niedziela, 23 stycznia 2011

Mariaż groteski z absurdem

„Ostatni cieć” – Janusz Głowacki

 

Po lekturze „Z głowy” często powtarzałem, że Janusz Głowacki tak dobrze pisze, że właściwie nie ma znaczenia, o czym pisze. I że bardzo sobie cenię jego pisarstwo obecne, bo takie sprzed dwudziestu lat i więcej, to już niekoniecznie. W każdym razie „Ostatnim cieciem” Głowacki wystawił moje przekonania na ciężką próbę.

Fabułę książki można pewnie streścić w kilku zdaniach, ale coś takiego w najmniejszym nawet stopniu nie przygotuje potencjalnego czytelnika na to, co go czeka. Spróbujmy więc inaczej…

Dla porządku przypomnę najmłodszym czytelnikom, że jednym z największych osiągnięć J.J.C., które ugruntowało jego sławę i fortunę, było wykreowanie i ofiarowanie mężczyznom na całym świecie niezależnie od religii, koloru skóry i przekonań politycznych obcisłych majtek z królewskiej bawełny. Majtek, które - jak zgodnie podkreślali wszyscy krytycy mody - raz na zawsze wydobyły męskie pośladki z anonimowości. Do każdej pary dołączona była pięcioletnia gwarancja i bilet na loterię. Zwycięzca miał otrzymać tuzin legendarnych majtek z dedykacją, a także roczną posadę dozorcy w zamku z pensją dwieście tysięcy dolarów miesięcznie”*.

Pewnego letniego wieczoru, w restauracji naprzeciwko Lincoln Center, siedzi autor (Głowacki) i rozmyśla nad sposobami poprawienia swojego losu. Przysiada się do niego Kuba, nielegalny imigrant, pochodzący z Zarzecza pod Włoszczową, zamawia litrową flaszkę chopina i przedstawia się jako zwycięzca loterii Johna Jeffersona Caine'a, światowej sławy designera i multimiliardera, który zmarł w dniu podjęcia przez Kubę pracy.

Reszta książki to opowieść Kuby o kilku, może kilkunastu, dniach spędzonych w posiadłości Caine'a, przerywana opowieściami, historiami życia osób, które tam spotkał; choćby Jeana Pierre'a…

Żeby odwrócić uwagę od basenu, usiadłem do niego tyłem, na co ten tylko czekał, bo połknął jakieś proszki, popił mineralną z butelki, wytargał mnie za ucho, nazwał łobuziakiem, przytulił mi się do pleców i zaczął odwijać kondoma. Siedziałem jak oniemiały, bo jest trudno z niższej polskiej stopy życiowej się przystosować do amerykańskiej. Bałem się też obejrzeć za siebie, czy świnia nie wypłynęła. A on dosyć nachalnie wykorzystując sytuację, mi się oficjalnie zamontował i rytmicznie za mną kołysząc, a czasem gryząc po szyi, szeptał do ucha swoją historię”**.

Posiadłość Caine'a jest wielka jak miasto, z własną wewnętrzną komunikacją. Na wieść o śmierci szefa, wybucha pandemonium – tysiące zatrudnionych tam osób ucieka na łeb na szyję, kradnąc po drodze, co popadnie. Wśród walących się budynków, spadających samolotów, bawiących się dynamitem dzieci, plącze się Kuba przeżywając przygody coraz bardziej nieprawdopodobne, by wreszcie – językiem, który przypominał mi „Konopielkę” – opowiedzieć to wszystko przy wódce Głowackiemu.

Wspomniałem wcześniej o ciężkiej próbie… Jeśli wszystko, od początku do końca, kartka za kartką, jest szalonym, surrealistycznym absurdem pomieszanym z groteską, to w pewnej chwili, zamiast świetnie się bawić, można poczuć znużenie. Z drugiej strony historia ta jest tak nieprawdopodobna, że trudno się od niej oderwać. Choćby ze zwykłej ciekawości, pragnienia odkrycia, co będzie dalej.

 

 

--

* Janusz Głowacki, „Ostatni cieć”, Świat Książki, 2008, s. 11.

** Janusz Głowacki, „Ostatni cieć”, Świat Książki, 2008, s. 72.


poniedziałek, 17 stycznia 2011

Czarownica i bliźniaki

„Synowie fortuny” – Jeffrey Archer

 

Kiedy byłem małym chłopcem, „Czy powiemy prezydentowi?” Jeffreya Archera uważałem za pozycję porywającą. Parę lat później, bardzo mi się podobała jego książka „Kane i Abel”. Ale od dokonanej naprędce i pod publiczkę przeróbki „Czy powiemy prezydentowi?” na „Czy powiemy pani prezydent?”, rozpoczął się sukcesywny upadek Archera.

W „Synach fortuny” wraca on do wyeksploatowanego już – przez samego siebie zresztą, w książce i serialu „Kane i Abel” – motywu zażartej, ciągnącej się całymi latami, rywalizacji dwóch mężczyzn, z kawałkiem historii Ameryki w tle.

Lata czterdzieste ubiegłego wieku. Hartford, Connecticut, Stany Zjednoczone Ameryki Północnej.

Pani Davenport, multimilionerka, po dwóch poronieniach rodzi wreszcie syna. Niestety, chłopczyk umiera po kilku godzinach.

W tym samym czasie i w tym samym szpitalu, pani Cartwright, skromna nauczycielka, żona agenta ubezpieczeniowego, rodzi zdrowe bliźniaki, dwóch chłopców.

Heather Nichol, starsza pielęgniarka na oddziale położniczym szpitala św. Patryka, zamienia noworodki tak, że teraz każda położnica ma jedno żyjące, zdrowe dziecko. Motywy jej działania są kompletnie niezrozumiałe. Owszem, nieco później, w konsekwencji, dostaje ona posadę niańki syna milionerki, prawdopodobnie lepiej płatną, ale przecież dokonując niecnego czynu na coś takiego nie mogła liczyć. Wręcz przeciwnie – obawiała się wyrzucenia z pracy, a nawet więzienia w przypadku wykrycia i zdemaskowania.

Stary, mądry doktor Greenwood, który przyjmował oba porody, natychmiast rozpoznaje mistyfikację, ale ze swoich, bardziej już zrozumiałych powodów, milczy. Nie ma też wątpliwości, co naprawdę się stało, mąż milionerki. Natomiast kompletnie nieświadoma niczego jest ona sama, a coś takiego zakrawa już na jawny absurd.

Dalej wszystko przebiega bez większych zakłóceń. Milionerka ma wreszcie zdrowego chłopaka, jej mąż cieszy się szczęściem żony, pani Nichol ma nową pracę. Tylko pani Cartwright rozpacza za zmarłym synkiem, ale jej drugie dziecko żyje, więc nie jest to aż tak tragiczne.

Dzieciństwo chłopców, choć przebiega w zupełnie różnych warunkach – głównie materialnych – wydaje się być bliźniaczo (właściwe słowo na właściwym miejscu) podobne. Ostatecznie obaj robią wielką karierę: jeden zostaje finansistą, a drugi prawnikiem. Wojna w Wietnamie i oskarżenie o morderstwo w tle. W każdym razie do ich spotkania i rozpoznania dochodzi dopiero wtedy, gdy obaj starają się o urząd gubernatora stanu.

Pojawia się pytanie: co chciał czytelnikom przekazać i udowodnić Jeffrey Archer? Możliwości są dwie.

1. Ameryka to cudowny kraj, tu syn skromnej nauczycielki może zrobić dokładnie taką samą karierę, jak syn multimilionerów.

2. Tak czy inaczej liczą się tylko geny. Dziecko z dobrym pochodzeniem, choć wychowane w skromnych i niesprzyjających warunkach (w związku z knowaniami akuszerki, która przypomina złą czarownicę z bajek) i tak zawsze się wybije.

Jak to mówili w „Randce w ciemno”: wybór należy do ciebie!

Książka, którą można zabrać dla zabicia czasu w długą podróż i zostawić w przedziale bez żalu, nawet jeśli się jej nie skończyło czytać.


piątek, 14 stycznia 2011

Jezus Chrystus o sobie

„Ewangelia według syna” – Norman Mailer

 

Wynalezienie druku zrewolucjonizowało i odmieniło Europę (a później resztę świata) w tempie błyskawicznym. W każdym razie w porównaniu do wynalazku samego pisma. Zresztą czy w ogóle można mówić, że pismo powstało w jakimś określonym przedziale czasowym? Jego dzieje to historia nieustannej ewolucji i na przykład dwa i więcej dziesiątków wieków temu nie było ono tym, czym jest obecnie: uniwersalnym przekazem.

Jeśli nie robię koszmarnych błędów różnego typu, jeśli nauczono mnie w miarę sprawnie przelewać na papier (papier jest oczywiście coraz bardziej umownym terminem) swoje spostrzeżenia, to za lat sto człowiek władający językiem polskim powinien bez większych trudności zorientować się, o co mi chodziło. Uważamy to za oczywiste, ale w rzeczywistości nie jest to takie proste, a zwłaszcza – nie było.

W czasach Jezusa z Nazaretu, a także i wcześniej, wśród wielu ludów historia była stale żywa dzięki przekazom ustnym. Ale lata i wieki mijały, opowieści ważnych było coraz więcej, historia się wydłużała i pojawiać się zaczął problem z zapamiętywaniem tak długich tekstów. Nawet jeśli specjalnie do tego celu szkoleni ludzie poświęcali na to całe życie. W tym okresie… nazwę go przejściowym (między obrazkami a współczesnym pismem) pismo nie było jeszcze uniwersalnym narzędziem przekazywania informacji i wiadomości, ale… jedynie podpowiedzią, pomocą, ściągą dla opowiadającego.

W czasie, o który chodzi i na terenach, o których w książce mowa, na takiej ściądze znajdowały się znaki graficzne, nazwijmy je literami, ale… na tym podobieństwo się kończyło. Różnica pomiędzy nimi a pismem współczesnym polegała na tym, że:
- nie było znaków odpowiadających samogłoskom ani znakom interpunkcyjnym,
- znaki stawiano bez przerw (spacji), które ewentualnie oddzielałyby wyrazy czy zdania,
- pisano od strony prawej do lewej, ale to już rzecz jasna głupstwo; to nie stanowi problemu.

Oczywiście nie będę się tu posługiwał znakami hebrajskimi, ale używając liter polskich, zademonstruję taki właśnie zapis: CRBHCWDLMTKTKML. Taka notatka była zrozumiała dla opowiadającego, gdyż była jedynie ściągą, podpowiedzią – całą historię znał on bowiem na pamięć.
Dla tych, którzy jeszcze nie potrafią tego tekstu właściwie odczytać – jest to zdanie: Ala ma kota, a kot ma Alę i dwóch braci. Proste, nieprawdaż? W taki właśnie sposób zapisane zostały duże części Biblii, czyli Pisma Świętego. Można to sprawdzić, oglądając reprodukcje Kodeksu Watykańskiego. Zachował się on w bardzo dobrym stanie w odróżnieniu od reszty, która dodatkowo zawiera istotne ubytki tekstu, po prostu brak tam wręcz sporych fragmentów kartek.

Teraz wyobraźmy sobie, że są ludzie, którzy twierdzą z wielkim przekonaniem, iż potrafią odczytać te teksty absolutnie dokładnie i bezbłędnie do tego stopnia, że wiedzą, czy poprawnie jest: „zaprawdę powiadam ci, jeszcze dzisiaj będziesz ze mną w raju”, czy może „zaprawdę powiadam ci jeszcze dzisiaj, będziesz ze mną w raju”. Zauważmy, że różnica w znaczeniu tych zdań jest kolosalna i swego czasu przyczyniała się do rozpadu chrześcijaństwa na dwa wielkie nurty. Nie tylko ta różnica zresztą, ale to już inna sprawa.

Teraz mogę przejść do książki Normana Mailera „Ewangelia według syna”. Jest to opowieść o Jezusie pisana jak gdyby przez niego samego, to jest w pierwszej osobie. Czy można ją nazwać alternatywną (jakże modne słowo w ostatnich latach!) historią biblijną? Powiem tak: można by, gdyby była pewność, że Pismo Święte zostało przetłumaczone w sposób absolutnie bezbłędny i całkowicie wiarygodny, ale o tym pisałem wyżej, w bardzo długim wstępie.

„Ewangelia według syna” napisana jest językiem prostym, zwyczajnym, codziennym, bez zbędnego patosu i archaizmów pozostałych czterech ewangelii; czyta się ją znakomicie. Może stanowić znaczne ułatwienie dla tych, którzy nie są w stanie przebrnąć przez tekst współczesnych wydań Biblii. O wersji ks. Wujka już nawet nie warto wspominać.

W pewnych momentach „Ewangelia według syna” Normana Mailera, mimo istotnych różnic w porównaniu do wersji obowiązującej katolików, jest może nawet bardziej zgodna z Pismem Świętym niż pewne... hm… pomysły czy doktryny kościelne. Na przykład: nigdzie w Biblii nie znalazłem sugestii, jakoby Maria, matka Jezusa, nie miała po Jego narodzeniu innych dzieci z mężem, cieślą Józefem. Wprost przeciwnie. Natomiast Kościół wykreował postać wiecznej dziewicy, z powodów bliżej mi nieznanych. Jezus Mailera wyraźnie opowiada o swoich dwóch braciach i to nie braciach w wierze, ale jednoznacznie braciach – synach tej samej matki. Choć nie tego samego ojca, co chyba oczywiste.

Inny przykład jest już typowo polski. Jezus wiele razy powtarza, że Jego królestwo nie jest z tego świata, co nie przeszkadza Kościołowi katolickiemu w Polsce upierać się i lansować tezy, że jest On królem Polski. No, chyba że obecną Rzeczpospolitą uważają za twór nie z tego świata, co w sumie może nawet nie być takie głupie.

W każdym razie książka zdecydowanie warta przeczytania. Choćby dla rozrywki i chwilowego oderwania się od kolejnego thrillera, tomu o wampirach czy magikach płci obojga.


czwartek, 13 stycznia 2011

Szepty nudne i nijakie

„Białe szepty” – antologia opowiadań fantastycznych

Zbiór dwudziestu opowiadań, ponoć najlepszych z tych, jakie wpłynęły na konkurs Wydawnictwa Replika. Określenia „fantastycznych” nie należy traktować zbyt dosłownie, bo antologia zawiera zarówno horrory, fantasy, jak i thrillery, czy baśnie. Ich motywem przewodnim jest szeroko pojmowana sztuka. Zwykle chodzi o malarstwo, ale nie tylko.

Poziom ich jest różny, ale… nie zachwyciło mnie żadne z nich. Zwykle naiwne, z naciąganą fabułą, bywa, że po prostu nudne, takie, po których czytelnik beznamiętnie wzrusza ramionami. Nie polecam.


Rewelacyjna okładka i…

„Gildia magów” – Trudi Canavan

Kiedy pewnego razu podczas zajęć usłyszałem cyniczne stwierdzenie: „proszę państwa, tak naprawdę nie sprzedajemy towaru, ale jego opakowanie, a nasi klienci też nie płacą nam za towar, ale za swoje wyobrażenie o nim, wyrobione na podstawie opakowania i inteligentnej reklamy”, uwierzyłem w to, ale tak jakby nie do końca. Dziś mogę powiedzieć z pełną odpowiedzialnością: tak panie Tracy, miał pan absolutną rację, ale przekonała mnie do niej w pełni dopiero książka „Gildia magów” Trudi Canavan.

Powieść niezbyt wysokiego lotu, momentami naiwna, a nawet dziecinna, z wyraźnymi często błędami warsztatowymi, robi wrażenie zadania domowego, jakiejś wprawki, ćwiczeń, nauki. I ponoć faktycznie kolejne książki Trudi Canavan są sukcesywnie coraz lepsze, ale ja tego sprawdzać już nie zamierzam.

Jedno, co mogę o niej pozytywnego powiedzieć – o książce, nie o pani Trudi – to to, że ma absolutnie genialne opakowanie, czyli nieprawdopodobnie dobrą okładkę. Jest to mistrzostwo najwyższego lotu, zasługujące na Oskara w swojej klasie. Potencjalny nabywca, widząc taką okładkę musi wręcz uznać, że zawartość jest równie dobra i… tak też ją odbierać.

I to by było na tyle…


środa, 12 stycznia 2011

Nasza Rzeczpospolita...

Nasza Rzeczpospolita feudalno-mafijna, czyli…

… o niecnym spisku i zamachu na wolność operatorów telefonii komórkowej


W XIX i na początku XX wieku w wielu krajach Ameryki Łacińskiej likwidowane było niewolnictwo. Jak łatwo się domyślić, właściciele niewolników nie byli tym faktem zachwyceni, ale też… nie zaskoczeni. W związku z tym operacja przebiegała według z góry opracowanego planu, a nawet przemyślanej strategii.

Załóżmy, że Paco, lub inny Jose, uzyskiwał wolność z dniem 1 stycznia roku 1900. Jeszcze wczoraj, jako niewolnik, miał zapewnione utrzymanie i wyżywienie, ale teraz okazywało się, że nie ma domu (lepianka nie do niego przecież należy), a po prawdzie i jedzenia na więcej, niż jakieś trzy dni.

3 stycznia zdezorientowany i nieco głodny Paco idzie do miejsca, w którym zawsze wydawano żywność. Okazuje się, że jest tam teraz sklep. W sklepie artykułów spożywczych jest po sufit, nawet dużo więcej, niż za starych, złych czasów, a na beczce z fasolą siedzi dawny dozorca niewolników, obecnie Dyrektor Gospodarstwa Rolnego do spraw Kadrowych i przyjmuje pracowników do roboty.

Paco szybko dowiaduje się, że może dostać dowolne towary na kredyt – wprawdzie cen nigdzie nie widać, ale sklepikarz mówi, że na pewno się dogadają, w końcu znają się od lat, do sądu nie pójdą i podobne gadki – jeśli tylko Paco będzie miał pracę; tu dyskretny ruch głowy w kierunku pana Fernandeza, werbującego robotników rolnych.

Paco wraca do domu szczęśliwy. Jego rodzina ma już co jeść, dźwiga też kilka prezentów dla żony i dzieci, a on sam jest nareszcie wolnym człowiekiem i ma pracę.

Problemy zaczynają się, gdy w dniu wypłaty okazuje się, że jego dług w sklepie i opłata za chałupę są wyższe niż wynagrodzenie za pracę. I tak Paco jest nadal wolnym człowiekiem – może się na przykład zwolnić z pracy – ale jeśli nie zapłaci długów, to trafi do więzienia. A jak niby miałby spłacić nie mając pracy? Nie ma się co łudzić, nikt inny go nie przyjmie, plantatorzy świetnie się porozumiewają w tym zakresie. I będzie to wszystko całkowicie zgodne z prawem.

Tak właśnie działa system feudalno-mafijny, a wszystko zaczyna się od: „bierz, korzystaj, na pewno jakoś się dogadamy”.

---

Jakiś czas temu okazało się, że w Polsce można podpisać umowę z innym operatorem sieci telefonii komórkowej, zachowując dotychczasowy numer telefonu, czyli po prostu przenieść się do innej sieci. Wcześniej, całymi latami nie było to możliwe. Jeśli ktoś chciał zmienić na przykład Ideę na Plus, lub Heyah, musiał się liczyć z koniecznością zmiany numeru. Ograniczenie? Do pewnego stopnia na pewno tak, ale… Kiedy zmienialiśmy Telekomunikację Polską SA na przykład na Netię, to też wymagało to zmiany numeru i jakoś nikogo to nie dziwiło, ani nie przeszkadzało.

W każdym razie niewątpliwą zaletą poprzedniego systemu było to, że jak dzwoniłem na numer zaczynający się powiedzmy od 555, to nie było najmniejszej wątpliwości, że dzwonię do Idei/Orange. Co za tym idzie, wiedziałem też, ile za tę rozmowę zapłacę.

Jakiś czas temu znajoma, pracująca w dziele obsługi klienta jednego z operatorów, zawiadomiła, że lawinowo rośnie liczba reklamacji rachunków za połączenia. Nic dziwnego. Sam kiedyś wybałuszyłem oczy jak żaba na piorun, widząc rachunek. Cóż się okazało? Kika razy paplałem sobie swobodnie, bo byłem przekonany, że dzwonię w obrębie jednej sieci, a dopiero po czasie okazało się, że mój rozmówca zmienił operatora (zachowując stary numer) i w związku z tym za minutę połączenia z nim płaciłem 16 razy więcej (słownie: szesnaście), niż poprzednio.

Kolega, którego „skasowano” na jeszcze większe pieniądze, zwrócił się do Rzecznika Praw Konsumentów z pytaniem, czy tego typu praktyki są dozwolone, to znaczy, czy może operator działać na zasadzie: „ty dzwoń, a gdzie się dodzwoniłeś i za ile, to ci ujawnimy, jak przyjdzie czas zapłacenia faktury”. Otrzymał odpowiedź, że żadne polskie prawo nie zostało naruszone. Fakt – nie ma żadnego przepisu, który zmuszałby operatora do informowania dzwoniącego, do jakiej sieci dzwoni. Choć można byłoby to zrobić bardzo prosto, na przykład określonym sygnałem dźwiękowym.

Tak więc w chwili obecnej jesteśmy na etapie korzystania przez Paco… przepraszam, przez Kowalskiego z pewnych… dobrodziejstw. Znając schemat i historię, spróbuję wyprorokować kolejne posunięcia. I tak w kroku następnym może się okazać, że dzwoniąc na to przykładowe 555… nie tylko dodzwoniłem się do Play, ale na przykład na Baleary, albo do Pernambuco. Następnie mój operator łaskawie i w moim interesie oczywiście, zgodzi się rozłożyć mi spłatę rachunku na raty, albo wyrazi zgodę na określony stały debet na koncie. Nie trzeba dodawać, że dopóki nie wyrównam z nim rachunków, o żadnym odstąpieniu od umowy, czy zmianie operatora, nie ma w ogóle co marzyć.

I tak oto moja wolność w rzekomo wolnym kraju, w środku Europy, staje się iluzją, bo w zgodzie ze wszystkimi normami prawnymi tegoż kraju uwikłany zostaję w sytuację właściwie bez wyjścia, a stworzoną przez system feudalno-mafijny, opracowany dwa wieki temu na potrzeby krajów trzeciego świata.

 

Konkluzja.

a) Jeśli już zmieniasz sieć, a nie zmieniasz numeru, poinformuj o tym wszystkich ze swojej książki adresowej.

b) Licz się z tym, że pewne kontakty się urwą, bo na własne żądanie dla niektórych osób staniesz się zbyt kosztownym znajomym, czy krewnym.