogatym, w dwa tygodnie”. W latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych pojawiło się ich mnóstwo na rynku amerykańskim (Peale, Robbins, Tracy, Masterson, DeMarco, Carnegie, Hill, Murphy i inni). Z ćwierćwiekowym poślizgiem dotarły one do Polski, ale i tu już się przejadły. Okazało się jednak, że nie. „Siła ducha” przypomina mi – w pewnym sensie – Pielgrzyma” lub „Piątą górę” Coelho albo „Ostatni wykład” Pauscha. Z naszych podobną sztuczkę zastosowała Nosowska w „A ja żem jej powiedziała...”. 

„Czasami najlepszą metodą na wygranie walki jest ją przegrać”[4]. 

O co więc chodzi? Ano, o prezentowanie trywialnych rad, znanych mądrości, oklepanych złotych myśli, banalnych sugestii itp. w taki sposób, żeby czytelnikowi wydawały się one cudownymi odkryciami. Może nawet znajdą się tacy, dla których będą to odkrywcze nowości, ale jeśli nawet, to i co z tego? Dan Millman nie napisał poradnika, nie wyjaśnił, jak określone efekty osiągnąć, co zrobić (tak, to kluczowe słowo – zrobić), żeby te magiczne efekty uzyskać. Dla mnie „Siła ducha”, jeśli nie jest kompletnie bezwartościowa, to ma znaczenie jedynie rozrywkowe i to umiarkowanej jakości. Z tej książki nie wynika nic, poza – ewentualnie – chwilową egzaltacją. 

Mała dziewczynka pod nieobecność rodziców w pokoju podchodzi do kołyski braciszka, który urodził się kilka dni temu i prosi: opowiedz mi o Bogu, bo ja już zaczynam zapominać. Nawet niezłe, ale ja znam tę anegdotę od ponad dwudziestu lat, czytałem ją lub słyszałem wielokrotnie. W „Sile ducha” opisana jest jako prawdziwe wydarzenie, z określonymi, konkretnymi osobami. Kolejna cudowna mądrość. 

„Ego zmienia się w ręce Boga, a umysł w wolę Boga. Nie będziesz próbował kontrolować swojego życia albo kierować go na konkretne tory, przestaniesz żyć, a zaczniesz przeżywać. Spoisz się wyższym celem – staniesz się Drogą, zbaczając z drogi”[5]. 

Brzmi zachęcająco choć… więc tym akcentem zakończę. Wyrobionym, oczytanym ludziom nie polecam. 













---
1. Dan Millman, „Siła ducha. Święta podróż miłującego pokój wojownika”, Zysk i s-ka, przełożył Robert Filipowski, 2020, s. 7.
2. Tamże, s. 28.
3. Tamże, s. 91.
4. Tamże, s. 247.
5. Tamże, s. 185.












"Książkę otrzymałem/otrzymałam z Klubu Recenzenta serwisu nakanapie.pl".

piątek, 8 stycznia 2021

Egzotyka i przygoda na całego

„Podróż dookoła świata opowiedziana zdjęciami” – Kierebińscy


Dopiero kiedy dostałem ten album zorientowałem się, że nowego wydawnictwa albumowego, bez względu na tematykę, nie miałem w rękach już od wielu lat. Nieprzebrane zasoby internetu zdawały się marginalizować potrzebę produkowania takich treści w formie papierowej, ale… oczywiście nie miałem racji. 

„Jak to wszystko się zaczęło. Zaczęliśmy żeglować, gdy byliśmy nastolatkami. Najpierw po mazurskich jeziorach i wodach Bałtyku. Później, gdy już oboje intensywnie pracowaliśmy, pod żaglami spędzaliśmy każde wakacje, czarterując łódki w różnych częściach globu i patrząc, jak nasz apetyt i ciekawość świata rosną”[1]. 

Paulina i Mariusz Kierebińsy żeglowali dookoła świata i nie tylko dookoła, na własnym już jachcie w latach 2017-2019. Fotorelacją z tej wyprawy jest właśnie ten album. Solidnie wydany, w twardej oprawie, na całkiem niezłym papierze, w wersji dwujęzycznej, polskiej i angielskiej. Fotografii różnych nieprawdopodobnie egzotycznych miejsc album zawiera setki, ale też opisy przygód, anegdoty, zdarzenia. 

„Leniwe popołudnie spędzone w Barze do Cachorro to dobra okazja na porcję wrażeń kulturalnych i relaks nad oceanem. Cachorro oznacza po portugalsku psa. Jest tu więc Psia Plaża, Zatoka Psa i Bar pod Psem. Czy w tej sytuacji figurki psów, jako główny motyw dekoracyjny baru, mogą kogoś zdziwić?”[2]. 

Nigdy w życiu nie żeglowałem, nawet po jeziorze, które mam kilkanaście kilometrów od miasta (jeździłem tam na rowerze kąpać się). Nigdy też nie kusiło mnie, żeby choć spróbować. Dlatego w albumie interesowały mnie przede wszystkim zdjęcia i opisy nieznanych miejsc, zwyczajów, zwierząt, a nie sam proces żeglowania. Karaiby, Panama, Galapagos, Polinezja Francuska, Wyspy Cooka, Tonga, Vanuatu, Mauritius, Nugget Point, Reunion, Jericoacoara, Madagaskar, Tongariro, Gujana Francuska, San Blas, Aitutaki, to jedynie kilka z bardzo wielu miejsc sfotografowanych przez Kierebińskich i opisanych w albumie. O wielu z nich nigdy nawet nie słyszałem ani nie czytałem. I jestem pewien, że do niektórych, nie można wybrać się po prostu na wycieczkę z biurem podróży lub dolecieć samolotem z Okęcia. 

Wydanie nie tylko dla miłośników żeglarstwa i łowców przygód, po prostu ładne i ciekawe. 









---
1. Paulina i Mariusz Kierebińscy, „Podróż dookoła świata opowiedziana zdjęciami”, wyd. P&M Kierebińscy S/Y SUNsuSea, s. 8.
2. Tamże, s. 394.

poniedziałek, 4 stycznia 2021

Życie niecodzienne w Izraelu

„Możliwość przemocy” – Dror Mishani



Nie wiem, czy Dror A. Mishani (hebr. דרור משעני; ur. 23 czerwca 1975, izraelski pisarz, tłumacz i językoznawca) przewidywał, że jego powieści kryminalne będą tłumaczone na tak wiele języków i trafią do tak różnych (od Izraela) krajów. Wydaje mi się, że raczej nie, przynajmniej na początku. Jego pisarstwo ma charakter lokalny, że tak to nazwę. To powieści dla swoich, dla czytelników, którzy bez dodatkowych wyjaśnień i tłumaczeń, znają i rozumieją realia współczesnego życia w Izraelu. Nazwy ulic, dzielnic miasta, nazwiska, święta… przecież wszyscy wiedzą, czemu na piekarni jest napis po hebrajsku i cyrylicą. I mnóstwo innych, podobnych drobiazgów. A niektóre z nich mają znaczenie. Tym razem pisarstwo narodowe, a nie kosmopolityczne, opracowane pod kątem każdej (prawie) kultury, jak się to dzieje z pisarskimi sławami, o których z góry wiadomo, że ich powieści będą przekładane na dziesiątki języków, a więc tym razem akurat uważam to za zaletę. Podobnie jak i w jego debiutanckiej powieści „Chłopiec, który zaginął” o wartości książki stanowi nie tylko niezły wątek kryminalny, ale i realia życia w Izraelu, mniej więcej współczesne. Podczas lektury zorientowałem się, że wiem nawet dość dużo o Żydach, ich kulturze, obyczajach i życiu, ale raczej tych polskich Żydów, mówiących w jidysz, a nie po hebrajsku, Czyli po prostu Żydów z czasów rozbiorów, Królestwa Kongresowego, okresu międzywojennego. Natomiast Izrael i jego realia 2012 (na przykład), to dla mnie zupełna egzotyka. 

Ledwie detektyw Awi Awraham wrócił z urlopu z Brukseli i zanim w pełni otrząsnął się z traumy po poprzedniej, paskudnej sprawie („Chłopiec, który zaginął”), z miejsca otrzymał do rozwikłania dziwną sprawę fałszywego ładunku podłożonego niedaleko przedszkola, ale też w pobliżu sklepu z alkoholem. Policjant domyśla się, że to nie jest tylko czyjś głupi żart, ale ostrzeżenie. Że następnym razem bomba może być prawdziwa. 
Właścicielka przedszkola kłamie, pewna kobieta, która rzekomo poleciała na Filipiny do rodziny, nigdy nie wsiadła do samolotu, Awi oczekuje swojej narzeczonej, Marianki, ale jego emocjonalny stosunek do Ilany Lis, szefowej, wydaje się mocno skomplikowany, mały chłopiec opowiada dziwne historie o swoim poprzednim ojcu i jakichś wspólnych tajemnicach… 

„Możliwość przemocy” nazwałbym raczej powieścią społeczno-obyczajową z wątkiem kryminalnym i rozbudowaną warstwą psychologiczną, niż typową historią sensacyjną. Mnie to akurat przypadło do gustu, ale rozumiem, że nie każdy czytelnik będzie takim obrotem sprawy zachwycony. I jeszcze jedno – lepiej zaczynać lekturę od pierwszej powieści Mishaniego.