środa, 15 marca 2023

Wiem, co myślisz i co zrobisz

 „Mentalista” – Henrik Fexeus, Camilla Läckberg

Lubię warsztat pisarski Camilli Läckberg, ale nie można zapominać, że w tym przypadku autorów było dwoje, więc nie jest pewne, które z nich odpowiada za ostateczny kształt powieści, jej klimat, nastrój, wreszcie elementy fabuły. Zadziwiające wydawało mi się tylko to, jak wielu recenzentów, czytelników, ten fakt z premedytacją zapewne ignoruje. Przypuszczam też, że tego Henrika Fexeusa zauważono by natychmiast, gdyby powieść okazała się kiepska.

Vincent Walder, tytułowy mentalista, lat czterdzieści siedem, w nieudanym związku z Marią, po nieudanym związku z jej siostrą, pomaga policji w sprawie zabójstw, które wiążą się ze sztuczkami iluzjonistów. Walder próbował swoich sił w tym rzemiośle, ale ostatecznie występuje na scenie jako mentalista, specjalista od właściwości umysłu i sposobu myślenia, który bacznie obserwując ludzi, potrafi zgadnąć, co zrobią, jak się zachowają albo jak się zachowali, postąpili w przeszłości.

Waldera do grupy śledczych zwerbowała inspektor Mina Dabiri, pracująca w policji, w niedawno utworzonej, eksperymentalnej jednostce, w skład której wchodzą policjanci z różnych wydziałów, ale charakteryzujący się specjalnymi cechami. Inni gliniarze z tego zespołu to Ruben, irytujący dupek, przynajmniej pozornie, Christer, wiecznie niewyspany ojciec trojaczków, Peder i szefowa grupy, Julia. Autorzy sporo czasu i miejsca poświęcili tym osobom, ale jednak głównymi bohaterami są Dabiri i Walder.

Żeby powieść różniła się od miliona innych, autorzy wymyślili dość ciekawy zabieg, bo dwie pierwszoplanowe osoby zmagają się z poważnymi fobiami, natręctwami i obsesjami. U Dabiri chodzi o bakterie, wirusy, mikroby, zarazki, Walder natomiast to perfekcja i obsesja na punkcie parzystości. Oboje miewają reakcje somatyczne (na przykład ataki duszności lub paniki), gdy dochodzi do kontaktu, zderzenia z obiektem ich fobii.

Dwie kobiety, a wkrótce potem nienormalny chłopak, zostają znalezieni martwi w konstrukcjach naśladujących skrzynie lub inne rekwizyty sztukmistrzów. Zwłoki są w specyficzny sposób numerowane, więc nie ma wątpliwości, ze chodzi i seryjnego mordercę, który toczy z policją, a może przede wszystkim z Vincentem Walderem, coś w rodzaju chorej gry. Ale w jaki sposób zabójca przewidział, a może sprowokował, że do śledztwa zostanie zaproszony właśnie on, człowiek z zewnątrz? Walder, co wielokrotnie podkreślał, nie jest psychologiem, nie potrafi stworzyć profilu osobowości sprawcy.

Powieść stanowi niezłą rozrywkę, nie jest jednak tak dobra, żeby był sens wracać do niej po dłuższym czasie, jak to się dzieje z książkami naprawdę wybitnymi.

niedziela, 5 marca 2023

Kasztanowa makabra w Danii

 „Kasztanowy ludzik” – Søren Sveistrup

31 października 1989, Møn – brutalne morderstwo. W koszmarny sposób straciła życie prawie cała rodzina oraz policjant.
Prawie współcześnie, bo około rok temu – zaginęła Kristine, córka ministry spraw społecznych w duńskim rządzie, Rosy Hartung. Do jej porwania, zgwałcenia, rozczłonkowania zwłok i ukrycia ich w różnych miejscach, przyznał się mężczyzna chory na schizofrenię i pewnie nie tylko. W trakcie popełniania zbrodni miał rzekomo zaniki pamięci, więc zwłok nigdy nie odnaleziono.
Aktualnie. Zamordowana zostaje kobieta, a wkrótce druga i trzecia. Pierwszej sprawca odciął dłoń, drugiej obie dłonie, trzeciej dłonie i stopę. Przy każdych zwłokach policja znajdowała figurki zrobione z kasztanów. Na kasztanach odkryto odciski palców rzekomo nieżyjącej od roku Kristiny Hartung.

Sprawę prowadzi młoda policjantka Naja Thulin oraz Mark Hess. Ona uważa, że marnuje swoje talenty w wydziale zabójstw i chce się jak najszybciej przenieść do tworzonego właśnie nowego wydziału, zajmującego się przestępczością cybernetyczną, on pracował jako oficer kontaktowy Europolu, ale tam narobił sobie bliżej nieokreślonych kłopotów, więc wysłano go do Kopenhagi, do jego dawnego wydziału; to coś w rodzaju kary, czas, żeby się ogarnął. Hess ma nadzieję lada moment wrócić do Europolu.

Motywem przewodnim jest sprawa dzieci zaniedbywanych, krzywdzonych, odbieranych patologicznym rodzinom, przez urzędy podległe ministrze Hartung. Co ciekawe, wygląda na to, że w Danii wystarczy anonimowy donos, by ruszyła machina sprawdzania warunków, w jakich żyje dziecko. Jednak procedury to jedno, a realna realizacja przepisów, to drugie.

Dobra powieść, choć może nie aż tak dobra, jak zachwalano w reklamach. Dwa elementy mi się nie podobały. Fabuła jest przewidywalna. Nie w tym rzecz, żeby czytelnikowi łatwo udało się zidentyfikować mordercę, co to, to nie, wręcz przeciwnie, ale już po kilkudziesięciu kartkach widać wyraźnie, że coś tu śmierdzi, że prawda nie jest taka, jak chciałby ją widzieć komisarz Nylander – palant, dupek i karierowicz. Druga sprawa to zakończenie. Już wiadomo, kto jest sprawcą i dlaczego zabijał, ale krwawa konfrontacja sprawcy z policją, trwa zdecydowanie zbyt długo – takie przeciąganie niepewności na siłę.


wtorek, 21 lutego 2023

Fantastyka sprzed stu lat

 „W poszukiwaniu nieznanego Kadath” – H.P. Lovecraft

Randolph Carter z Bostonu (stolica stanu Massachusetts), jako doświadczony podróżnik senny, wędruje poprzez sny, swoje i cudze, by znaleźć tajemnicze miasto Kadath. W miejscu tym ma nadzieję spotkać bogów, zadać im pytanie, poprosić o pomoc.
Podczas tej niebezpiecznej podróży po fantastycznych krainach i światach, spotyka Carter zugi, Nyarlathotepa (pełzający chaos), ghoule, bitną armię rozmownych kotów, skaczących z dachów co wyższych domów wprost na ciemną stronę Księżyca oraz mnóstwo innych stworów.

Powieść (raczej dłuższe opowiadanie) z kluczem, który ujawniony zostaje pod koniec poszukiwań Cartera.
Autor ewidentnie inspirował się twórczością Lorda Dunsany'ego znanego też jako Edward John Moreton Drax Plunkett.
Fantastyka z elementami horroru i fantasy, sprzed stu lat. Dziś to tylko intrygujący język, niesamowita wyobraźnia Lovecrafta i ciekawostka historyczna.

czwartek, 16 lutego 2023

Takie były kryminały... kiedyś

 „Pod szlachetnym koniem” – Joe Alex

Zbiór opowiadań kryminalnych sprzed wielu lat, polskich autorów, którzy posługiwali się „zagranicznymi” pseudonimami: Joe Alex (Maciej Słomczyński), Maurice S. Andrews (Andrzej Szczypiorski), Noël Randon (Tadeusz Kwiatkowski). Opowiadania to kolejno: „Niechaj odnajdą swoich wrogów”, „Śledztwo przy ulicy Laos”, „Weekend w pensjonacie Cyprys” i „Pod Szlachetnym Koniem”.
Pamiętam powieść Joe Alexa „Piekło jest we mnie” i wydaje mi się, że opowiadanie „Niechaj odnajdą swoich wrogów” jest tej powieści znacznie skróconą i uproszczoną wersją. Ale tak czy inaczej – niezłe; przypomina czasy, w których kryminały Joe Alexa czytywałem namiętnie, a niektóre z nich po kilka razy.

Pierwsze opowiadanie, „Niechaj odnajdą swoich wrogów” – na pokładzie samolotu lecącego z Johannesburga do Londynu z kilkoma pasażerami zasztyletowany został przedstawiciel handlowy kopalni diamentów, Richard Knox. Tym samym lotem podróżowała była żona ofiary, mężczyzna zwolniony w dniu wylotu z więzienia, tancerka, bokser oraz detektyw amator i współpracownik Scotland Yardu, Joe Alex, który rozwiązuje zagadkę w godzinę lub coś koło tego.

„Śledztwo przy ulicy Laos” – w pensjonacie przy rue de Laos zamordowano w wannie, ciosem noża, młodą, ładną kobietę dość swobodnych obyczajów, Marię Van. Zbrodnię mogła popełnić tylko jedna z kilku osób. Inspektor, Francuz Garnet, przewidując, że może sobie z tą sprawą sam nie poradzić, prosi o pomoc Anglika Willburna, niegdyś legendarnego brytyjskiego łowcę przestępców, obecnie na emeryturze.
Istota problemu polega na tym, że wszystko rozegrało się na przestrzeni kilkunastu metrów i w ciągu około dwudziestu minut. Poza tym prawie wszyscy kłamią.

„Weekend w pensjonacie Cyprys” – paryżanka, Alicja Cortier, dość nieoczekiwanie postanawia spędzić weekend w miejscowości, wydawałoby się, przypadkowej, więc wysiada z pociągu w niewielkiej miejscowości Bleucamp. Jest przed sezonem i jedynym pensjonatem, w którym zgodzili się ją przyjąć, niezbyt chętnie zresztą, okazał się „Cyprys”, prowadzony przez starszą kobietę, Helenę Morissot. Trzyletni pensjonat jest stosunkowo nowy, jest to prezent od kochającego syna, znanego aktora, dla matki. Poza właścicielką przebywa w nim jej synowa, Flora Morissot, tancerka, Teresa Fortin oraz pokojówka, młodziutka i atrakcyjna Zuzanna Leroux.
Następnego dnia Helena Morissot, jej synowa, Flora i Teresa Fortin, znalezione zostają martwe – zamordowano je nocą w odstępie wielu godzin. Pokojówka, Zuzanna, jest ranna i nieprzytomna, natomiast Alicja Cortier zniknęła; ktoś widział ją na dworcu, ale....
Śledztwo prowadzi inspektor George Randôt z Tulonu.

„Pod Szlachetnym Koniem” – opowiadanie, które zapewne jest żartem albo specyficzną zabawą logiczną. W pensjonacie (tak, znowu pensjonat) „Pod Szlachetnym Koniem” stracił życie Jim Harlow. O zabójstwie zawiadomiła sierżanta Kleffa osoba, twierdząca jednocześnie, że to ona jest sprawcą. Sierżantowi na pomoc przybywa Sherlock Holmes, Herkules Poirot, Charlie Chan i August Dupin, a wszystko dzieje się na poważnie.

Zbiorek stanowi całkiem niezłą rozrywkę, ale styl pisania kryminałów z lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych nie każdemu musi przypaść do gustu. W opowiadaniach nie ma opisów, pokomplikowanych relacji międzyludzkich, rozbudowanych portretów psychologicznych, dziesiątków wątków pobocznych. Prawie wszystko związane jest w nich z morderstwem i rozplątywaniem zagadki kryminalnej.


czwartek, 9 lutego 2023

Bo lepiej nie będzie już nigdy

 „Drugie życie pana Roosa” – Håkan Nesser

Powieść obyczajowa z niewielkim, a nawet wręcz śladowym, wątkiem kryminalnym, który pojawia się w niej w jej połowie albo prawie. Wydaje mi się, że „Drugie życie pana Roosa” to kryminał w najmniejszym stopniu, ze wszystkich powieści Håkana Nessera z komisarzem Barbarottim w roli głównej.

Dwa wątki, dwoje głównych bohaterów dramatu. No, może troje, bo trochę też komisarz policji Gunnar Barbarotti (to miał być żart, ale nie do końca).

Ante Valdemar Roos, lat prawie sześćdziesiąt, od dwudziestu ośmiu lat księgowy w fabryce termosów. Drugie małżeństwo, zawarte jako swego rodzaju układ, znany i akceptowany przez nich oboje, o którym się jednak głośno nie mówi: on jest za stary, ona za gruba. Z synem z pierwszego związku właściwie nie utrzymuje kontaktu. Druga żona wniosła do ich rodziny, poza nadwagą, dwie córki, które ojczyma lekceważą i doją z forsy. Nesser bardzo się starał, i to mu się w pełni udało, pokazać życie pana Roosa jako smutne, beznadziejne, bezsensowne i tak nijakie, że tylko w łeb sobie strzelić; o czym Ante Valdemar Roos czasem myśli, a jego ojciec zrealizował.

Wyjął kupon Lotto i zasiadł przed telewizorem.
W tamtej chwili Ante Valdemar Roos ledwie przypuszczał, że jego życie stoi przed radykalną i brzemienną w skutki zmianą. Przez kolejne cztery tygodnie ta śmieszna myśl będzie się od czasu do czasu pojawiać w jego głowie i za każdym razem będzie się do niej uśmiechał, mając do tego pełne prawo. To jego ojciec zaczął typować te same liczby. Zanim się powiesił, poszedł do sklepu z artykułami tytoniowymi na Gartzvägen w K. i skreślił te same od ośmiu lat liczby. Był tam każdej środy przed osiemnastą. Czasami Valdemar mógł mu towarzyszyć.
- To, co zwykle? - pytał flegmatyczny sprzedawca Pohlgren.
- To, co zwykle - odpowiadał ojciec.
Z obserwacji Valdemara wynikało, że większość grających próbowała szczęścia, typując pięć lub osiem zakładów albo grała systemem, ale Eugen Roos zadowalał się tylko jednym zakładem.
- Prędzej czy później, mój chłopce - wyjaśniał ojciec - prędzej czy później zostaną wylosowane. Kiedy człowiek będzie się tego najmniej spodziewał. Chodzi o to, żeby mieć cierpliwość.
Cierpliwość.
Po śmierci ojca zwyczaj przejął Valdemar i już w środę po wypadku poszedł do Pohlgrena, zakreślił liczby na kuponie i zapłacił czterdzieści óre, bo tyle to wtedy kosztowało. A potem kontynuował: tydzień za tygodniem, rok za rokiem.
[…]
Te same liczby od 1953 roku. Czasami zastanawiał się, czy to nie jest jakiś światowy rekord. Mimo wszystko, jakby na to nie patrzeć, chodziło przecież o ponad pięćdziesiąt lat, szmat czasu. Dziwne, że ani on, ani jego ojciec nigdy nie wygrali nawet korony. Dwadzieścia dwa razy miał dziewiątkę, trzy razy dziesiątkę, ale nigdy nie przekładało się to na wygraną*.

Drugą bohaterką jest młoda narkomanka, Anna Gambowska, Szwedka polskiego pochodzenia. Poznajemy ją, gdy szykuje się do ucieczki z ośrodka odwykowego Elvafors. Anna zgłosiła się na leczenie dobrowolnie, a nawet z nadzieją. Moralny kac dopadł ją, gdy ukradła matce cztery tysiące koron, pieniądze z trudem uciułane na rower dla brata.

Nie wszystko w ośrodku w Elvafors było złe. Na pewno na początku Sonja Svensson miała słuszną wizję - to było dla Anny jasne. Ale im dalej była od narkotyków, tym wyraźniej widziała niedociągnięcia. Nikt z personelu nie miał wykształcenia; wszystkie osoby były eksnarkomankami albo dobrymi przyjaciółkami Sonji, dwie jej krewnymi. Nikt nie mógł mieć odmiennego zdania, jeśli chodziło o terapię - najlepiej wszystko wiedziała Sonja. Wprawdzie zawsze udawało jej się sprawić, by myślano, że wszelkie działania są dla wspólnego dobra i że wszyscy uczestniczą w podejmowaniu decyzji. Ale od tego było daleko. To Sonja decydowała, a grupa miała się wszystkiemu podporządkować. Jeśli nie chciało się w czymś uczestniczyć - nie miało się ochoty oglądać tej czy innej telenoweli albo nie było się zainteresowanym grą w chińczyka - odbierano to jako dziwne zachowanie i oznakę nawrotu. Może nie oznakę nawrotu nałogu, ale oznakę powrotu do zachowań, które mogą do niego doprowadzić, a zatem, które trzeba ukrócić. Pewnego rodzaju terror większości, pomyślała Anna, a to raczej nie było pierwotne założenie**.

Ante Valdemar Roos w końcu wygrywa sporą sumę. Anna Gambowska opuszcza Elvafors. Spotykają się i w życiu każdego z nich pojawia się druga szansa, jakby nowe rozdanie, jednak nie wiadomo, czy będą w stanie z niego skorzystać i ewentualnie w jakiej mierze.
W drugiej połowie powieści pojawia się trup i staje się ona kryminalna – w niewielkim stopniu. Przede wszystkim jest to książka o relacjach międzyludzkich, o samotności, o niespełnionych potrzebach. Lektura rodzi wiele pytań, choćby o własne miejsce w życiu, o jego jakość czy sens. Starszym czytelnikom zapewne wpadnie do głowy pytanie, co ja bym zrobił, co zmieniłoby się w moim życiu, gdybym w podeszłym wieku wygrał w Lotto dużą sumę; wygrał wtedy, kiedy na (prawie) wszystko jest już za późno…




---
* Håkan Nesser, „Drugie życie pana Roosa”, przekład Patrycja Włóczyk, wyd. Czarna Owca, 2011, rozdział 2.
** Tamże, rozdział 4.

niedziela, 5 lutego 2023

Górny Śląsk z bliska i z daleka

 „Kajś. Opowieść o Górnym Śląsku” – Zbigniew Rokita

Zbigniew Kadłubek nazwał Ślązaków osiadłymi nomadami: tkwią w jednym miejscu od tysiąca lat, zmieniają się tylko kraje, w których przychodzi im tkwić.

Rodzina mieszkała w tej samej chałupie, w tej samej wsi od pokoleń, tylko ta wieś i chałupa czasem były w tym państwie, czasem w innym. Bywało i tak, po kolejnych zmianach dziejowych, że chałupa była w Niemczech, ale wychodek w Polsce… albo odwrotnie.

Ta książka pojawiła się kilkadziesiąt lat za późno, może nawet ze sto. Za późno – jak sądzę – żeby zmienić przekonania budowane przez propagandę tej lub innej władzy (od Polski porozbiorowej do dziś). Ale… może nie mam racji. Drugi raz za późno, bo kogo to jeszcze obchodzi? To znaczy obchodzi, choćby mnie i nie tylko, ale coraz więcej ludzi zainteresowanych jest raczej fantastycznym wzrostem cen (margaryna, która w ubiegłym tygodniu kosztowała 1,99 dziś jest w cenie 2,99), niż przebiegiem granic historycznego Górnego Śląska (z Opolem) lub granicy między Zagłębiem Dąbrowskim a Górnym Śląskiem. Tu też chciałbym nie mieć racji.

„Kajś” formalnie rzecz biorąc jest reportażem, który według stosunkowo nowej mody opisuje historię poprzez prezentację losów własnej rodziny. Książka składa się przede wszystkim z dwóch części. Pierwsze rozdziały są głównie historyczne. Dalej zajmuje się Rokita kwestiami tożsamości Ślązaków.

W jednym się z autorem nie zgadzam – z jego przekonaniem o wyjątkowości pewnych sytuacji; nie jest prawdą, że dotyczyły one tylko mieszkańców Górnego Śląska. Jakiś dziadek lub teść w Wehrmachcie pojawia się i w mojej rodzinie, emigracja zarobkowa do Niemiec – także, konflikty (po drugiej wojnie światowej) między „tubylcami”, a przesiedleńcami ze wschodu lub Polski centralnej, znam z własnego doświadczenia.

Sporo jest w „Kajś” odkłamywania historii albo przynajmniej prób jej oceny z innego punktu widzenia. Przykład pierwszego. W okolicach Mysłowic, Jaworzna i Sosnowca, miał się rzekomo znajdować punkt styku granic trzech zaborów.

Na mysłowickim brzegu kilkanaście lat temu tutejsze władze umieściły obelisk, napis zaczynał się od słów: „W miejscu, w którym niegdyś stykały się granice trzech zaborów…”. Wśród miejscowych podniosło się larum, że Górny Śląsk pod zaborami nigdy nie był, że prędzej już Ślązacy byli zaborcami i w armiach pruskiej czy austriackiej Rzeczpospolitą rozbierali, a obelisk to próba polonizacji.

Przykładem drugiego może być kwestia Powstań Śląskich, bo raczej nie było ich trzy (lokalne mordobicia propaganda nazwała powstaniem), a to jedno też nie bardzo było powstaniem, bo raczej puczem. Polska referendum spektakularnie przegrała (w Opolu za Niemcami głosowało 95 procent mieszkańców), a korzystniejszy podział spornego terytorium został po prostu wymuszony.

Pewną zaletą książki jest humor autora, ale… jak by to bardzo łagodnie określić… jest on nienachalny. 
Dzięki „Kajś” Polacy dowiedzą się może, że Górny Śląsk jest spójną całością tylko z ich mocno odległej perspektywy, bo w rzeczywistości Śląsk gliwicki czy katowicki, to światy mocno odmienne. Jest tych światów zresztą więcej. 
Warta uwagi jest też kwestia rabunkowej polityki PRL-u na tych terenach – z niektórymi konsekwencjami region będzie się zmagał jeszcze dziesiątki lat.
Dobrym pomysłem było wzbogacenie książki o reprodukcje starych fotografii. Może mniej starych pocztówek, a znacznie bardziej tych, pochodzących z rodzinnego archiwum autora i Śląskiej Biblioteki Cyfrowej. Szkoda tylko, że ich tak mało. Młoda Else Kieslich może nie jest oszałamiająco piękna, ale strój, tak odmienny od tych, które znam ze swojego regionu, sam w sobie jest ciekawy.

Zbigniew Rokita jest laureatem tegorocznej nagrody Literackiej Nike i prawdopodobnie gdyby nie to, zapewne nie znalazłbym jego książki – nie szukałem przecież jakiegoś „Kajś”, a i stosunkowo młody dziennikarz (1989) nie był mi znany. Zastanawiam się tylko, czy nagroda Literacka przyznana została za wartości literackie tej jego książki, czy raczej jednak merytoryczne…

środa, 1 lutego 2023

Smutek i umorzona sprawa

 „Rzeźniczka z Małej Birmy” – Håkan Nesser

Mała Birma, bo jest i Wielka Birma, to niewielkie gospodarstwo. Droga wiodąca do nich nazywana jest drogą birmańską. 
Wiele lat wcześniej Ellen Helgesson z domu Bjarnebo zamordowała w Małej Birmie męża. Uderzyła go młotem kowalskim, a następnie poćwiartowała zwłoki, co nie było dla niej, jako zawodowej rzeźniczki, wielkim wyzwaniem. Ellen Bjarnebo, bo wróciła do panieńskiego nazwiska jeszcze przed rozprawą w 1989 roku, odsiedziała swoją karę w więzieniu, a po jego opuszczeniu wróciła do Kymlinge i  związała się z Arnoldem Morinderem. Nie minął nawet rok, jak i ten jej partner zniknął bez śladu. Wybrał się po gazetę i nie wrócił. Ellen po trzech dniach zawiadomiła policję o jego zaginięciu. Policja znalazła na bagnach jego motorower, ale to wszystko.

Pięć lat później komisarz Asunander, który powinien wkrótce przejść na emeryturę, zleca Gunnarowi Barbarottiemu, żeby raz jeszcze przyjrzał się nierozwiązanej zagadce zaginięcia Morindera. Barbarotti, któremu niedawno zmarła żona, podejrzewa, że szef kazał mu się zając tą sprawą, żeby wyciągnąć go z depresji, a może też sprawdzić, czy Barbarotti w ogóle nadaje się jeszcze do pracy w policji.

„Rzeźniczka z Małej Birmy” Håkana Nessera jest przede wszystkim powieścią obyczajową. Kiedyś nazywało się takie dramatami społeczno-obyczajowymi. Wątek kryminalny zajmuje jakieś trzydzieści procent zawartości, ale właściwie i bez niego, historia ta byłaby równie ciekawa – jeśli czytelnik czegoś takiego właśnie się spodziewa i oczekuje. Najważniejsze wydają się w tej historii relacje międzyludzkie oraz… smutek egzystencjalny.
Klimat, nastrój powieści, można w moment poznać i bardzo precyzyjnie określić, dzięki zaledwie kilku zdaniom koleżanki Barbarottiego z komisariatu, Evy Backman:

Co jest z nami, ludźmi? - pomyślała Eva Backman. Wydajemy się nieprzygotowani do tego świata. Cały czas gaśniemy, właśnie na tym upływa nam życie.
Na gaśnięciu, kłótniach i wzajemnym niezrozumieniu.
A potem umieramy.
Za wcześnie albo za późno.
[...]
Eva Backman zaczęła płakać, ponieważ nagle zdała sobie sprawę, że jest równie nieprzygotowana do tego świata jak wszyscy inni.
To nie umarłych opłakujemy, pomyślała. Opłakujemy nas samych.
Nie śmierć, lecz życie*.

W każdym razie jest to wyjątkowo specyficzny kryminał, podobny do innych powieści tego autora z serii o komisarzu Barbarottim, ale z jego polecaniem byłbym wyjątkowo ostrożny, bo przyzwyczajeni jesteśmy, nawet w kryminalnych powieściach innych pisarzy skandynawskich, do zdecydowanie bardziej dynamicznej akcji, jakichś pościgów, strzelanin, nagłych i dramatycznych zwrotów akcji, spektakularnego odkrywania prawdy i w ogóle… większej dawki życia. W „Rzeźniczce z Małej Birmy” policjanci sprawiają wrażenie urzędników i ważniejsze są ich sprawy prywatne niż prowadzone dochodzenia. Te ostatnie wydają się zaledwie tłem do psychologii związków. Fakt, że rozwiązanie zagadki rzeźniczki (momentami historia opowiadana jest z jej punktu widzenia) okazało się ogólnie przewidywalne, też mi nie przeszkadzał. Dobra powieść, mało sensacyjny kryminał.



---
* Håkan Nesser, „Rzeźniczka z Małej Birmy”, przeł. Maciej Muszalski, wyd. Czarna Owca, 2015, s. 100-101.

poniedziałek, 30 stycznia 2023

Skoro się powiedziało A, to...

Wcale nie przysięgajcie — ani na niebo, bo jest tronem Boga; ani na ziemię, bo jest podnóżkiem stóp Jego; ani na Jerozolimę, bo jest miastem wielkiego Króla. Ani na swoją głowę nie przysięgaj, bo nawet jednego włosa nie możesz uczynić białym albo czarnym. Niech wasza mowa będzie: Tak, tak; nie, nie. A co nadto jest, od Złego pochodzi. (Mt 5, 33–37)

Nigdy nie dziwiło mnie, że kwakrzy nie składali przysiąg. Zaskakujące, że byli gotowi z tego powodu siedzieć w więzieniach. Mogę się tylko cieszyć, że żyję w świecie, w którym przysięgi nie są potrzebne zbyt często (czyżby nie miały większego znaczenia?); właściwie nie przypominam sobie czegoś takiego od ponad trzydziestu lat. Nigdy też nie miałem zwyczaju przysięgania w zwyczajnych, codziennych rozmowach.

Bóg, który stworzył świat i wszystko na nim, On, który jest Panem nieba i ziemi, nie mieszka w świątyniach zbudowanych ręką ludzką i nie odbiera posługi z rąk ludzkich, jak gdyby czegoś potrzebował, bo sam daje wszystkim życie i oddech, i wszystko. (Dz 17,24-25)

Nie mają dla mnie znaczenia budynki z wieżą, a jeśli w ogóle, to tylko jako ciekawe obiekty architektoniczne, zabytki.

Uważam, że wszyscy ludzie są równi (choć nie wszystkich lubię i nie wszystkim ufam), a fakt ze niektórzy z nich noszą kolorowe ornaty lub inne specjalne stroje, nie sprawia, żebym postrzegał ich jako lepszych od innych.

Wierzę, że każdy dzień jest mi/nam dany przez Boga, więc nie uważam za szczególnie ważne dni, w których wypadają jakieś święta świeckie czy kościelne. Wiem, że dla wielu ludzi ma to znaczenie, więc raczej z szacunku do nich nie robię żadnych fochów. Szabat, Ramadan czy Wielkanoc nie mają dla mnie wymiaru religijnego/świętego, ale stanowią elementy kultury i tradycji, podobnie jak te budynki z wieżą.

Jednocześnie we własnym obozie Fox nie zgadzał się, żeby zgromadzenia jego zwolenników nazywać nabożeństwami, więc po prostu określał je mianem spotkań. (Roberts Liardon, „Boży generałowie”)

Skoro każdy dzień jest równie ważny, to i każda godzina. Czytam czy pracuję, czy się modlę, czy coś oglądam, czy medytuję, czy nad czymś rozmyślam, czy z kimś rozmawiam, to zawsze w godzinie danej od Boga. Więc i nie uważam, żeby pewne godziny były dla Niego lub u Niego ważniejsze, a więc powinienem obchodzić je lub wręcz celebrować w jakiś szczególny sposób, bardziej nabożnie. Dlatego zdarza mi się uczestniczyć w spotkaniach w ciszy lub spotkaniach organizacyjnych, lub biznesowych. Tak już mam, żywiąc nadzieję, że nikomu nie wyrządzam w ten sposób krzywdy. Tak mam, po prostu dlatego, że ja jestem kwakrem.


sobota, 28 stycznia 2023

Równość w wersji katolickiej

 „Pańszczyzna. Prawdziwa historia polskiego niewolnictwa” – Kamil  Janicki

Kamil Janicki, absolwent historii na Uniwersytecie Jagiellońskim (2011), autor pracy dyplomowej pod tytułem „Alkohol i pijaństwo we wspomnieniach żołnierskich z II wojny światowej”, którą poznałem w wersji popularnej pod tytułem „Pijana wojna”, napisał też ponad dwadzieścia kontrowersyjnych książek historycznych.

„Pańszczyzna” Janickiego jest pozycją popularno-naukową. Jednak wobec bardzo skromnych materiałów i odniesień źródłowych, oceniłbym ją, jako mocno popularną i wyjątkowo mało naukową. Być może dzięki temu łatwiej się ją czyta, ale…

Skoro Kamil Janicki stara się udowodnić, że w Polsce panowało niewolnictwo, to zapewne powinien zacząć od jednoznacznego sprecyzowania, jak należy to pojęcie rozumieć. Wobec braku takiej informacji w książce, zrobię to za niego. Niewolnictwo jest zjawiskiem społecznym, polegającym na tym, że pewna grupa ludzi stanowi własność innych ludzi lub instytucji, na przykład Kościoła katolickiego. I już w tym momencie można całkowicie zanegować tezę Janickiego, bo szlachcic mógł sprzedać wieś, ale nie mógł sprzedać chłopa, co miałoby miejsce, gdyby ten był jego własnością. To jednak jest tylko sprzeczaniem się o etykietki, a lista publikacji Kamila Janickiego wyraźnie pokazuje jego prowokacyjne nastawienie w prawie wszystkich publikacjach. Marketingowo jest to na pewno chwyt bardzo efektywny, ale w przypadku historyka i dzieła niby to historycznego/naukowego epatowanie czytelnika prowokującymi tytułami uważam za trochę nieeleganckie i mało poważne.

W wersji bardziej popularnej niewolnictwo oznacza całkowite podporządkowanie się komuś lub czemuś, więc niech będzie, nie ma sensu sprzeczać się o nazwy. Niektórzy chłopi w Polsce, w pewnym okresie, traktowani byli bardzo źle i to tak bardzo, że stanowiło to formę niewolnictwa. Inni, wprawdzie odrabiali pańszczyznę, ale na swoich gruntach zatrudniali parobków, a jeszcze inni – to też z tej książki o niewolnictwie – miewali takie majątki w gotowiźnie (rzadko!), że pożyczali pieniądze swoim panom. Poza tym nie wszyscy chłopi w Polsce byli chłopami pańszczyźnianymi. Status kmieci i gospodarzy pełnołanowych bywał różny w różnych latach i w różnych częściach kraju. Tak więc stwierdzenie, że chłopi w Polsce byli niewolnikami, choć po części prawdziwe, jest tak bardzo uproszczone (spłycone), że naukowość wyklucza zupełnie. Autor z góry ustalił szokującą tezę zawartą w podtytule i – bez szerszej oceny problemu ciężkiej doli chłopa – przystąpił do jej udowadniania dzięki tendencyjnie wybranym źródłom i… giętkiemu językowi.

Nie wiem, jak to jest w szkołach obecnie, ale ja w podstawówce i później zmuszany byłem do mielenia ciężkiej doli chłopa zarówno na lekcjach języka polskiego, jak i historii. Ciężką dolę chłopa uczniowie miewali wbitą w głowę tak solidnie, że i dziś, po wielu latach, mogliby o niej przejmująco opowiadać. Bo nie w tym rzecz, czy chłopi mieli w Polsce ciężko – bo mieli, z faktami się nie dyskutuje – ale w tym, czemu w tym samym okresie w Polsce znacznie gorzej niż w innych krajach. Odpowiedzi na to pytanie szukał Janicki (albo udawał, że szuka) i ja w jego książce. To tylko, te poszukiwania, stanowi o wartości i sensie książki.

Czemu ciężka dola chłopa była w Polsce tak ciężka? Bo nie w tym rzecz, czy chłopi mieli źle, bo mieli, ale o to, czemu w naszym kraju tak bardzo gorzej niż w innych państwach? Kamil Janicki uważa, że częściowo z powodu małej ery lodowcowej w XVII wieku. Nie wiedziałem dotąd nic o erze lodowcowej w tych latach w Europie czy to małej, czy dużej, czy jakiejkolwiek, ale jeśli takowa była, to obejmowała kontynent, a nie tylko Polskę (średnia temperatura spadła wtedy rzeczywiście o jeden stopień). Kolejnym powodem miałby być „potop”, to jest wojna polsko-szwedzka (1655–1660). Rzeczywiście bardzo ona Polskę i Polaków nadwyrężyła, to fakt. Ale w tym samym wieku przez Europę przewalała się wojna trzydziestoletnia 1618–1648). Kolejny fakt i kolejny mało przekonujący.

Czemu chłopi mieli w Polsce znacznie trudniej niż, na przykład, w Holandii, Niemczech, Belgii, Wielkiej Brytanii? Bo może protestantyzm (w różnych odmianach), to jednak nie katolicyzm?

Kler katolicki w Polsce „urabiał” chłopów takimi samymi argumentami, jak właściciele czarnoskórych niewolników: gdybyś był nam równy, to Bóg nie zrobiłby cię Murzynem i nie postawił na tym właśnie miejscu w hierarchii społecznej. Polscy duchowni kazali chłopom znosić mordęgę, bicie, głód i upokorzenia (zwłaszcza na własnych polach i we własnych majątkach), bo widocznie Bóg chciał, żeby chłop był niewolnikiem.

Oprócz poszukiwań odpowiedzi na pytanie o powody wyjątkowo ciężkiej doli polskich chłopów pańszczyźnianych, można z lektury książki Janickiego wyciągnąć wnioski na temat wielu różnych aspektów życia, nie tylko chłopów i nie tylko w Polsce. To taki łatwo przyswajalny obrazek historii Europy z wieków XV-XVIII. Ciekawe to, lekko się czyta, ale zdecydowanie tendencyjnie napisane. Rozrywka – tak, rzetelna wiedza – niekoniecznie.


wtorek, 24 stycznia 2023

Nikt nie jest niezastąpiony

 „Orły imperium. Krew Rzymu” – Simon Scarrow

Kolejny z kilkunastu tomów serii „Orły Imperium” tegoż autora, które zaliczyłbym do rzymskiej fikcji przygodowo-wojskowo-historycznej. Ich kolejność może sprawiać drobny kłopot, bo „Orły Imperium” to zarówno tytuł całej serii, jak i tomu pierwszego z tej serii. Do kolejnych dodawane były podtytuły i tak „Orły imperium. Krew Rzymu” jest tomem siedemnastym. Wygląda to ostatecznie w ten sposób: 

„Orły Imperium” – tom 1,
„Podbój. Orły Imperium” – tom 2,
„Polowanie. Orły Imperium” – tom 3,
„Orły i Wilki. Orły Imperium” – tom 4,
„Pościg. Orły Imperium” – tom 5,
„Przepowiednia. Orły Imperium” – tom 6,
„Rebelia. Orły Imperium” – tom 7,
„Centurion. Orły Imperium” – tom 8,
„Gladiator. Orły Imperium” – tom 9,
„Legion. Orły Imperium” – tom 10,
„Pretorianin. Orły Imperium” – tom 11,
„Kohorta. Orły Imperium” – tom 12,
„Bracia krwi. Orły Imperium” – tom 13,
„Brytania. Orły Imperium” – tom 14,
„Niepokonany. Orły Imperium” – tom 15,
„Dzień cezarów. Orły Imperium” – tom 16,
I wreszcie najnowsza obecnie część cyklu „Orły imperium. Krew Rzymu” – tom 17.

Nie znam wszystkich, więc nie mam pewności, czy w każdym tomie pojawiają się główni bohaterowie, Macro i Katon, ale w większości chyba tak, jednak nie przeszkadza to w poznawaniu kolejnych tomów w dowolnej kolejności albo i bez kolejności; są to oddzielne przygody. W tomie pierwszym (rok 42 naszej ery) Kwintus Licyniusz Kato był zaledwie rekrutem i po przeciwnej stronie barykady niż Macro. W „Orły imperium. Krew Rzymu” Macro jest już centurionem i zastępcą trybuna, a jego przyjaciel Katon trybunem i dowódcą rzymskiej awangardy w Armenii.

54 rok naszej ery. Po śmierci Brytanika, syna Klaudiusza i Messaliny, rządy w Rzymie objął Neron. Na odległym wschodzie rozległego imperium, między Rzymem a Partią, latami panowała sytuacja mocno napięta i konfliktowa, i co trochę dochodziło do zbrojnych utarczek, a nawet wojen. Jednak na podporządkowanie sobie całej Partii Rzym był zbyt słaby; tym niemniej wojny rzymsko-partyjskie trwały setki lat, choć z różnym nasileniem. Punktów spornych między mocarstwami było wiele, ale tym razem sytuacja uległa poważnemu zaostrzeniu z powodów Armenii, którą Rzym widział, jako część swojej domeny, podobnie zresztą jak Partowie. 55 rok naszej ery. Partowie usunęli z tronu Armenii posłusznego Rzymowi króla Radamisa z dynastii Farnawazianów i osadzili Tiridatesa, brata króla Partii Wologazesa. Armia pod dowództwem generała Korbulona wyruszyła z Syrii, by ponownie osadzić na tronie Armenii króla Radamista, notabene tyrana i okrutnika. Operacja, która miała zająć kilka tygodni, mocno się skomplikowała i prawie wymknęła spod kontroli.

Wulgarny język, bo i czego się spodziewać wśród żołdaków, brutalność na polu walki i nie tylko, wykorzystywanie kobiet i pogardliwy stosunek do nich, to elementy, które raczej nie przypadną do gustu czytelniczkom. Nieco dziwnie zabrzmiało mi „kurwa mać” w ustach rzymskiego dowódcy, ale przynajmniej swojsko.

Powieść Scarrowa widzę jako, przede wszystkim, przygodową. Pewne jej elementy (kilka, może kilkanaście osób, kilka faktów) są historycznie udokumentowane, ale w sumie mniej tej historii niż w Wikipedii, więc rzetelnym źródłem historycznym „Orły imperium. Krew Rzymu” raczej nie jest. W sumie niezła rozrywka dla miłośników gatunku, na poziomie przeciętnym. W każdym razie „Ja, Klaudiusz” albo „Egipcjanin Sinuhe” to to nie jest, ale… okładka ciekawa, błyszczącymi elementami przyciąga wzrok.

 

 

 

 

Książka z Klubu Recenzenta serwisu nakanapie.pl.

poniedziałek, 16 stycznia 2023

Urokliwe życie Laury z Hejem

 „Historia pewnego kota” – Laura Agustí

Laura Agustí – rocznik 1980, hiszpańska artystka, rysowniczka, ilustratorka, która popularność zdobyła dzięki szczegółowym i realistycznym rysunkom wykonywanym piórkiem. W 2003 roku ukończyła studia na wydziale malarstwa na Uniwersytecie Miguela Hernándeza. Następnie w 2009 roku studiowała projektowanie wnętrz w szkole Massana w Barcelonie.

„Historia pewnego kota” to połączenie autobiografii/pamiętnika autorki z reprodukcjami jej rysunków: zwierząt, nie tylko kotów - choć przede wszystkim kota o imieniu Hej - oraz miejsc, w których dorastała i mieszkała..

Czytelnik znajdzie w książce zarówno parady dla osób, które chciałyby zamieszkać z kotem, jak i całe mnóstwo anegdot i ciekawostek, w tym historycznych, związanych z życiem w przyjaźni z tym tajemniczym stworzeniem oraz wreszcie ich roli w kulturze i sztuce.

Całe życie mam koty wokół siebie, noszę je nawet na skórze. Kiedy podróżuję, mój wzrok natychmiast błądzi w ich poszukiwaniu, jakbym miała w oczach radar. Wszędzie, gdziekolwiek spojrzę, zawsze je znajduję – siedzące na parapecie, ocierające się bokami o ciepłą kamienną ścianę, oblizujące łapki pod samochodem lub obserwujące świat z dachów. Myślę, że one też mnie szukają, a przynajmniej chcę tak myśleć. My, ludzie uwielbiający zwierzęta, zwykle dostrzegamy piękno w nich wszystkich i w każdym z osobna. Bardzo trudno jest nam iść przez życie, w ogóle o nich nie myśląc[1].

Laura Agustí dorastała właściwie w wiejskim otoczeniu na obrzeżach Teruel, malutkiego miasteczka w Dolnej Aragonii. Po rozwodzie rodziców mieszkała w starym kamiennym domu z dziadkami, matką i dwa lata młodszą siostrą, Marianą. W takim miejscu zwierzęta są zawsze obecne, choć Carmen i Mariano, dziadkowie, traktowali je raczej… konsumpcyjnie.

Lata liceum i później studiów w Altei były jedynymi w moim życiu, kiedy nie mieszkałam z kotami, bo do wynajmowanych przeze mnie lokali zwierzęta nie miały wstępu[2].

Przez pięć lat Laura nie mogła mieszkać z kotami, ale to nie znaczy, że nie spotykała się z nimi poza wynajmowanymi mieszkaniami, dokarmiała, bawiła się, opiekowała w miarę możliwości, a więc… całe życie z kotami.

Do mojego życia wprowadziła się pustka i zajęła miejsce, które należało do Heja. Zatracałam się, patrząc na jego rzeczy i ulubione zakamarki, a mój umysł wędrował w próżni, jakbym nie mogła do końca uwierzyć, że Hej mnie zostawił, że nasza historia się skończyła[3].

Na szczęście nie jest to koniec książki. Poetyckiej, rysunkowej, wzruszającej, pogodnej, a przede wszystkim osobistej, wręcz intymnej, opowieści o relacji z kotem, ale nie jakiegoś kota z jakimś człowiekiem, a konkretnie Laury i Heja. Miłośnikom kotów polecam z pełnym przekonaniem.






---
[1] Laura Agustí, „Historia pewnego kota”, przekład Urszula Żebrowska-Kacprzak, Wydawnictwo Albatros, 2022, s. 11.
[2] Tamże, s. 39.
[3] Tamże, s. 127.


czwartek, 12 stycznia 2023

Bezsilność wobec marketingu

Obserwuję od pewnego czasu akcję marketingową serialu „Wednesday” i przyznam, że jestem pełen podziwu. Serial „Rodzina Addamsów” z lat 1964-1966 być może interesował moich rodziców, ale oboje dawno nie żyją, więc… Filmu z 1991 roku nie oglądałem, bo horroro-komedie pociągają mnie umiarkowanie. Aż tu nagle pojawia się kolejny serial, tym razem z nastoletnią Addamsówną w roli głównej.
Kiedy zainteresowanie nim spada, a może w ogóle wielkiego nie było, pojawiają się zarzuty o rasizm i już parę milionów widzów siada przed ekranami, przynajmniej po to, żeby sprawdzić czy oskarżenia są prawdziwe.
Kiedy w Polsce zainteresowanie znowu zaczyna maleć, a zaczyna, w popularnej gazecie ukazuje się potężny artykuł, wywiad z psychoterapeutką*. Oświadcza ona na wstępie, że nie diagnozuje nikogo bez osobistego spotkania, ale o postaci Wednesday Addams powie, że… i tu długaśna analiza psychologiczna.
Nawet na portalu czytelniczym „Wednesday” pojawia się nieustająco. Wprawdzie książki takiej (o Adamsach) nie było, ale przed około osiemdziesięciu laty był komiks amerykańskiego rysownika Charlesa Samuela Addamsa, a to już wystarczy, by „Wednesday” (serial) umieścić w cyklu Najpierw książka, później film.
Kiedy zainteresowanie nim spada, natychmiast pojawiają się zapowiedzi nowego sezonu i znowu Wednesday Addams widoczna jest wszędzie. Aż się boję lodówkę otworzyć.

Nie chodzi mi o to czy to dobrze, czy źle. Próbuję sobie tylko wyobrazić, ile kosztowała tak rozbudowana akcja reklamowa. Jestem pewien, że koszt nakręcenia filmu, to w porównaniu z akcją marketingową prowadzoną w połowie państw świata (skoro nawet w Polsce!), musi to być drobiazg. Poza tym cała logistyka takiego przedsięwzięcia – jakoś trzeba dotrzeć do redakcji poczytnego pisma i nakłonić ich do opublikowania specjalnego wywiadu, który wcześniej trzeba przecież wykonać z jakąś profesjonalistką.

Zastanawiam się też, czy wobec takich możliwości zwykły zjadacz chleba jest w stanie się obronić, uchronić, nie dać namówić i przekonać. Film to głupstwo, ale tak można przecież ze wszystkim. I o to mi chodziło.


Na koniec uwaga o nowej szacie graficznej Lubimy Czytać. Kiedy giganci internetu przestawiają się na ciemne tło (oszczędza energię i wzrok), Lubimy Czytać przechodzi na żrącą biel, która zajmuje jakieś 67% ekranu. I do złudzenia przypomina Wysokie Obcasy. To też ciekawy pomysł, który warto obserwować.




---
* https://www.wysokieobcasy.pl/zyclepiej/7,181617,29305432,serial-wednesday-nie-lubi-dotyku-nie-przytula-brak-jej.html




wtorek, 10 stycznia 2023

Niełatwe jest życie szkieła

 „Granica możliwości” – Ryszard Ćwirlej

Samochód osobowy, jadący z Niemiec, pod Opalenicą ulega wypadkowi, w którym ginie kierowca i pasażer. Natychmiast po katastrofie auto zostaje dokładnie przeszukane i wyczyszczone przez dwóch „dresów” z jakichkolwiek wartościowych rzeczy, w tym dokumentów, jadących nim mężczyzn.
Tumanowaty i leniwy policjant, do niedawna milicjant, stara się o umorzenie śledztwa, bo po co się wysilać, ale Brygida Bocian, ambitna prokuratorka, nie wyraża na to zgody.
W warsztacie, do którego odholowano wrak passata, młodzi mechanicy znajdują skrytkę ulokowaną w spreparowanym baku.
W Poznaniu wysadzony zostaje samochód Grubego Rycha i tylko przez przypadek to nie on w nim zginął, a znajoma kobieta, z którą spędził noc. Nie udała się też próba zgładzenia go przez pewnego siebie snajpera.
Podporucznik Blaszkowski oraz prokuratorka Brygida Bocian starają się rozwikłać sprawę, która komplikuje się coraz bardziej i zmierza w niespodziewaną i zaskakującą stronę.

Poza policjantami, bandytami i polskimi biznesmenami, równoprawnym „bohaterem” w powieści jest specyficzny okres w nowożytnej historii Polski, czas przemian ustrojowych i gospodarczych na początku lat dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku. Wtedy to w resorcie spraw wewnętrznych miały miejsce czystki zwane weryfikacją kadr. Jedni funkcjonariusze milicji przechodzili gładko do służby w policji, inni musieli szukać sobie zajęcia poza organami. Podobnie było z „bezpieką” – Służba Bezpieczeństwa zmieniła nazwę na Urząd Ochrony Państwa, do którego nie wszyscy się zakwalifikowali.

Podczas lektury w irytujący sposób rzucała mi się w oczy poważnie ograniczona sprawność intelektualna większości mieszkańców Poznania i okolic, pojawiających się na kartach powieści. Nie dotyczyło to tylko prymitywnych bandziorów i meneli. Co chwilę można natknąć się na pytania, świadczące o kompletnym braku kontaktu z rzeczywistością i niezrozumieniu, co mówią inni lub o co pytają (ale, że co? ale że jak?). Byłem w Poznaniu trzy-cztery razy w życiu po kilka dni, a to za mało, żeby dobrze poznać tubylców, więc bez zastrzeżeń przyjmuję, że Ryszard Ćwirlej, którego kariera zawodowa związana jest z tym miastem, poznaniaków zna dogłębnie, a w każdym razie o niebo lepiej niż ja.

W połowie lektury wpadł mi do głowy pomysł, że może to miała być jakaś parodia albo pamflet, może miało być śmiesznie? Lech, Czech i Rus czyli Polak, Węgier i dwa bratanki lecieli samolotem. Ale Węgra z nimi nie było, bo Węgrzy nie mają dostępu do morza Bałtyckiego. Czesi też nie mają, ale witają się słowem „ahoj”… – ależ to jest zabawne, prawda? Nic tylko boki zrywać ze śmiechu.

„Granica możliwości” zawiera wiele odwołań i odnośników do innych powieści tegoż autora, jakby – poza rozrywką – zadaniem tej książki była reklama wszystkich innych utworów Ćwirleja. Wydało mi się to odrobinę niesmaczne, ale dla miłośników jego twórczości zapewne przydatne.

Zauważyłem wyjątkowo wiele dygresji. Początkowo czytałem je uważnie i starałem się zapamiętać, wyobrażając sobie, że – jak to bywa w poważnych kryminałach – zawierają one informacje ważne i znaczące, które w pewnym momencie okażą się fundamentalne. Nie miałem racji. Przykład. Policjanci rozmawiają w swoim gronie o zdjęciach z „Hustlera”, na których kobiety nie mają obwisłych piersi. Spekulują, że to może być wynik jakichś ćwiczeń.

Coś tam obiło mu się kiedyś o uszy w kwestii tych ćwiczeń, ale do końca nie wiedział, czy to chodzi o to, żeby cycki były jędrne, czy o coś zupełnie innego. Wiedział od żony Jadwigi, że kobiety teraz ćwiczą przed telewizorem takie różne fikołki, które prezentuje córka tego kowboja z westernów, co się nazywał Henry Fonda. Jadwiga powiedziała mu, że ona też będzie ćwiczyć, bo tak robią wszystkie kobiety, a nawet modelki. Dlatego był w temacie, ale do końca nie wiedział, co i jak. Musiał więc dorobić nieco teorii do swojej tezy. – Mam takiego jednego znajomego fotografa, co robi zdjęcia rozebranym babkom. On ma swój zakład fotograficzny na Jeżycach, dokładnie na Szamarzewskiego, jak się idzie od rynku Jeżyckiego i się skręci w Szamarzewskiego, to tam po prawej jest taki kościół z czerwonej cegły, co się kiedyś nazywał garnizonowy, bo jeszcze przed wojną to chodzili tam na msze żołnierze ze wszystkich koszar. A tych koszar to tam, na Jeżycach, było kilka i jeszcze na Łazarzu byli ułani, ale czy oni chodzili do tego garnizonowego na mszę, to ja już nie wiem. Ale mój tatuś to opowiadał, że do garnizonowego na Szamarzewskiego chodził zawsze na dwudziestego siódmego grudnia, bo to była dla niego najważniejsza msza w roku…*.

Ostatecznie uważam, że Ryszard Ćwirlej miał naprawdę bardzo dobry pomysł na fabułę kryminalną. „Granica możliwości” byłaby świetną powieścią, gdyby tę sensacyjną fabułę potraktował poważnie. Ale… ale możliwe też jest, że to ja nie miałem akurat nastroju na kabaretowy kryminał i znajdą się czytelnicy, których prymitywne dowcipasy sprzed pół wieku będą bawić do bezgranic. Nadal też nie jest wykluczone, że ta piramidalna głupota poznaniaków jest w powieści na poważnie. A skoro mowa była (w cytacie) o westernach, to porównałbym tę powieść Ćwirleja do westernu komediowego – podobno są tacy, którzy je lubią.





---
* Ryszard Ćwirlej, „Granica możliwości”, Muza, 2023, s. 171.

 

 

#GranicaMożliwości, @wydawnictwomuza, @muza.shadows, @cwirlej_krymi.

czwartek, 5 stycznia 2023

Ekspiacyjne wyznania mamusi

 „Szkoła po japońsku. Jak przetrwałam elitarną edukację mojego syna” – Kumiko Makihara

Popełniłem poważny błąd i przeczytałem przedmowę autorstwa Deborah Fallows, a w niej między innymi:
Szkoła po japońsku wywołuje przypływ wspomnień o trudnych doświadczeniach mojej rodziny sprzed trzech dziesięcioleci, kiedy mieszkaliśmy w Japonii i zapisaliśmy naszych chłopców na rok do japońskiej szkoły publicznej. Z rodziną Kumiko mieliśmy zadziwiająco wiele wspólnego, mimo pewnych oczywistych różnic. Ona była Japonką wychowaną za granicą, po rozwodzie, a jej adoptowany syn, różniący się wyglądem od innych dzieci, pochodził z Kazachstanu. My byliśmy Amerykanami, mieliśmy chłopców o jasnych włosach i bardzo słabo mówiliśmy po japońsku. W przeciwieństwie do Kumiko wszyscy członkowie naszej rodziny byli w Japonii całkowicie obcy, co miało ogromny wpływ na nasze codzienne życie. Wbrew pozorom dzięki tej obcości żyło nam się łatwiej niż Kumiko*.

Trzydzieści lat różnicy? Musiałem długo zastanawiać się, o jakiego/czyjego syna w końcu chodzi, w jakich latach się to dzieje, gdzie to jest „za granicą” itd. Ale dalej nie było lepiej, niestety.
16 listopada 2007 – opis snu, a zaraz później przeskok do 3 czerwca 1999 i informacja, że teraz będzie o tym, jak to się wszystko zaczęło. Następnie przenosimy się do 13 lutego 2006 – obrazek – i… już? jeszcze? jest 1 listopada 2004. W tym momencie zdałem sobie sprawę, że jeśli chcę kontynuować lekturę, to powinienem skrupulatnie i konsekwentnie omijać wszelkie daty.

Zamożny pan Makihara pracował na placówce za granicą, więc wczesne dzieciństwo (od pierwszego roku życia) Kumiko spędziła w luksusowym, dwupiętrowym domu w Purley (prywatna szkoła, niebiesko-biały triumph coupé itp.). Sielanka skończyła się, gdy dziewczynka miała osiem lat, bo wtedy rodzina musiała wrócić do Japonii i zamieszkać w zadymionym przemysłowym Kawasaki, w raczej skromnym mieszkaniu.
Kumiko Makihara wyszła za mąż za Amerykanina. Około czterdziestki adoptowali dziecko z Kazachstanu, którego ojcem prawdopodobnie był Rosjanin. Rodzina pomieszkiwała w różnych krajach (oboje światowej klasy dziennikarze) i wiodło im się raczej dobrze. Po rozwodzie Kumiko wróciła z kilkuletnim synkiem Taro (Yataro) do Japonii.

Japonia ma bardzo dobry system edukacji publicznej, realizujący znormalizowany program nauczania na wysokim poziomie, oparty na założeniu równych szans dla wszystkich*.

Ale ludzie bogaci mogą posyłać dzieci do szkół prywatnych. Kumiko Makihara dość późno zorientowała się, że kursy przygotowujące dzieci do egzaminu wstępnego do szkoły podstawowej, trwają około dwa lata, więc Taro miał tylko sześć miesięcy na przygotowanie się. Po egzaminie uznał, że ten był łatwy i… dostał się do elitarnej podstawówki (ośmioro dzieci na jedno miejsce) mimo zdiagnozowanego nieco później ADHD. Ten fakt oraz kilka podobnych pokazuje, że to często rodzice mają znacznie większy problem z systemem nauczania w Japonii niż ich dzieci. Inną ciekawostką było to, że do tej prywatnej ekstra szkoły nie dostał się synek mężczyzny, który był w jej zarządzie. To się bodajże nazywa demokracja (czyli coś w Polsce zupełnie nieznanego) – w systemie rekrutacyjnym wszyscy mają równe szanse, bo liczą się zasady i sprawiedliwość, a nie stanowisko taty, to nie ma znaczenia.

Taro jest zamknięty w ciasnej toalecie z zeszytem i ołówkiem. Nie wypuszczę go, dopóki nie rozwiąże zadania. Ze złośliwym poczuciem humoru, jakiego nauczyły nas ciągłe utarczki, od czasu do czasu wsuwam mu pod drzwi drażetkę M&M’s, aby podtrzymać go na duchu. Kiedy czuję, że przestaje pracować, gaszę światło zewnętrznym wyłącznikiem. Taro boi się ciemności*.

Wspomnienia autorki, czasem przerywane wstawkami z pamiętnika Taro, można odbierać wielopoziomowo.
Poziom pierwszy – jakie biedniusie te japońskie dzieci. Nasze nie mają aż tak strasznie. Szkolnictwo w Japonii jako ciekawostka bez głębszej refleksji.
Poziom drugi – po co, tak naprawdę, napisała to wszystko Kumiko? Czy to próba odkupienia własnych win wobec dziecka? Czy próba przerzucenia tych win na system: tak, byłam straszną matką, ale to oni, to system jest winien. Podtytuł „Jak przetrwałam”, a nie, jak przetrwał Taro – to też ważne. Na tym poziomie pojawia się też wątpliwość, czy autorka podjęła jakiekolwiek kroki, by zadośćuczynić prawie dorosłemu już synowi? Bo w książce załatwia swoje poczucie winy.
Poziom trzeci – czemu służy edukacja młodego pokolenia w państwie? Jaki jest jej cel? Czy chodzi o napychanie głów dzieci kompletnie nieprzydatnymi informacjami, z czego później nie wynika nic ani dla nich, ani dla ich kraju? Czy może efektem powinno być dobro państwa i narodu jako całości? Która gospodarka jest bardziej rozwinięta, Polski czy Japonii? Gdzie dzieci są bezpieczniejsze, w Warszawie czy w Tokio (sześcioletni Taro jeździł do szkoły sam, przez pół Tokio, dwoma pociągami i autobusem). Jaki jest standard życia przeciętnego Polaka i Japończyka? Bezrobocie? Inflacja?
Poziom czwarty – porównania. Jeśli ktoś czytał „Stalky i spółka” Kiplinga mógł być zaszokowany brutalnym wychowaniem dzieci i młodzieży w szkołach z internatem w wiktoriańskiej Anglii. A czy nie był to okres największej potęgi Wielkiej Brytanii? Czy Japonia nie jest potęgą w porównaniu do Polski? Tutaj można też zacząć odkrywać, że „szkoła” w Japonii i w Polsce, to dwie zupełnie różne instytucje, realizujące kompletnie odmienne cele.

Książka bardzo wartościowa. Zwłaszcza jeśli czytelniczka/czytelnik będzie w stanie wyjść poza ckliwe współczucie i użalanie się nad losem małych Japończyków. Bo życie jest trudne. A jeśli ktoś ci wmawiał, że jest inaczej, to albo cię okłamał, albo nie wiedział, co mówi.

Gdyby przedmowa Deborah Fallows znalazła się na końcu tej książki, byłaby w pełni zrozumiała i może nawet wartościowa.



---
* Kumiko Makihara, „Szkoła po japońsku:, przeł. Joanna Gilewicz. Wyd. Bo.wiem, seria Mundus, 2022.

poniedziałek, 2 stycznia 2023

Układy, relacje, związki, trupy

 „Całkiem inna historia” – Håkan Nesser

Sześcioro Szwedów, powiązanych w ten lub inny sposób z Kymlinge, spędza wakacje na wybrzeżu Bretanii. Personalia i skrócone życiorysy pięciorga z nich, w tym dwóch par, czytelnik poznaje już na pierwszych stronach powieści. Szósta osoba, której fragmenty pamiętników, notatek pojawiają się jeszcze wiele razy, stanowi zagadkę. Po wakacjach, przypadkowa znajomość nie była kontynuowana, Szwedzi rozjechali się w swoje strony, zajęli swoimi sprawami. Jednak pięć lat później ktoś zaczął ich kolejno zabijać.

Komisarz Gunnar Barbarotti z komisariatu w Kymlinge w dniu wyjazdu na urlop otrzymuje list adresowany do niego osobiście i na jego prywatny, domowy adres. Zapoznaje się z jego treścią dopiero kilka dni później, podczas urlopu, który spędza z Marianne, atrakcyjną położną, na Gotlandii. Anonimowy nadawca zawiadamia komisarza, że zamierza zabić określoną osobę, Erika Bergmana, i arogancko rzuca policjantowi wyzwanie – powstrzymaj mnie, jeśli potrafisz.
Barbarotti, jak na porządnego obywatela przystało, zawiadamia policję w Kymlinge, nawet wysyła im list z zapowiedzią zbrodni, i… wraca do częstej kopulacji z Marianne, w której powoli zaczyna się zakochiwać. Jednak zanim urlop komisarza dobiegnie końca, w Kymlinge znalezione zostają zwłoki Erika Bergmana. Zmarł od wielu ran zadanych nożem. Gunnar Barbarotti zostaje odwołany z urlopu i w trybie pilnym wraca do pracy.
Wkrótce poczta dostarcza mu kolejny list od mordercy z informacją, że następną ofiarą będzie Anna Eriksson.

Policja w Kymlinge sprawiła sobie poważny problem. Znali personalia ofiary (Erików Bergmanów było w Kymlinge pięciu, w tym jedno małe dziecko), a mimo to nie potrafili zapewnić ofierze bezpieczeństwa. Nie rozmawiali z żadnym z nich, nie ostrzegli. Szef wydziału, Asunander, uważa, że niepodejmowanie żadnych działań było ze strony policji właściwą decyzją. Barbarotti go w tej ocenie popiera. Obaj zdają sobie sprawę, że ich postawy raczej nie będzie popierać prasa i opinia publiczna. Teraz jednak planowana jest kolejna zbrodnia, a wkrótce… I tak w spokojnym raczej Kymlinge rozpoczyna się polowanie na seryjnego mordercę.

Powieść określiłbym jako antropologiczną (złożoną głównie z antropologii filozoficznej, ontogenetycznej i społecznej) oraz psychologiczną. Dopiero na trzecim miejscu sensacyjną. Prościej mówiąc – poważnie rozbudowana powieść o relacjach międzyludzkich. Ktoś kogoś kocha, ktoś się z kimś przyjaźni, ktoś kogoś nie lubi, ktoś komuś ufa albo i nie… Zabójca, ofiary, policjant, to też pewien specyficzny układ. Podczas lektury przede wszystkim poznaje się osoby i związki między nimi. Nawet takie, które nie mają większego związku z morderstwem i prowadzonym śledztwem. Opisy miejsc – raczej skromne; nie ciągną się i nie dłużą. Narracja głównie w trzeciej osobie, ale za wyjątkiem notatek z Mousterlin z 2002 roku oraz tajemniczego pamiętnika, który wydaje się prowadzić morderca.

Uważam, że bardzo dobra jest ta „Całkiem inna historia” Håkana Nessera, choć dynamicznej akcji, strzelanin, pościgów, jak to w powieściach amerykańskich, trudno by tu szukać. Rozwiązania, zaskakującego, nie odgadłem w pełni. I bardzo dobrze.