poniedziałek, 25 grudnia 2023

Fałszerstwo po holendersku

 „To ja byłem Vermeerem” – Frank Wynne

Jan Vermeer van Delft, właściwie Johannes Vermeer (urodził się w 1632 w Delfcie, zmarł w tym samym mieście w 1675) był znanym holenderskim malarzem. Jako handlarz dziełami sztuki był członkiem gildii (cechu) św. Łukasza w Delft; prowadził też karczmę. Po śmierci zapomniany na dwa stulecia, został odkryty na nowo w drugiej połowie XIX wieku. Przypisuje mu się autorstwo zaledwie około 30 obrazów. Kilka płócien nadal rodzi wątpliwości.

Potężnie rozbudowana powieść biograficzna. Autor, Frank Wynne, dziennikarz i tłumacz, opowiada w niej historię znanego fałszerza, Hana van Meegerena (1899–1947), który zasłynął kopiami Jana Vermeera van Delft, choć nie tylko tego artystę kopiował, bo także dzieła Pietera de Hoocha. Prawdopodobnie najsławniejszego fałszerza XX wieku. Prawdopodobnie, bo zakładam, że o tych absolutnie wybitnych nikt nie wie nic. Frank Wynne zawarł w swojej książce mnóstwo ciekawostek dotyczących życia Hana van Meegerena, ale także technik malarskich z dawnych czasów, metod fałszowania obrazów, opisów miast i mieszkań, rodziny i bliskich van Meegerena, stosunków społecznych itd.
Van Meegeren nie zrobił kariery jako malarz, ówcześni krytycy zarzucali jego pracom pewne niedoskonałości, a zwłaszcza staroświecki sposób patrzenia na sztukę. Żył skromnie, czasem w biedzie, za pieniądze pożyczane od rodziny, i dopiero falsyfikaty płócien Vermeera uczyniły go człowiekiem niezwykle zamożnym.

Frank Wynne przedstawił w swojej książce sensacyjne wydarzenia, które doprowadziły do zdemaskowania Hana van Meegerena. Podczas katalogowania zbiorów Hermanna Göringa, znaleziono obraz Vermeera „Chrystus i jawnogrzesznica”. Śledztwo wykazało, że obraz pochodził od van Meegerena. Kolaboracja z Niemcami, sprzedawanie im skarbów narodowych Holandii, groziło Meegerenowi nawet karą śmierci. Chyba, że przyznałby, że obraz nie stanowi dziedzictwa narodowego kraju, ale jest jego własnym dziełem. Za fałszerstwo groziła kara znacznie łagodniejsza, więc Han van Meegeren przyznał, że to on był autorem dzieła, to on był Vermeerem. Czy sprawa się na tym skończyła? Ależ skądże! Absurdów nastąpił ciąg dalszy. Znani i kompetentni krytycy sztuki (zwłaszcza Abraham Bredius), których fałszerstwa van Meegerena zwyczajnie ośmieszyły, upierali się, że prace, o które chodzi, są naprawdę dziełem Johannesa Vermeera, a Han zwyczajnie kłamie Wtedy sąd zdecydował, że fałszerz musi namalować w warunkach więziennych jeszcze jednego Vermeera. Tak powstał „Jezus wśród doktorów”.

Fałszerz zmarł w 1947 roku, czyli wkrótce po wyroku, ale i na tym sprawa się nie zakończyła, bo nadal istnieją wątpliwości, co do autorstwa kilku obrazów. Bo, wbrew fantazjom z powieści sensacyjnych, datowanie radiowęglowe, wcale nie jest takie dokładne i pewne.

„To ja byłem Vermeerem” – biografia ciekawa, ale nieco przegadana, wydawała mi się za długa, choć to jedynie 270 stron.

czwartek, 21 grudnia 2023

I nie było już kogo kopać...

 „Bohaterowie ostatniej akcji” – Nick de Semlyen

Nick de Semlyen, dziennikarz filmowy, jest obecnie redaktorem naczelnym Empire, największego magazynu filmowego na świecie. Pisał też dla Rolling Stone, Stuff i Time Out. Obecnie branża sporo uwagi poświęca jego najnowszej publikacji, „Wild And Crazy Guys: How The Comedy Mavericks Of The '80s Changed Hollywood Forever”.

Rzadko zdarzają się książki, których ocena tak bardzo zależeć będzie od wieku i płci czytelników. Filmy akcji z lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych dla jednych będą najlepszymi w historii kina i nadal są okazją do nostalgicznych wspomnień o świetnej, pełnej emocji zabawie. Przechowywane pieczołowicie na takich lub innych nośnikach, oglądane od czasu do czasu – jeśli nie w całości, to wybrane sceny, zajmują znaczące miejsce w procesie kulturalnego dorastania. Dla innych, są to filmy, które mogłyby być wyświetlane w popularnym kiedyś programie „W starym kinie”. Może nie wszystkie, ale wiele kobiet takimi filmami nie interesowało się nigdy, a więc teraz, gdy odchodzą do lamusa, tym bardziej nie.

Zapotrzebowanie na film i kino mocno odmienne od wcześniejszego, narodziło się w USA w szczególnym momencie – Ameryka musiała w końcu oficjalnie przyznać, że wojny w Wietnamie wygrać się nie udało. Widzowie chcieli się jednak i mimo to upewnić, że sprawność fizyczna i brutalna siła, mogą realnie wygrywać ze złem. Coś takiego, w filmach zwanych „kopanymi”, byli w stanie pokazać Arnold Schwarcenegger, Sylvester Stallone, Clint Eastwood, Jean-Claude Van Damme, Dolph Lundgren, Jackie Chan, Chuck Norris, Bruce Willis, Steven Seagal , Bruce Lee i inni.

„Każda z tych gwiazd miała właściwy sobie sposób uprawiania swojej zabójczej sztuki. Ale wspólnie dali Ameryce, i nie tylko Ameryce, odnaleziony na powrót cel i sens…
[…]
Wycinając w pień całe armie, powalając legiony najemników i obijając terrorystów przywracali utracone gdzieś po drodze poczucie jasności. Czy ich wrogami byli radzieccy żołnierze, czy zwyczajni uliczni dilerzy, ich filozofia była prosta i zrozumiała nawet dla dzieciaka po kryjomu, zza kanapy, zerkającego na ekran telewizora: nigdy się nie poddawaj, nigdy nie przestawaj strzelać, nigdy nie przegrywaj”*.

„Bohaterowie ostatniej akcji” to opowieść o złotej erze takiego właśnie kina. Historia kreślona rozmowami, wywiadami z gwiazdami kina, ich współpracownikami, członkami ekip itd. Jednak przede wszystkim są to ciekawostki biograficzne i produkcyjne. Jakie problemy miał aktor, późniejszy gwiazdor, z otrzymaniem roli, jakie trudności napotykała produkcja filmu i wreszcie, jaki dochód przyniósł film, którego początkowo nie traktowano zbyt poważnie. Jakie to filmy? Na przykład„ Rocky”, „Terminator”, „Droga smoka”, „Rambo”, „Conan”, „Krwawy sport”, „Kickboxer”, „Punisher”, „Projekt A”, „Zaginiony w akcji”, „Nico” i dziesiątki innych.

Pozycja niewątpliwie ciekawa i warta poznania przez wielbicieli kina akcji sprzed ćwierćwiecza. Jednego mi tylko w książce zabrakło – o ile cytat i to, co sam napisałem na początku, może wyjaśniać genezę powstawania takich filmów i ich ewolucję, to nie ma ani słowa wyjaśnienia, czemu filmy „kopane” tak bardzo straciły na znaczeniu jeszcze przed rokiem 2000. Zmiana mody? Zmiana emocjonalnych potrzeb widzów, ekscytacje bardziej realistyczne? Oczywiście, jak najbardziej, ale... dlaczego?
Autor doprowadził swoją opowieść o byłych gwiazdorach mniej, więcej do ok. 2015 roku, ale to są już tylko skrótowe notki.






---
* Nick de Semlyen, „Bohaterowie ostatniej akcji”, przekład Bartosz Czartoryski, wyd. Open Beta, s. 12.




Książka z Klubu Recenzenta serwisu nakanapie.pl.


niedziela, 17 grudnia 2023

Żydzi, Niemcy, Polacy i getto

 „Przeminęło z ogniem” – Noemi Szac-Wajnkranc

Wstrząsający pamiętnik Noemi, pisany w Warszawie, jeszcze w trakcie okupacji, a dokładnie od momentu powstania getta do jego likwidacji. Bestialstwo żołnierzy niemieckich i litewskich, przerażający sadyzm wielu z nich, brak sumienia, a nawet zwykłej litości polskich szmalcowników. Śmierć, śmierć, śmierć… Każdego dnia. Dzieci, które w wieku kilku lat, stawały się na skutek przeżyć starymi ludźmi. Jednak większość zginęła. Zmarła z głodu lub z głową roztrzaskaną o bruk.
Zdarzają się we wspomnieniach autorki dobrzy Polacy – zgodzili się przyjąć trochę mniejszy wykup niż początkowo żądali; niektórzy nawet pomagali bez zapłaty i bywało, że z tego powodu tracili życie. Natomiast większość…

Realistyczne opisy, prosty język, a jeśli nie czyta się tych wspomnień tak łatwo, to ze względu na ładunek emocjonalny, a nie warsztat pisarski autorki.

środa, 13 grudnia 2023

Sympatyczny gliniarz bandyta

 „Kruk” – Piotr Górski

Komisarz Sławomir Kruk jest człowiekiem wysoce problematycznym, wiecznie sprawia jakieś kłopoty, z których najczęściej ratuje go Marcin Zych, przyjaciel, naczelnik wydziału kryminalnego Komendy Wojewódzkiej. Ostatni wyskok, jeśli tak można nazwać brutalne pobicie człowieka w pokoju przesłuchań, dotyczy fizycznego i psychicznego maltretowania męża, bo komisarz Kruk uważał, że to on pobił swoją żonę. Żona okazała się stuknięta, sama sobie zrobiła krzywdę, a Sławomir Kruk musiał szybko zniknąć z oczu mediów i opinii publicznej, domagającej się ukarania policjanta-bandyty. Wysłany został na przymusowy urlop. Szybko jednak z niego został odwołany, gdy na plaży w Jelitkowie znaleziony został worek ze skóry wołowej, a w nim zwłoki mężczyzny wraz z trzema zaskrońcami. Młoda, atrakcyjna, ale niedoświadczona prokuratorka, Marta Krynicka, która dostała tak poważną sprawę tylko dzięki koneksjom politycznym swojego ojca, senatora, zażądała, by dochodzenie ze strony policji prowadził właśnie Kruk – bo jest taki medialny, a przy nim i ona mogłaby zabłysnąć bardziej. Tak zaczęła się ich współpraca.

Ofiarą okazał się Stefan Rakowiecki, historyk, wykładowca akademicki, szczególnie interesujący się poena cullei (łac. „kara worka”), to jest bardzo szczególną karą śmierci, wykonywaną w starożytnym Rzymie, głównie na zabójcach ojców; ojcobójstwo uważane było w tamtych czasach za zbrodnię wyjątkowo odrażającą. Poena cullei polegała na zaszyciu skazanego żywcem w skórzanym worku, razem z wężem, psem, kogutem i małpą, i wrzuceniu do morza lub rzeki.

Szybko okazało się, że nie żyje również ojciec (samobójstwo?) i brat (wypadek na drodze?), znalezionego w wołowym worku, pasjonata historii.

Naprawdę ciekawie robi się, gdy prokuratorka chciałaby szybko rozwiązać i zamknąć sprawę, stając przy tym na podium zwycięzców, jak trzeba, to nawet z Krukiem, ale jakoś wcale nie zależy jej, by komisarz Kruk kopał w tej intrydze zbyt głęboko.

Powieść mocno schematyczna, ale jednocześnie jakby ze świeżym podejściem do tematu, dialogów, opisów postaci. Problematyczny, samotny glina z tragicznym związkiem w odległym tle, obok niego dwie atrakcyjne kobiety (oczywiście brunetka i blondynka), zbrodnie, spiski, Kania – taki polski mafioso, wielkie pieniądze, powiązania polityczne, kumoterstwo, kolesiostwo i nepotyzm.
Drobne mankamenty w konstrukcji. Kruk zostaje wysłany na przymusowy urlop. Nie wie, co ze sobą zrobić w pustym mieszkaniu, więc się upija. Następnego dnia odwiedza do jeden ze współpracowników i informuje (jeszcze ledwie kontaktującego), że urlop został zawieszony i powinien natychmiast wrócić do pracy. Jednak nieco dalej wygląda na to, że to odwołanie z urlopu nastąpiło dopiero po kilku dniach. Inny przykład – Kruk odwiedza Kanię w jego biurze, w ubojni drobiu, i tam okazuje się, że wie (a niby skąd?), że Kania przechowuje młotek w szufladzie biurka. Takie „wpadki” zdarzyć się mogą każdemu autorowi, więc tutaj jest to raczej wynik działania nieuważnego redaktora.

Nie wszystkie wątki autor domknął na koniec, a przynajmniej jeden wręcz otworzył – no, tak… czytelnik musi wydać pieniądze na kolejne tomy cyklu („Kruk” jest tomem pierwszym cyklu Sławomir Kruk). Takie działania nie są rzecz jasna zakazane, ale trochę to nieeleganckie i drobny niesmak pozostał. Drobny, powtarzam, bo tak w ogóle jest to całkiem niezła powieść sensacyjna. W każdym razie znacznie lepsza niż wiele „dzieł” mistrzów polskiego kryminału i królowych polskiej sensacji. Albo odwrotnie.


sobota, 2 grudnia 2023

Pędziwiatr, znany jako ksiądz

„Co w Biblii π-szczy?” – Jacek Pędziwiatr

Musiałem dwa-trzy razy mrugnąć, żeby zorientować się, że chodzi o pisk, piszczenie, a nie o szczanie. Pewnie chodzi o oczekiwania. Greckich liter oczekuję raczej w równaniach matematycznych (2πr – na przykład). Ale mniejsza z tym.

Autor stwierdził, że Ewangelia nie jest dla idiotów, ale mnie przyszło do głowy inne pytanie: dla kogo napisał tę swoją książkę o Biblii?

Z Teresy, krewnej Jezusa, była niezła laska. Któryś z biblijnych bohaterów przytulił pewne wartościowe przedmioty. Jakieś biblijne typy napadły na innych typków i ktoś komuś dał z liścia itp. Pojedyncze określenia lub zwroty mogą nie prezentować formy wypowiedzi autora w sposób wystarczający, więc posłużę się cytatami.

Ale najfajniejszy jest ten sen, od którego Mateusz zaczyna swoją Ewangelię: przychodzi do Józefa anioł i mówi mu we śnie: „Józefie, synu Dawida, nie bój się wziąć do siebie Maryi, twej Małżonki”. Kapitalny jest sam początek tego zdania: „Józefie, synu Dawida” („synu” – to znaczy „potomku”). To typowy przejaw socjotechniki, taka sama gierka, jak ta, którą stosują menele, kiedy chcą kogoś naciągnąć na parę groszy: zawsze zaczynają od „kierowniku” albo „prezesie”. Po takiej adoracji człowiek jest już przynajmniej częściowo rozmiękczony [1].

Albo to:
Abram poszedł na wojnę z niejakim Kedorlaomerem – królem Elamu (kiedyś to były imiona, co nie?), który razem z kilkoma kolesiami zdobył Sodomę i Gomorę, złupił ją, a mieszkańców wziął do niewoli. Miał pecha o tyle, że wśród jeńców był bratanek Abrama – Lot. Więc Abram zmontował ekipę 318 wojowników, z pomocą których nie tylko uwolnił bratanka, ale jeszcze ograbił Kedorlaomera (Boszsz, tego imienia nie sposób zdrobnić – Kedorek? Kedzio? Omerek?) i pobił dziada z kretesem [2].

Na książkę składa się dwanaście działów, dotyczących rozmaitych aspektów historii biblijnej (zdrowie, zwierzęta, rośliny, miejsca, liczby, osoby…), a każdy taki dział składa się z kilkunastu krótkich rozdziałów, konkretnych spraw i zdarzeń. Rozdziały naprawdę są krótkie – zwykle mieszczą się na 2-3 stronach. Dzięki temu książkę, mimo trudnej tematyki, czyta się szybko i bez znużenia.

Wrócę jeszcze do dwóch pytań i wątpliwości. Pierwsze: dla kogo?
Żeby czytać tę książkę niezbędna jest pewna kultura literacka, oczytanie, jakaś – choćby podstawowa – znajomość Biblii i wreszcie poczucie humoru. Bez tego nie zawsze będzie wiadomo, o czym autor napisał i niemożliwe czasem będzie rozpoznanie, kiedy żartował lub kpił, a kiedy właśnie zupełnie nie.

Drugie: kto?
W portalu czytelniczym odkryłem zaskakującą informację o autorze: Jacek Pędziwiatr znany także jako ksiądz. To jak to, przestał być księdzem? I nie, nie, nie jest to wcale aż tak bardzo nieprawdopodobne. Jego losy śledziłem do momentu, kiedy to został odwołany z funkcji Rzecznika Prasowego Diecezji Bielsko-Żywieckiej, asystenta kościelnego redakcji bielsko-żywieckiego Gościa Niedzielnego, dyrektora programowego radia diecezjalnego Anioł Beskidów. Ale dlaczego Pędziwiatr został odwołany? Czyżby po tym, jak po zaznajomieniu się z dokumentalnym materiałem Tomasza Sekielskiego „Tylko nie mów nikomu”, na swoim profilu na FB napisał:
Żenująco brzmi słowo "przepraszam", podobnie jak każde inne tłumaczenie. Całowanie rąk budzi traumatyczne wspomnienia. Pieniądze są kolejną, niemoralną propozycją. Obawiam się, że czeka nas wędrówka przez pustynię. Musi wymrzeć to pokolenie. Innego wyjścia nie ma (źródło: https://deon.pl/kosciol/rzecznik-kurii-diecezji-bielsko-zywieckiej-po-filmie-sekielskiego-zenujaco-brzmi-slowo-przepraszam-musi-wymrzec-to-pokol,518634 – odnoszę wrażenie, że tę stronę jest coraz trudniej znaleźć, ale jest na ten temat także tu: https://natemat.pl/272943,polski-ksiadz-z-boliwii-gorzko-o-tym-co-robia-w-polsce-jego-koledzy ). Czy Jacek Pędziwiatr w ogóle jest jeszcze księdzem? W Polsce?

A książka bardzo dobra. Bawi, skłania po myślenia, pomaga zrozumieć Pismo Święte albo choćby tylko pewne jego fragmenty. Zdecydowanie polecam, zdecydowanie nie każdemu. A szkoda…








---
[1] Jacek Pędziwiatr, „Co w Biblii π-szczy?”, wyd. Petrus, 2023, s. 58.
[2] Tamże, s. 82.

 

czwartek, 30 listopada 2023

Zaufanie tylko dla naiwniaków

 „Pułapka na szczury” – Piotr Górski

…wyciągnęła dłoń po goblet z wodą Perrier [1].

Dziwne to. Książka polskiego autora, wydana w Polsce, dla polskich czytelników i… nietłumaczone wstawki z jakichś obcych języków. Wprawdzie kojarzę: This confers a very singular goblet shape to the tree (W ten sposób nadaje się drzewu spójny kulisty kształt), ale to nadal nie pomaga mi zrozumieć słowa goblet w tym kontekście. Domyślam się, że chodzi o jakiś pojemnik na butelki wody mineralnej, Swoją drogą wielu Polaków uważa francuską wodę Perrier (dostępną w sieciach supermarketów, co już powinno skłaniać do zastanowienia) za szczyt wyrafinowania i jeśli nawet coś tam słyszeli o wodzie Evian albo o San Pellegrino, to o Fine, Tasmanian Rain, Vittel czy Thousand BC, zdecydowanie nic. Ale mniejsza z tym. To bez znaczenia.

Trust, firma Woronowicza, Brandta i Mulickiego, zajmuje się głównie handlem z Chinami, ale od paru lat interes idzie coraz gorzej i zaczęli szukać towarów z innych krajów. Odpływają klienci, firmy chińskie wchodzą bezpośrednio na rynek polski i przestają potrzebować pośredników, pojawił się AliExpress. Jakby tego było mało w Truście mieli niedawno serię kradzieży, zaczął ginąć towar z magazynu. Okoliczności były takie, że zaczęto podejrzewać wspólników, że okradają własną firmę. Było kilka anonimowych donosów do urzędu skarbowego, przeprowadzono kilka kontroli [2].

Trust (po polsku – zaufanie) lada moment splajtuje, uratować może ją tylko pomoc profesjonalnego i bardzo bogatego inwestora. Dominika Wola-Karłowicz reprezentuje Cedrowski Investments, fundusz kapitałowy, specjalizujący się właśnie w wyciąganiu z poważnych tarapatów podupadających przedsiębiorstw.

Dominika Wola-Karłowicz czeka w restauracji na Brandta w towarzystwie jego żony, Zuzanny. Ale Krystian Brandt się spóźnia i to skandalicznie. Dominika Wola-Karłowicz zamiast po prostu odejść, czeka z podenerwowaną żoną polskiego biznesmena wbrew zdrowemu rozsądkowi, bo… zauważyła u Zuzanny charakterystyczny pierścionek; dokładnie ten sam, który sama kiedyś miała. Przedstawicielka Cedrowski Investments, notabene przyrodnia siostra właściciela firmy, straciła swój dwadzieścia lat wcześniej, podczas napadu związanego z gwałtem.
Krystian Brandt w końcu się zjawia, ale zamiast pokornej prośby o pomoc, zachowuje się arogancko, a nawet bezczelnie. Dominika Wola-Karłowicz, zamiast kopnąć ich oboje w d… i wyjść, nadal siedzi i wysłuchuje impertynencji. Bo wydaje jej się, że kojarzy Brandta z tamtego wydarzenia i dawnych czasów.

Dzień lub dwa później ktoś napada Zuzannę Brandt, podczas spaceru z psem i nakazuje jej oddać pierścionek, ale nie taki drogi, z wielkim diamentem, ale właśnie ten konkretny, co do którego wątpliwości miała, albo raczej nie miała, Dominika Wola-Karłowicz.

Wprawdzie w czterech lub pięciu posłowiach znaleźć można znacznie więcej informacji, sugestii i tropów, dzięki którym czytelnik wie już bardzo dużo, ale czas na formalny początek tej historii i rozdział pierwszy: 19.10.2019, wieczór, Gdańsk – w śmietnikowej altance , grzebiący w odpadkach bezdomny, znajduje męskie zwłoki, więc zawiadamia policję. Sprawę prowadzi komisarz Sławomir Kruk z sierżantką, Krystyną Bielińską, pod formalnym nadzorem prokuratorki, Marty Krynickiej.
Ciało rozkawałkowano, brakowało głowy. Na plecach ofiary sprawca wyciął informację, że łeb zabiera na pamiątkę. Od razu wiadomo, że chodzi o jakąś zemstę, ale żeby nie było wątpliwości, że na przykład nie o rabunek, na palcu trupa policja znajduje złotą obrączkę z wygrawerowaną dedykacją. Dzięki niej Sławomir Kruk błyskawicznie ustala, że ofiarą jest Marek Woronowicz, kolejny współudziałowiec spółki handlowej Trust.

Wbrew pozorom zagadką i tajemnicą do rozwikłania nie jest sprawa zgwałcenia Dominiki Wola-Karłowicz – tu bardzo szybko staje się wiadome, że napadu dokonali współwłaściciele Trustu, a zrobili to, w dniu założenia firmy, żeby umocnić wzajemną lojalność, żeby złączyła ich mroczna tajemnica, żeby już zawsze w pełni mogli sobie ufać. Ale to było ponad dwadzieścia lat temu – w Polsce sprawa gwałtu ulega przedawnieniu po latach piętnastu, a jeśli zgwałcenia dokonano ze szczególnym okrucieństwem, to po dwudziestu. Tak więc Woronowicz, Brandt i Mulicki wobec prawa są czyści. Zresztą, dwaj ostatni, po śmierci Woronowicza, przyznali się do napadu, bojąc się o własne życie – podejrzewając, że może chodzić o zemstę. Zwłaszcza, że parę dni później głowa Woronowicza zostaje podrzucona na posesji drugiego wspólnika.

Zemsta za napad i gwałt sprzed dwudziestu laty, a może konsekwencje jakichś działań wspólników Trustu w czasach, gdy podstawy obecnej fortuny i legalnej firmy zdobywali w sposób przestępczy? I wreszcie to, co najciekawsze – komisarz Kruk szuka sprawcy zamordowania Woronowicza, ale tak, żeby go nie znaleźć, a przynajmniej nie za szybko. Policjant sabotujące własne śledztwo? Tego jeszcze nie było.

Bardzo dobra powieść sensacyjna. Zdecydowanie lepsza od wypocin królowej polskiego kryminału i mistrza polskiej sensacji. Razem wziętych. Zaskoczony jestem tym, że o powieściach Piotra Górskiego nic wcześniej nie wiedziałem. Choć już wiem, jak się to wszystko skończyło, to nie jest wykluczone, że jeszcze sięgnę do innych książek tego autora. Uważam, że Górski ma ogromny potencjał i talent, i zdecydowanie warto jego książki podsuwać miłośnikom powieści sensacyjnych.

Na końcu, z jednej ze stron z reklamami, dowiedziałem się, że „Pułapka na szczury” jest siódmym tomem cyklu „Sławomir Kruk”. I tu kolejna pochwała – nie przeszkadzało mi to w lekturze wcale albo prawie wcale; autor nie wiązał tej powieści nachalnie z innymi, żeby na czytelnikach wymusić zakup pozostałych, i już samo to dobrze o nim świadczy.



---
[1] Piotr Górski, „Pułapka na szczury”, Harper Collins, 2023, s. 5.
[2] Tamże, s. 205.






Książka z Klubu Recenzenta serwisu nakanapie.pl.

sobota, 18 listopada 2023

Ludzie, których dawno nie ma

 „Nowolipie” – Józef Hen

W pewnym momencie miałem już dosyć powieści, w których czeka się niecierpliwie na wyjaśnienie zagadki, na ujęcie zbrodniarza, na zdemaskowanie szpiega. I wszystko to zaskakujące, pod sam koniec. Zapragnąłem poczytać opowiadania. Niezbyt długie, nie sensacyjne. Bez zaskakującej puenty na końcu. Coś takiego, jak zbiór opowiadań Flannery O'Connor, jak pierwsza połowa powieści „Alkoholik”, jak „Było” Sebastiana Markiewicza albo opowiadania Borowskiego, Himilsbacha, Hłaski. Takie zwyczajne opowiadania, które przypominają mi pewną scenkę – babcia wyciąga z szafy pudło ze starymi fotografiami. Wyjmuje je pojedynczo, ogląda, pokazuje. Opowiada, kto na nich jest widoczny, kiedy zrobiono zdjęcie, w jakich okolicznościach. Do tego często jakaś anegdota, dotycząca osób albo obiektów na fotografii.

„Życie nie miałoby sensu, Gdybyśmy nie żyli wśród wariatów” [1].

„Czasem zastanawiam się, czy faktycznie nie opowiadano mi bajek, czy może to ja nie chciałem ich słuchać? Nie byłoby w tym nic dziwnego – mdły i naiwny Czerwony Kapturek nie był w stanie konkurować z opowiadaniami o dramatycznej konnej ucieczce przed bolszewikami, lub o zabawnych kawałach, jakie płatał sąsiadom pradziadek obszarnik. To po prostu nie była ta klasa. Na przykład…” [2].

„Ostatecznie, pomyślałem wtedy gorzko, mordowaliśmy inne narody, czemu więc mają nas oszczędzać? Ale one miały za co umierać: walczyły za wolność. A ty człowieku, za co umierasz? Za faszyzm? Wtedy zapłakałem pierwszy raz w życiu” [3].

Ostatni, a może właśnie najnowszy, zbiór opowiadań w takim właśnie stylu, klimacie i nastroju, jaki czytałem do wczoraj, to „Nowolipie” Józefa Hena, pisarza, który w bieżącym roku obchodził setne urodziny. „Nowolipie” to opowiadania o rodzinie, krewnych, znajomych, o szkolnych i podwórkowych kolegach, o sąsiadach i pracownikach ojca, o jego pracy zawodowej i firmie, wreszcie o mieście i jego mieszkańcach, czyli o zwyczajnym życiu zwyczajnych ludzi – począwszy od okresu sprzed pierwszej wojny światowej (dzieciństwo pisarza) do czasów prawie współczesnych.

„Trzeba powiedzieć — nie krępując się posądzeń o megalomanię — że od tego sobotniego popołudnia na bazarze nie tylko ja jestem, ale i świat jest. Bo przecież skoro my trwamy w niebycie, to i świat trwa w niebycie. Nigdy by ten świat nie stał się rzeczywistością, gdybym się nie był urodził. Aż strach o tym pomyśleć. Możemy światu wybaczyć, że będzie trwał bez nas, nawet pragniemy, żeby trwał (i zachował jakąś pamięć o nas), ale czasem trudniej darować światu, że tak długo był obojętny na to, że nas nie było” [4].

Pozycji wspomnieniowych zawsze było w ofercie wydawnictw sporo, ale w przypadku Hena i „Nowolipia” nie tylko w tym rzecz, jakie konkretnie wydarzenia i sytuacje opisuje, ale jak to robi; w jaki sposób. A jest to pisarstwo na bardzo wysokim poziomie. W przypadku pisarza tej klasy, opisywane zdarzenia mogą nawet być banalne i zwyczajne, bo dzięki magii słów, on tworzy z nich coś fascynującego.

Za najciekawsze, najbardziej urokliwe, uważam wspomnienia autora z okresu międzywojennego. Hen wspomina żydowskie ulice i dzielnice, warszawskich Żydów, zwyczaje, obrzędy, zabawy, psoty i zaloty… świat, który przestał istnieć w wyniku II Wojny Światowej, a jeżeli cokolwiek z niego pozostało, to jedynie strzępy wspomnień nielicznych starych ludzi.

„Tego ostatniego przed wojną lata, będąc w Warszawie między jednym a drugim pobytem w Świdrze, wybrałem się w upalny dzień nad Wisłę, na pływalnię Makabi. Było tłoczno, wesoło, nikt nie przyjmował do wiadomości grozy nadciągającej wojny mimo trwającej w eterze wojny nerwów. Chyba się w nią jednak nie wierzyło, w tę prawdziwą wojnę, świat, zwłaszcza tu, na plaży, wydawał się jakoś nazbyt uporządkowany, żeby ktoś ośmielił się go zburzyć, a jeśli już dopuszczało się myśl o wojnie, to krótkiej i zwycięskiej. Słońce, piasek, woda – lody »Pingwin« na patyku – oranżada – ogórki kiszone – hałas rozmów, uderzenia podbijanej piłki, plusk wioseł kajakarzy – nawoływania – atmosfera beztroski, rozleniwienia. Spokoju… Na tarasie klubowego budynku stały rozśpiewane dziewczęta. Przechylone przez balustradę, śpiewały, trzymając się za ręce i kołysząc się pod rytm muzyki” [5].

Józef Hen (właściwie Józef Henryk Cukier) pisał „Nowolipie” by zachować choć wspomnienie tego świata. Pisał chyba głównie dla swoich wnuków, do których często zwraca się w tekście bezpośrednio i formie osobowej. Na upartego mogłem być jego wnukiem i ja.

Polecam. Nie tylko czytelnikom starszym, jednak obawiam się, że dla osób bardzo młodych, opowiadania te będą równie egzotyczne, jak obrazki z życia kanibali na Fidżi.






---
[1] Jan Himilsbach, „Łzy sołtysa i inne opowiadania”, wyd. Vis-á-Vis/Etiuda, 2002.
[2] Meszuge, Alkoholik, Wydawnictwo WAM, 2011, s. 12-13.
[3] Tadeusz Borowski, „Pożegnanie z Marią i inne opowiadania”, wyd. Miasto Książek, 2008.
[4] Józef Hen, „Nowolipie. Najpiękniejsze lata”, wyd. W.A.B., 2011, s. 8.
[5] Tamże, s. 236.


wtorek, 14 listopada 2023

Amerykańskie Południe 1940

 „Ocalisz życie, może swoje własne” – Flannery O'Connor

Trzydzieści jeden opowiadań różnej jakości, ułożonych chronologicznie, to jest według daty ich powstania. Pierwsze wydanie zbioru ukazało się w 1955 roku pod tytułem „The Complete Stories”. W jaki sposób i po co polski wydawca zrobił z tego „Ocalisz życie, może swoje własne”, nie jestem w stanie dociec. Większość z tych opowiadań nigdy dotąd nie była w Polsce publikowana; jedynie kilka, w jakichś zbiorkach. Wydanie W.A.B, z 2019 roku (z przedmową Roberta Giroux, amerykańskiego wydawcy, redaktora oraz przyjaciela autorki), jest pierwszym polskim i… zapewne ostatnim.

Mary Flannery O’Connor (1925 – 1964), amerykańska powieściopisarka i nowelistka była typową pisarką Południa Stanów; prawie całe życie mieszkała w Georgii i o niej pisała. Akcja jej opowiadań zawsze związana jest z Południem i rozgrywa się w latach czterdziestych i pięćdziesiątych dwudziestego wieku. Ich treścią są zwykle problemy rasowe, moralne, psychologiczne, ale zawsze w ujęciu indywidulanym, a nie ogólnospołecznym.

Jest w zbiorze także akcent polski. Bohaterem „Uchodźcy” jest Polak, który w Stanach szukał, wraz z rodziną, schronienia przed okropieństwami II Wojny Światowej. Amerykanka z Południa zastanawia się: „Nie wiadomo, w co mogą wierzyć, skoro ich wyznania żadna reforma nie oczyściła z głupstw”*. Zastanawia się też, czy ci obcy w ogóle rozróżniają kolory.
Nie tylko to opowiadanie dotyczy kwestii odmienności i nietolerancji. We wszystkich albo prawie wszystkich można zetknąć się z biedą, okrucieństwem, przestępczością, bezmyślnością, śmiercią. Sporo uwagi poświęca autorka zaburzonym, może nawet patologicznym, relacjom apodyktycznych matek z synami. Przez moment może bawić oburzenie starszego pana (białego), który dożył czasów, w których czarnuch mówi do niego per „panie starszy”. Ale właśnie tylko przez moment, bo tak naprawdę nie jest to śmieszne. W USA niewolnictwo zniesiono już znacznie wcześniej, ale segregacja rasowa miała się jak najlepiej, bo trwała do połowy lat sześćdziesiątych dwudziestego wieku. 

Bohaterami opowiadań O’Connor bywają zarówno Murzyni jak i tak zwana biała hołota. Jedni i drudzy jednakowo zabobonni, nietolerancyjni, niewykształceni, może wręcz analfabeci. Oczywiście bardzo biedni. Czasem po treści opowiadania nie mogłem rozpoznać, jakiej rasy jest któryś z bohaterów.
Opowiadania Flannery O'Connor przypominały mi nieco twórczość Erskine Caldwella, na przykład „Blisko domu”, „Chłopiec z Georgii”, „Sługa boży" czy „Poletko Pana Boga”. Jednak Caldwell w tym porównaniu wypada znacznie lepiej.

Wspomniałem, że zapewne to wydanie będzie ostatnim polskim. Trzeba wielkiego talentu, umiejętności i doświadczenia, by naśladować prymitywny slang amerykańskiej biedoty z Południa sprzed siedemdziesięciu czy osiemdziesięciu lat, i jeszcze więcej, by coś takiego przełożyć na język obcy, w tym przypadku polski. Wstawianie „tamój”, ”jużem”, „kazować” może nie wystarczyć. Udziwniony, niby prostacki język powoduje, że niektóre opowiadania czyta się… ciężkawo. Tym bardziej, że to ponad sześćset stron.

Reasumując – wiele opowiadań bardzo dobrych, mimo że… a może właśnie dlatego, że nie zakończonych żadną jednoznaczną puentą, jednak tamój oczekiwałem czegoś łatwiejszego w odbiorze.



---
* Flannery O'Connor, "Ocalisz życie, może swoje własne", przekład Maria Skibniewska i Michał Kłobukowski, wyd. W.A.B, 2019, s. 226.

czwartek, 2 listopada 2023

Życie jest brutalne i pełne...

 „Za wszelką cenę” – Harlan Coben

Kolejny raz zauważam, że na okładce wydawca umieścił za dużo informacji. Niby to tylko skrót pierwszego rozdziału, ale w rzeczywistości znacznie więcej. No, trudno.

Bohaterem powieści jest David Burroughs. Do czasu wiódł życie typowe dla średniej klasy średniej (middle middle class) z oczywistymi dla tego wieku problemami w małżeństwie, z sensem życia, w pracy. Zaczął popijać, żeby odetchnąć od codziennych kłopotów. Pewnego razu, kiedy obudził się po przepitym wieczorze, znalazł zwłoki trzyletniego syna, Matthew. Dziecko zabite zostało pałką baseballową, miało zmasakrowaną głowę.
Początkowo ojca, Davida Burroughsa, nikt nie podejrzewał, ale z czasem, gdy żadnych innych podejrzanych nie było, śledczy zwrócili uwagę i na niego. Sąsiadka widziała, jak David zakopywał w ogrodzie narzędzie zbrodni, bo obserwowała ogród sąsiada o czwartej w nocy (sic!). Były na tej pałce jego odciski palców, w czym nie ma niczego dziwnego, to przecież jego sprzęt, kupiony w sklepie sportowym kilka lat wcześniej.

David Burroughs z feralnego wieczoru nie pamiętał nic, co samo w sobie było dziwne, bo aż tak wiele nie wypił; zastanawiał się nawet, czy mu ktoś czegoś do drinka nie dospał. Jednak z całą pewnością twierdził, że to nie on zabił. Podczas rozprawy przed sądem nie przyznał się do winy, ale też właściwie nijak nie bronił - uważał bowiem, że w pewnym sensie był winien – nie, nie zabójstwa, ale tego, że nie ochronił dziecka. Był tak wycofany i zobojętniały, że nie zwrócił uwagi na to, że zwłoki dziecka nie zostały właściwie zbadane, nie wykonano choćby badań DNA – po prostu wszyscy założyli, jakoś tak naturalnie, że ofiarą musi być jego syn, bo i kto miałby to być?

Minęło pięć lat. David Burroughs, skazany na dożywocie, siedzi w więzieniu. Naczelnikiem tego więzienia jest przyjaciel jego ojca z czasów wojny wietnamskiej i jego własny ojciec chrzestny. Pewnego razu David przyjmuje odwiedziny swojej byłej szwagierki; Rachel przyszła, by pokazać mu zdjęcie z parku rozrywki, na którym przypadkowo uwieczniono chłopca łudząco podobnego do jego zmarłego synka – nawet znamię na policzku się zgadza. Chłopiec ze zdjęcia ma około osiem lat. Choć wydaje się to nierealne, na zdjęciu jest Matthew, wie to zarówno David, jak i Rachel. Przy okazji Burroughs dowiaduje się, że jego była żona ponownie wyszła za mąż i jest w ciąży.
David Burroughs opowiada całą tę historię Philipowi Mackenzie, naczelnikowi więzienia, i domaga się – w imię jego dawnej przyjaźni z ojcem i jakichś długów wdzięczności – by ten w jakiś sposób umożliwił mu ucieczkę, wypuścił go, zwolnił, choćby na kilka dni, czego Mackenzie, oczywiście, nie mógł i nie chciał zrobić, przynajmniej na początku.

W natłoku różnych wydarzeń Coben, jakoś tak, niepostrzeżenie, przemycił jedną ważną informację, którą łatwo przeoczyć. Na oddziale dla niebezpiecznych przestępców, a dzieciobójca zaliczał się do takich jak najbardziej, pracował skorumpowany strażnik, który latami brał po pięćset dolarów miesięcznie, za składanie raportów o Davidzie, ale do pewnego momentu zupełnie nie wiadomo, komu i po co.
Skoro legalne zwolnienie, nawet na krótko, nie wchodziło w grę, David Burroughs uciekł z więzienia (sama jego ucieczka to fascynujący pomysł). Jego tropem ruszyli Sarah i Max, to jest para agentów federalnych, zaciekłych jak pitbulle.

Właściwie o fabule więcej pisać nie mogę, by nie zdradzać zbyt wiele, ale jest w tej powieści coś jeszcze; zwróciłem uwagę na jeszcze jeden element. Przypomniał mi się cytat z książki, którą bardzo cenię: Nie chodzi o to, że cierpienie lub niepowodzenie mogą się zdarzyć, że przydarzą ci się, jeśli będziesz zły (a tak często myślą ludzie pobożni), albo dopadną pechowców, kogoś zupełnie innego i gdzieś indziej; nie w tym rzecz, czy można tych wydarzeń uniknąć dzięki inteligencji lub prawości. Otóż nie, one przydarzą się również tobie!*.

Nie podoba mi się to, ale przyjmuję do wiadomości, że w życiu, w każdej chwili, każdemu może przydarzyć się wszystko (dobre i złe) i to bez najmniejszego powodu. Wiedział też o tym Christopher Reeve, gwiazdor amerykański, który kiedyś grał role Supermana, a potem uległ strasznemu w skutkach wypadkowi. W rozmowie z Larrym Kingiem Reeve stwierdził, że wychowano go właśnie zgodnie z regułą, mówiącą, że w każdej chwili każdemu może się zdarzyć wszystko..., wiec jakoś to zniósł. Zrozumiałem wtedy też i głębszy przekaz powieści Cobena – to oczywiście powieść sensacyjna, rozrywkowa, ale przekaz jest TAKŻE taki: możesz mieć dobre, poukładane życie, ale pamiętaj, że w każdej chwili tobie lub komuś z bliskich, może zdarzyć się właściwie wszystko i to zupełnie bez powodu, a przynajmniej bez twojej winy.







--
* Richard Rohr, „Spadać w górę. Duchowość na obie połowy życia”, przekł. Beata Majczyna, wyd. WAM, 2013, s. 21-22.


środa, 25 października 2023

20 opowiadań kryminalnych

 „Najlepsze amerykańskie opowiadania kryminalne pod red. Harlana Cobena” – Antologia

Pierwsze, co od razu rzuca się w oczy na okładce książki, to wydrukowane największymi literami nazwisko, HARLAN COBEN. Następnie, nieco mniejszymi, tytuł: „Najlepsze amerykańskie opowiadania kryminalne”. Na koniec i tylko jeśli ktoś ogląda okładkę bardzo dokładnie, małymi literkami wyraz „redakcja”. Bardzo to nieeleganckie i moralnie problematyczne, ale zapewne pod oszustwo podciągnąć się nie da. Niewątpliwie jednak jest to jednak manipulacja, bo autorem książki nie jest Harlan Coben. Zbiór składa się z dwudziestu opowiadań, a Harlan Coben napisał do niego krótkie wprowadzenie, zaczynające się od manifestacji niechęci do wprowadzeń, a kończące stwierdzeniem, że to ostatnie zmarnowane przez czytelnika słowa w tym zbiorze.
Wszystkie te opowiadania były gdzieś wcześniej publikowane (podano nawet nazwy czasopism, w których pierwotnie je zamieszczono), a Harlan Coben podobno wyszperał je wszystkie sam, osobiście, czasem w starych lokalnych czasopismach. W to jakoś nie bardzo wierzę, ale mniejsza z tym.

Autorzy opowiadań kolejno: Brock Adams, Eric Barnes, Lawrence Block, Max Allan Collins, David Corbett, Brendan DuBois, Loren D. Estleman, Beth Ann Fennelly, Ernest J. Finney, Tom Franklin, Ed Gorman, James Grady, Chris F. Holm, Harry Hunsicker, Richard Lange, Joe R. Lansdale, Charles McCarry, Dennis McFadden, Christopher Merkner, Andrew Riconda, S. J. Rozan, Mickey Spillane, Luís Alberto Urrea.

Nie wszystkie teksty w zbiorze są opowiadaniami kryminalnymi – moim skromnym zdaniem – ale rzecz w tym, co uważa się za kryminał: brutalną zbrodnię popełnioną z premedytacją, bo może drobną kradzież wiecznego pióra urzędnikowi.

Siedemdziesięciopięcioletni wdowiec spotyka na stacji metra lub kolejowej szesnastoletnią dziewczynę, złodziejkę. Dziewczyna kradnie, by opłacić możliwość nocowania w kuchni mieszkania, wynajmowanego wspólnie przez sześć osób i podstawowe, skromne jedzenie. Stary mężczyzna proponuje jej miejsce w swoim pustawym mieszkaniu, ale bez żadnych podtekstów męsko damskich. Kiedy wdowiec dowiaduje się, że dziewczyna uciekła z domu, próbuje ją odstawić do rodziców. A chodzi o to, że stary człowiek, który już na nic w życiu nie czekał, chyba że na śmierć, znalazł dzięki nastolatce jeszcze jakiś sens w życiu. 

Czterech kolegów, może nawet przyjaciół. Opowiadanie obejmuje okres ich życia od ósmego do osiemnastego roku życia. Razem się bawią, razem uskuteczniają różne psikusy, ale prowodyr, William Wilson, wyraźnie się nudzi, może też cierpi na jakieś zaburzenia, bo wyczyny paczki kolegów stają się z czasem coraz bardziej naganne, problematyczne i ryzykowne. Chłopcy podpalają stare, puste garaże, wysadzają petardami jakieś drobne przedmioty, na przykład skrzynkę pocztową, stary toster, wiekowy czarno-biały telewizor. Wreszcie włamują się do domów. Niczego nie kradną ani nie niszczą, chyba że niechcący, ale frajdę robi im napięcie, bo oto bawią się w czyimś domu, podczas gdy domownicy śpią. Pewnego razu William Wilson przekracza kolejną granicę. W domu, do którego się włamali, wylewa na schodach łatwopalną substancję i podpala – to jest kolejne wyzwanie! Czy chłopakom uda się uciec w płonącego budynku? Udało się Williamowi Wilsonowi i narratorowi opowiadania. Dwaj pozostali stracili życie w pożarze. Po tej akcji narrator ucieka na Alaskę. Głównie po to, żeby wyzwolić się spod wpływu Wilsona.

Ocena. Jeśli nie nastawiać się, że zawsze będzie w nich o przerażających zbrodniach, bo czasem są to jednak opowiadania raczej społeczno-obyczajowe i psychologiczne, to antologię uważam za bardzo udaną. Opowiadania, co oczywiste, nie są na tym samym poziomie, ale ani jednego takiego, które uznałbym za zupełny knot. Jak to czasem ma miejsce w przypadku dzieł mistrzów polskiego kryminału i królowych polskiej sensacji, a może odwrotnie.

wtorek, 24 października 2023

Kryminały pisane według akt

 „Opowiem ci o zbrodni” – zbiór opowiadań

Zbiorek sześciu opowiadań czy nowel. Ich autorami są – znani przez niektórych czytelników – polscy twórcy literatury kryminalnej, to jest: Katarzyna Bonda, Igor Brejdygant, Wojciech Chmielarz, Marta Guzowska i Katarzyna Puzyńska.

Zbiór jest, moim skromnym zdaniem, zupełnie nieudanym eksperymentem pomysłodawcy i prowadzącego program telewizyjny o takim właśnie tytule, „Opowiem ci o zbrodni”. Stanowi tom pierwszy cyklu „Crime+Investigation”, cokolwiek to znaczy; autorzy polscy, wydarzenia w Polsce, więc… Po kolejne, a jest ich przynajmniej cztery, zdecydowanie nie sięgnę.

Autorzy kryminałów mieli za zadanie napisać opowiadania kryminalne, ale nie „z głowy”, ale w oparciu o realne wydarzenia, których opisy zaczerpnęli z dokumentacji prokuratorskiej, policyjnej i sądowej. Historię, którą wzięła na warsztat Katarzyna Bonda, znałem już z jej książki „Polskie morderczynie”, na przykład. Po co się wysilać.

W każdym razie eksperyment się nie udał, bo w efekcie ani to ciekawe opowiadanie kryminalne, ani dokument. Niech będzie, że to taki fabularyzowany dokument (określenie mocno naciągane, bo zdarzają się takie konstrukcje naprawdę dobre), ale… mierny.

niedziela, 22 października 2023

Sentymentalne o dzieciństwie

 „Było. Nostalgicznie o czasach przełomu” – Sebastian Markiewicz

Na coś takiego właśnie miałem ochotę – zbiór prostych, zwyczajnych polskich opowiadań. Autor (ur. w 1978 r. w Warszawie, absolwent filologii rosyjskiej) opisuje w kolejnych opowiadaniach swoje dzieciństwo i dorastanie w latach osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych. Jest w nich mowa o grze w piłkę nożną, o dojeżdżaniu do szkoły, o ciekawych nauczycielach, o klasowych i podwórkowych przezwiskach, o paleniu papierosów w szkolnej szatni, o pierwszych doświadczeniach z alkoholem. Trochę nostalgicznie, trochę z humorem.

Zbiór składa się z opowiadań:
Dzieciństwo. Szkic
Przydział
Autobus do nieba
Obym cudzych dzieci nie uczył
A imię jego
Z gier i zabaw
Gramy na wyjeździe
Podzwonne dla Ikarusa
Dicere quae puduit scribere iussit Amor
Ciotka Mariolka
Dziś prawdziwych przyjaźni już nie ma
Kanikuła
Bracia mniejsi
Wolę Wolę.

Jedno tylko wydawało mi się zaskakujące  – cały czas miałem wrażenie, że Markiewicz opisuje lata sześćdziesiąte i siedemdziesiąte.



wtorek, 17 października 2023

Sprawiedliwość? Nie dla nich!

Nigdy w życiu nie byłem w Białymstoku. Nie znam bliżej nikogo stamtąd. W pewnej scenie filmowej aktor, grający mieszkańca tego miasta, wypowiada się egzotycznym (z mojego punktu widzenia), ale pełnym uroku, dialektem. Tyle wystarczyło, żebym nabrał sympatii.

„Pochłonięte” Bielska napisała dziwnym językiem. Właściwie nie wiem, czy to zwyczajne błędy, czy przekonanie autorki, że w powieści język musi być ambitny i udziwniony, bo zwyczajny, to całkowicie odpada, czy wreszcie jest to białostocka gwara. Ze względu na sympatię, o której wspomniałem, założyłem optymistycznie, że chodzi o to trzecie.

Na wstępie Olga nie widzi wnętrza dworca. Jeszcze nie został pierwszorzędnie odnowiony[1].

Dlaczego nie widzi, ciemno tam jest? A dworzec, jak rozumiem, został odnowiony, ale jeszcze nie pierwszorzędnie, czy tak?

Warszawa do dzisiaj nie ma takiego holu z florystycznymi zdobieniami. Wysoka, śmigająca pastelowymi ścianami ku sufitom, pod którymi będą płonęły jaśniste misy lamp[2].

Wysoka? Czego dotyczy określenie „wysoka”? Przy okazji można się też domyślać, że rzeczywiście było ciemno, bo te „jaśniste” misy dopiero będą płonęły w przyszłości.

Do miasta najkrócej można dojść przez pieszy wiadukt nad torami i dalej ulicą św. Rocha. Niezmiernie rozrzuconą stylistycznie[3].

Rozrzuconą? W mojej lokalnej gwarze byłaby pewnie mowa o zróżnicowanej stylistyce.

Brzydota, niechlujstwo i smrodliwy dół nie wypływają już zza zakrętów[4].

Dół wypływający zza zakrętu jakoś trudno mi sobie wyobrazić, ale brzmi… groźnie.

Miałem, powiedzmy, obywatelskie zatrzymanie.
- Chyba obatelskie – zaśmiał się prokurator[5].

To już mnie zaintrygowało. Gwara białostocka czy może nawiązanie do Ryszarda Czarneckiego?

Brama opryskana cieniami gałęzi, drapiąca czerwień kościoła, zbanalizowane ściany, szyldy z nowymi knajpami (u mnie byłyby zapewne knajpy z nowymi szyldami) – intrygujące środki stylistyczne, a do tego specyficzna, możliwe, że lokalna, składnia. Dlatego pozwoliłem sobie określić ten język jako egzotyczny.

Zaczyna się od tego, że do Białegostoku wraca dziennikarka i historyczka, Olga Bukowska. Dość miała korporacyjnego kołowrotu i dosyć bardzo poważnych problemów osobistych, więc postanowiła wrócić na dawne śmieci, schować się przed brutalnym życiem, złapać dystans, a może zacząć wszystko jeszcze raz od początku.

Akcja powieści dzieje się od wiosny do jesieni 2020 roku. W Białymstoku popełniono morderstwo. Zwłoki trzydziestokilkuletniej kobiety, ubranej jedynie w naszyjnik, znaleziono siedzące na medycznym stołku w tunelu, łączącym różne obiekty szpitala wojewódzkiego. Zwłoki miały różowy odcień, więc sprawie – jakże oryginalnie – nadano kryptonim „Róża”.
Sprawę prowadzi prokurator Robert Narwiański, będący właśnie na przymusowym, zaległym urlopie (dziwne zwyczaje w tym mieście panują). Wybrał się do prosektorium zapytać lekarza ostatniego kontaktu o przyczyny śmierci ofiary i ewentualnie narzędzie zbrodni.

Ale nie mam wątpliwości, czym ją zabito. – Gdy podniosła wzrok, widziała już tylko tył płaszcza Narwiańskiego[6].

Ups! Prokurator w rozmowie z atrakcyjną anatomopatolożką wychodzi, jakby nie był zainteresowany, czym zabito ofiarę? Czy nie po to przyszedł? Zaczyna być dziwnie.

Policja publikuje w prasie zdjęcia naszyjnika, licząc na to, że może w ten sposób uda się ustalić personalia denatki. Naszyjnik rozpoznaje Olga Bukowska; był w jej rodzinie od zawsze, ale zaginął gdzieś, jakoś, w latach siedemdziesiątych.

Wkrótce na Dworcu Fabrycznym znalezione zostają różowe zwłoki nagiej kobiety, lat pięćdziesiąt sześć, usadowionej na blokach podkładów kolejowych, a dzień później ciało kolejnej ofiary, również specyficznie upozowanej, po chwili pojawia się kolejna ofiara i następna… W urokliwym Białymstoku grasuje seryjny!

Tak się ta powieść zaczyna. Śledztwo albo dochodzenie w sprawie seryjnego zabójcy, historia miasta, trudne i pokomplikowane relacje emocjonalne prokuratora z kobietami. Związki innych bohaterów, bo wątków uczuciowych i trudnych relacji zabraknąć nie mogło.

Nagle okazuje się, że wszyscy wiedzą, że morderca, nazwany przez media szprycerem, zabija ofiary, wstrzykując im fenol bezpośrednio do komory serca. Narwiański i policja uznają to za dowód, że sprawa ma korzenie w odległej, wojennej przeszłości, być może chodzi o jakąś zemstę za coś, co wydarzyło się w czasie okupacji, bo zastrzykiem fenolu w serce zabijali hitlerowcy w obozach. Bardzo jest to naciągane i zastanawiałem się, czy gdyby ktoś otruł się w Białymstoku gazem, to też byłyby powiązania z niemieckimi komorami gazowymi.
Jedna z ofiar miała na skórze namalowany brązowy trójkąt; tak w obozie oznaczano Romów lub Sinti (grupa etniczna pokrewna Romom i wraz z nimi określana zbiorczym mianem Cyganów). Wszystkie zamordowane miały, jak się to wkrótce okazało, problemy onkologiczne.

Skoro pojawiły się poszlaki, że sprawa może mieć związek z Romami, zrozumiałem tytuł – pochłonięcie (z romskiego porajmos) to odpowiednik żydowskiego holokaustu, tyle że w tym przypadku dotyczy ludobójstwa Romów.

Olga zaczęła od razu od konkretów. – Z niemieckiego winkiel, czyli trójkąt, oznaczał kategorię więźnia[7].

No, proszę… A mnie się wydawało, że trójkąt to po niemiecku Dreieck lub Triangel, bo winkiel to po prostu kąt. Na śląsku do dziś mówią „za winklem”, co oznacza, „za rogiem budynku”. Wystarczyło sprawdzić w słowniku.

Autorka przy każdej okazji, a czasem i bez okazji, opisuje Białystok. Także taki, jaki był kiedyś, za „komuny” albo i przed wojną, nawet pierwszą. Daje się odczuć jej szczególny sentyment do tej miejscowości. Opisy miasta, jego obiektów, zmian, jakie następowały w przeciągu trzystu lat, zajmują kilkanaście procent powieści; czasem stronę i więcej. Z przykrością jednak stwierdzam, że mimo detalicznych opisów, nijak nie potrafiłem sobie tych miejsc wyobrazić.

Popalali skręcony tytoń przed angażującą naprawą przeciekających rur w mieszkaniu emerytki na piętrze bloku, przy trzech blaszanych barakach przerobionych z garażu na skład rupieci przy zabytkowej kamienicy, którą właśnie minęli[8].

Podobnych konstrukcji jest w książce więcej, także problemów z chronologią, a ja – ze smutkiem – zaczynałem zdawać sobie sprawę, że mój sentyment do sceny w filmie „Piłkarski poker”, jednak nie wystarczy. Rozumiem zaangażowanie autorki tematem losów Romów i Sinti, ogromną niesprawiedliwość, jaka ich spotkała i która w pewnym sensie trwa nadal, ale… „Pochłonięte” to po prostu kiepskie pisarstwo i chyba jednak brak jakiejkolwiek redakcji. Jeśli dodać do tego niewątpliwie niebanalną, ale mocno naciąganą fabułę i wielce problematyczne zakończenie, to… Polecać byłoby mi trudno.



---
[1] Martyna Bielska, „Pochłonięte”, Novae Res, 2023, s. 8.
[2] Tamże.
[3] Tamże.
[4] Tamże, s. 9.
[5] Tamże, s. 22.
[6]. Tamże, s. 39.
[7] Tamże, s. 132.
[8] Tamże, s. 156.




Książka z Klubu Recenzenta serwisu nakanapie.pl.

środa, 11 października 2023

Ploteczki o naszych noblistach

 „Nobliści skandaliści” – Sławomir Koper

Koper, jaki jest, każdy widzi. Historyk, scenarzysta programów dokumentalnych, pojawiał się w radiu i telewizji jako ekspert, ale przede wszystkim jest on autorem kilkudziesięciu książek plotkarsko-historycznych. Jeśli szukam książki historycznej na określony temat lub dotyczącej konkretnych osób czy zdarzeń, to na pewno w wynikach wyszukiwania wyskoczy mi Sławomir Koper. Jagiellonowie? Owszem, jak najbardziej. Historia polskich Kresów? Oczywiście i to niejedna. Polscy szpiedzy? Jasne! Terroryści i zamachowcy? Nie mogło ich braknąć. Historia mistrzostwa Europy w piłce nożnej, seks w starożytnej Grecji, kobiety w życiu Mickiewicza, co bardziej znani zdrajcy i artystki PRL? Tak, tak, tak!

„Nobliści skandaliści” to pikantne, choć nie zawsze erotyczne, ciekawostki o polskich laureatach niezwykle prestiżowej Nagrody Nobla. Są to: Szymborska, Miłosz, Skłodowska-Curie, Reymont, Sienkiewicz, natomiast nie ma Wałęsy. Koper twierdzi, że pominął go z premedytacją z dwóch powodów, moim zdaniem, mało przekonujących. Więc Lech Wałęsa nie pojawia się w tym zbiorze, bo już napisano o nim kilka książek (w tym żona, Danuta Wałęsa) – czyżby o pozostałych polskich noblistach nie było żadnych publikacji? Poza tym Lech Wałęsa nie, bo nie dałoby się o nim pisać, bez poruszania tematów politycznych, a tych Koper postanowił się wystrzegać w tej publikacji (i bardzo dobrze). Jednak czy naprawdę nie dałoby się opisywać pikantnych szczególików z życia Wałęsy bez mieszania w to polityki? Ale Skłodowskiej-Curie bez wzorów chemicznych jakoś się dało, prawda?

Kiedy Koper porusza kwestie finansowe, to dawne waluty przelicza na dzisiejsze euro i to może mieć nawet pewien sens. Rzeczywiście trudno byłoby się rozeznać, czy ileś tam dawnych franków lub guldenów, to duża, czy mała kwota. Jednak gdy cytował archiwalne listy, pamiętniki lub dokumenty, przerabiał ich tekst na współczesną polszczyznę. Być może dzięki temu zabiegowi łatwiej się je czyta, ale wyraźnie tracą one w ten sposób na autentyczności, a w książce historycznej ma ona ogromne znaczenie.

Fakt, że Skłodowska-Curie miała romans, albo że Reymont oszukańczo wyłudził ogromne odszkodowanie i inne takie, nie robiły na mnie większego wrażenia, bo moja ekscytacja takimi informacjami skończyła się bardzo dawno temu, wraz ze spotkaniem pana Łaszcza, o którym pisałem tutaj: https://nakanapie.pl/Meszuge/blog/pan-laszcz

Do zalet „Noblistów skandalistów” – oraz mnóstwa innych książek tegoż autora – zaliczam lekkie pióro. To się naprawdę czyta bez wysiłku, choć nie sądzę, żeby z tej lektury wynikało cokolwiek po, na przykład, trzech latach. Natomiast w trakcie czytania rozrywka jest niezła, choć bez większych ambicji. Jednak trudno mieć o to pretensje do autora - w tytule wyraźnie jest mowa o skandalach, a nie o nauce historii.

poniedziałek, 9 października 2023

Dobrze zrozumieć i pamiętać

 „Czas wilka” – Harald Jähner

Co wiemy o Niemcach i Niemczech? Rozpętali wojny światowe, zbrodniarze wojenni, gestapowcy i esesmani, ludzie bardzo zdyscyplinowani, stworzyli kraj niesamowicie silny gospodarczo, prawdopodobnie najbogatszy kraj Unii Europejskiej. Czego zwykle nie wiemy o Niemcach i Niemczech? Co i jak było pomiędzy tymi hitlerowcami, a obecnym dobrobytem i stabilną polityką. Ten czas, mierzony w latach, jakby nie jest obecny w świadomości współczesnych Europejczyków i na pewno nie tylko ich. Trochę to zafałszowany obraz, bo wydaje się taki… czarno-biały, zero-jedynkowy. Jakby od godziny zero (zakończenie drugiej wojny) Niemcy od razu wskoczyli na obecny poziom.

Dzieci na lekcjach historii uczy się, że 8 maja 1945 roku, bezwarunkową kapitulacją Niemiec zakończyła się druga wojna światowa w Europie. Ale tak naprawdę 8 maja nie wydarzyło się nic szczególnego – to data umowna.

Dla Friedricha Lufta godzina, którą miano nazwać później godziną zero, wybiła 30 kwietnia. W tym samym czasie sześćset czterdzieści kilometrów dalej na zachód, w Akwizgranie, od zakończenia wojny minęło już pół roku; Amerykaninie zajęli to miasto jako pierwsze w październiku 1944 roku. W częściach Duisburga znajdujących się po lewej stronie Renu wojna dobiegła końca 28 marca, w tych po prawej stronie – dopiero szesnaście dni później. Nawet co do oficjalnej kapitulacji Niemiec istnieją trzy różne daty. Generał pułkownik Alfred Jodl podpisał bezwarunkową kapitulację 7 maja w Reims w kwaterze głównej generała armii Stanów Zjednoczonych Dwighta D. Eisenhowera. Chociaż dokument ten wyraźnie uznawał za zwycięzców zarówno zachodnich aliantów, jak i Armię Czerwoną, Stalin upierał się przy powtórzeniu ceremonii w jego obecności. Stąd też 9 maja Niemcy skapitulowały raz jeszcze; tym razem w sowieckiej kwaterze głównej w Berlin-Karlshorst akt kapitulacji podpisał feldmarszałek Wilhelm Keitel. Na użytek podręczników historii zwycięskie mocarstwa zgodziły się na dzień pomiędzy obiema tymi datami, 8 maja, w którym właściwie nic się nie wydarzyło*.

„Czas wilka” to właśnie ten przejściowy, kilkuletni okres w podzielonych na strefy Niemczech, pomiędzy końcem wojny światowej, a krajem, państwem i narodem zbliżonym do współczesnego. Okres realnie bardzo trudny (nawet, jeśli się to Niemcom należało), w którym nie wiadomo było, co będzie dalej, w którą stronę pójdą, co z nimi będzie, na jakich zasadach. Kształtu nabierały nowe Niemcy, ale też zmieniała się, kształtowała i budowała nowa mentalność Niemców. Warunki i okoliczności zmieniły się diametralnie i większość społeczeństwa musiała się do tego jakoś przystosować. Bez względu na to, czy byli zwolennikami Hitlera, czy też jego przeciwnikami.

„Czas wilka” Haralda Jähnera jest to, formalnie rzecz biorąc, reportaż. Bardzo rozbudowany, historyczno-literacki. Autor prezentuje w nim fakty, wypisy z różnych dokumentów, dane liczbowe, ale też wypowiedzi zwyczajnych ludzi, którzy w tamtym okresie starali się jakoś dostosować i po prostu przetrwać, w jakiś sposób dalej żyć.
Autorowi, niemieckiemu dziennikarzowi, udało się uniknąć pułapki zawsze obecnej w tym temacie, to jest dzielenia Niemców na złych i dobrych, i moralnej oceny ich postaw, a także współczucia i usprawiedliwiania. Bo nie o tym jest ta książka! A jest o specyficznym czasie w historii narodu i zmianach, jakie wtedy następowały. 
Wyjątkowo intrygujące wydawały mi się postawy niemieckich Żydów i tych niewielkich gmin żydowskich, które przetrwały, a które teraz rościły sobie prawo do zrabowanych Żydom dóbr kulturowych. Jednak bardziej istotna wydawała się kwestia przyszłości żydowskiego życia wspólnotowego w Niemczech. Co może wydawać się zaskakujące, wielu z nich postanowiło w nowych Niemczech pozostać. Hannah Arendt uważała, że była to dla nich kwestia honoru. To też nie musi być łatwe do zrozumienia. A to przecież tylko jeden z wielu wątków.

Książkę wzbogacono archiwalnymi fotografiami – szkoda, że jest ich niewiele. Rozległa bibliografia dowodzi poważnego podejścia autora do tematu i wiarygodności..




---
* Harald Jähner, „Czas wilka”, przekład Arkadiusz Żychliński, Wydawnictwo Poznańskie, 2021, s.12.


czwartek, 5 października 2023

Zbrodnie pszenno-buraczane

 „Polskie morderczynie” –Katarzyna Bonda

Pierwsze, co rzuciło mi się w oczy albo może zgrzytnęło, jak pumeks potarty o szybę, to zdanie ze wstępu lub przedmowy „Książka oparta na faktach. Powstała, aby pokazać, że nic nie jest czarno-białe”. Zwróciłem na to uwagę, bo to po prostu ewidentna bzdura. Być może, i tylko teoretycznie, dałoby się napisać książkę s-f, w której nic nie będzie czarno-białe, ale coś takiego nie jest możliwe w przypadku faktów.

W życiu można zaobserwować mnóstwo odcieni szarości, ale czasami, i wcale nie tak rzadko, coś bywa czarno-białe, zero-jedynkowe. „Zbrodnia to niesłychana. Pani zabija pana” – pamiętam chyba jeszcze z podstawówki. Więc albo go zabiła, albo nie – tak lub nie, czarne albo białe. Kwestie motywów, okoliczności, wymiaru kary i inne takie, są już kwestią wtórną.
Przekonanie, że nic nie jest czarno-białe razi zwłaszcza w połączeniu ze słowem „fakt”. Faktem jest, że dziś nie mam psa. Faktem jest, że była bitwa pod Lenino. Faktem jest, że zdałem maturę. Faktem jest, że Gierek był członkiem PZPR. Faktem jest… Wszystkie te fakty, oraz z milion innych, są właśnie zero-jedynkowe.

Skoro pani Katarzyna Bonda ma tak dziwaczne podejście do życia i faktów w tymże życiu, resztę książki musiałem czytać bardzo, bardzo ostrożnie. Więc trochę to trwało.

„Polskie morderczynie” napisane zostały bardzo schematycznie, a schemat każdego z czternastu rozdziałów jest zwykle taki sam i składa się z wypowiedzi sprawczyni lub współsprawczyni zabójstwa, i nie musi ona dotyczyć samej sprawy, bo bywa, że życia w ogóle, związków, dzieci, przekonań itd., następnie relacja autorki zbudowana na bazie akt sądowych – w tym kawałku pani Katarzyna Bonda prezentuje ustalenia śledczych lub sądu, ale także – nie wiem czy w pełni świadomie – okoliczności łagodzące i inne wyjaśnienia, i usprawiedliwienia.

Prosty język, nie za dużo treści na każdy przypadek/osobę/zdarzenie, więc na początku czytałem z zainteresowaniem. Jednak mniej więcej od połowy książki zaczęły stawać się te relacje stawać coraz bardziej nużące, właśnie dlatego, że takie schematyczne, powtarzalne i – w pewnym sensie – banalne.

Ryszard nawet się nie poruszył, był pijany i spał, kołdrą miał nakrytą także głowę. Danuta ściągnęła kołdrę i z całej siły uderzyła go w twarz. Przeklinała go, chciała się kłócić. Kiedy nadal nie reagował, ściągnęli go na podłogę i zaczęli bić. Robert bił go po twarzy kawałkiem płyty chodnikowej, którą wziął ze sobą po drodze. Danuta kopała go po genitaliach, a potem wzięła nóż i chciała je odciąć. Janina najpierw uderzyła go w głowę butelką, potem kaleczyła go odłamkiem szkła, a następnie zadawała ciosy nożem na oślep - w klatkę piersiową, ręce, brzuch. Potem wszyscy zaczęli po nim skakać. Janina i Robert stawali na jego klatce piersiowej i krtani. Janina kopała go obcasami szpilek po twarzy i klatce piersiowej*.

Parafrazując słowa starej piosenki, można byłoby napisać, że dziś prawdziwych morderczyń już nie ma – żadnej w ich działaniach finezji, poważnej tajemnicy, skomplikowanej intrygi, gry z organami ścigania. Jest za to wyraźny niedobór wykształcenia (z wyjątkiem lekarki pogotowia, atrakcyjnej Małgorzaty, która zabiła żonę swojego kochanka), wódka, chciwość, zemsta, przemoc i patologia domowa. Takie te zbrodnie… siermiężne.




---
* Katarzyna Bonda, „Polskie morderczynie”, wyd. Muza, 2013, s. 35.

sobota, 30 września 2023

Sensacyjki i ploteczki o nich

 „Politycy PRL prywatnie” – Sławomir Koper

Specyficzne, częściowe biografie sześciu osób z drugiego rzędu. Nie byli to ludzie z pierwszych stron gazet, ale raczej z drugich lub trzecich. Jakieś tam znaczenie mieli w powojennej Polsce, ale raczej środowiskowe niż państwowe.

- Maciej Szczepański – propagandysta czasów Gierka, szef telewizji czyli Radiokomitetu. Pijak, dziwkarz, autorytarny, arogancki przełożony. Miał wiele naprawdę ciekawych pomysłów na programy telewizyjne, które robiły furorę w latach siedemdziesiątych.

- Jarosław Iwaszkiewicz – latami prezes Związku Literatów Polskich, co oznaczało automatycznie wysoką ocenę jego twórczości, która, delikatnie mówiąc, była nierówna; tytuł jednej z bardziej znanych książek Iwaszkiewicza pogardliwie zmieniano na „Słaba i chała”. Żonaty, dwie córki, pederasta.

„Przed wojną mawiano w Warszawie, że młody mężczyzna ma do wyboru dwie drogi kariery literackiej. Pierwsza z nich prowadziła przez łóżko Nałkowskiej, a druga – Iwaszkiewicza. /…/ Nałkowskiej dużo zawdzięczali Michał Choromański, Bruno Schulz i Bogusław Kuczyński, natomiast Iwaszkiewicz nawiązał romans z malarzem Józefem Rajnfeldem oraz Czesławem Miłoszem”.
Koper cytuje Jarosława Iwaszkiewicza, który jednoznacznie i nostalgicznie wspomina w swoich „Dziennikach 1911-1955” (s. 450), jak to „chędożył Czesia Miłosza” w Wilnie. Natomiast nie każdemu pewnie znany Bogusław Kuczyński był redaktorem czasopisma „Studio” oraz sekretarzem Zofii Nałkowskiej; także pisarzem, ale niezbyt wysokiego lotu.

Kiedy czytałem o tym łóżku Nałkowskiej i Iwaszkiewicza skojarzyłem, że ja to znam, gdzieś już te zdania czytałem. Poszperałem w swoich notatkach i okazało się, że mam rację – te same słowa znaleźć można w książce „Kobiety władzy PRL”. No i dobrze, po co się wysilać i w różnych książkach wymyślać inne sformułowania, argumenty, ploteczki.

- Włodzimierz Sokorski – generał brygady Wojska Polskiego, pisarz, dziennikarz, publicysta, i polityk. Minister kultury i sztuki, przewodniczący Komitetu ds. Radia i Telewizji. Komunista od 1924 roku. W książce rozdział mu poświęcony traktuje głównie o kilku żonach i dziesiątkach albo i setkach kochanek (np. Krwawa Luna).

- Bolesław Piasecki – polityk nacjonalistyczny, prawnik i publicysta. Wściekły antysemita, próbował kolaborować z Niemcami. Założyciel i wieloletni prezes Stowarzyszenia „Pax”. Znany chyba głównie z tego, że porwano i zamordowano jego syna, prawdopodobnie w odwecie za akcje mordowania Żydów, w których uczestniczył, ale sprawców nigdy nie odnaleziono.

- Adam Ważyk – poeta, prozaik, eseista, tłumacz. Autor piosenki marszowej „Marsz 1 Korpusu” (znanej także jako „Spoza gór i rzek”). W 1939 roku podpisał oświadczenie pisarzy polskich akceptujące przyłączenie Zachodniej Ukrainy do Ukrainy Radzieckiej. Publikował m.in. w gazecie „Czerwony Sztandar”. Będąc sekretarzem Związku Zawodowego Literatów Polskich był jednym z głównych propagatorów socrealizmu. Po śmierci Stalina złagodził postawę, a nawet pozwolił sobie na krytykę Nowej Huty. W 1964 Ważyk podpisał się pod protestacyjnym Listem 34, a gdyby żył dłużej, zapewne całkowicie przeszedłby na stronę przeciwników komunizmu.

- Jerzy Putrament – pisarz, poeta, publicysta, komunista, (członek PPR i PZPR) prawdopodobnie zwerbowany przez NKWD. Autor powieści „Odyniec”, „Bołdyn”, „Piaski” i mnóstwa innych. Oportunista – jak zresztą wielu z nich.

„Politycy PRL prywatnie” czyta się lekko i łatwo. Może dlatego, że nie jest to opracowanie historyczne – nawet temat czyjegoś prywatnego życia można opracować rzetelnie – ale składanka ploteczek i sensacji albo raczej sensacyjek. Do tego garść informacji o przedwojennej i powojennej historii Polski, jednak jest to głównie pozycja rozrywkowa, taka mniej więcej, jak znakomity periodyk „Fakt”.

czwartek, 21 września 2023

Żerowanie na historii bandyty

 „Mengele: Anioł śmierci z Auschwitz” – Max_Czornyj

Wybierając tę lekturę miałem dwa cele. Przyjrzeć się warsztatowi pisarskiemu pana Czornyja, czy jak tam się odmienia to rosyjskie nazwisko, ale też upewnić się, że nowo wydawane książki o obozie koncentracyjnym w Oświęcimiu są tylko niewiele wartym literacko i historycznie epatowaniem czytelnika obrzydliwościami.

Głównym bohaterem (sic!) swojej książki Max Czornyj uczynił Josepha Mengele, zwanego przez więźniów Aniołem Śmierci, zbrodniarza hitlerowskiego, dokonującego selekcji na rampie obozu oświęcimskiego, co oznaczało śmierć dziesiątków tysięcy ludzi oraz dokonującego potwornych eksperymentów medycznych/pseudomedycznych na ludziach, często bez jakiegokolwiek znieczulenia. Mengele miał dość rozległe zainteresowania, ale głównie intrygowały go rodzeństwa bliźniacze. Trzecia Rzesza potrzebowała mięsa armatniego, więc gdyby prawie każda ciąża niemieckiej kobiety była mnoga, Niemcy staliby się nie do pokonania.

Opra­co­wa­łem je­de­na­ście me­tod spo­rzą­dza­nia ła­two­pal­nej mazi. Do ba­dań po­zy­ska­łem trzy­dzie­ści trzy osoby, do­kład­nie po trzy na każdą próbkę. To ważne, gdyż jak pew­nie pa­mię­tasz, co do za­sady wła­śnie trzy ciała miesz­czą się na­raz w jed­nej ko­mo­rze pieca kre­ma­to­ryj­nego. Z wy­jąt­kową sta­ran­no­ścią za­ją­łem się od­po­wied­nim do­bra­niem więź­niów. Wy­niki eks­pe­ry­mentu mo­głyby być za­bu­rzone przez roz­bież­no­ści w wiel­ko­ści tkanki tłusz­czo­wej, płeć albo bu­dowę kostną po­szcze­gól­nych osób. Za­kwa­li­fi­ko­wa­łem je do od­po­wied­nich grup, a na­stęp­nie przy­pi­sa­łem do kon­kret­nych pró­bek mazi. Ze wzglę­dów pro­ce­du­ral­nych na spo­pie­le­nie wszyst­kich ciał będę mu­siał cze­kać cztery dni. Oba­wiam się, że na re­zul­tat ba­da­nia będą miały wpływ róż­nice tem­pe­ra­tury pa­nu­ją­cej na ze­wnątrz kre­ma­to­rium, ci­śnie­nie oraz wil­got­ność po­wie­trza. Na szczę­ście nad­szedł wyż, który ma utrzy­my­wać po­dobne wa­runki przez kilka naj­bliż­szych dób.

Czornyj napisał fikcyjny pamiętnik Josepha Mengele, obsadzając go w roli narratora. Książkowy Mengele opowiada o swoim życiu, początkowo z powodów naiwnie uproszczonych, od dzieciństwa do śmierci. Opowiada w mocno emocjonujący sposób, ale po przyjrzeniu się bliżej, okazuje się, że realnych, udokumentowanych faktów więcej jest zapewne w Wikipedii.

Opuścili mnie wszyscy, na których mogłem polegać. Rodzina, przyjaciele, żona. W zamian opiekę roztoczyła nade mną organizacja wojennych kamratów. Domyślam się, że tworzą ją byli członkowie SS, którzy pozostają w ukryciu. Słyszałem o dziesiątkach oficerów oraz towarzyszy partyjnych, którzy wyemigrowali do Ameryki Południowej. Te raz mam podążyć ich śladem. Przygotowania do mojej ucieczki zajęły kilka miesięcy. Przez ten czas dostałem sporo gotówki oraz nawiązałem kilka kontaktów.

Joseph Mengele nigdy nie stanął na ławie oskarżonych w procesach niemieckich zbrodniarzy wojennych i ludobójców. Dzięki pomocy katolickiego biskupa, Aloisa Hudala, uciekł do Argentyny. Później przeniósł się do Paragwaju, a następnie Brazylii, gdzie zmarł na udar mózgu w 1979 roku podczas relaksującej kąpieli w oceanie.

Jeśli ktoś uwielbia ten dreszczyk wstrętu i obrzydzenia podczas czytania o makabrycznych operacjach, to trochę ich w książce znajdzie. Poza tym jest bezwartościowa, a warsztat pisarski autora uważam za dość przeciętny; może nie całkiem zły, ale na kolana nie powala. To będzie raczej ostatnie moje spotkanie z twórczością Maxa Czornyja.

wtorek, 19 września 2023

Opowieści o trzech muzykach

 „Zagrani na śmierć: Mroczne ścieżki polskiego undergroundu” – Tomasz Lada

Książka, której bym sobie nie kupił i nawet nie przyszłoby mi do głowy, żeby się nią zainteresować, ale dostałem ją w prezencie, więc zacząłem czytać i okazało się, że idzie to bardzo sprawnie i gładko. Mimo, że pewnych pojęć, specjalistycznych lub właśnie slangowych, z dziedziny muzykowania i profesjonalnego nagrywania muzyki, nie znałem i nie rozumiałem. Ale nie było ich wiele, może z pięć, więc zanim podjąłem decyzję o szukaniu ich w słownikach, zacząłem domyślać się, w czym rzecz, po prostu z kontekstu.
Żeby było jeszcze dziwniej dodam, że muzyka, o której mowa w książce, to też zupełnie nie moja bajka. Kojarzę wprawdzie nazwy Brygada Kryzys, Lech Janerka, Dezerter, może odrobinę Madame, ale Houk czy Kobong nie wywołują we mnie żadnych skojarzeń lub wspomnień. Zespoły te czy, jak to wtedy należało nazywać, kapele, tworzyły niezależną scenę muzyczną polskiego rocka w samej końcówce lat siedemdziesiątych, ale głównie w osiemdziesiątych i na początku dziewięćdziesiątych. Najwyraźniej miałem wtedy inne zainteresowania i pomysły na życie niż ekscytacja młodzieżową muzyką undergroundową, ale… „Zagranych na śmierć” czytałem nadal i to ze sporą przyjemnością oraz wyraźnym zainteresowaniem. Chodziło zapewne o egzotyczne (tylko z dzisiejszego punktu widzenia) czasy, ludzi, postawy, mentalność, a nie samą tylko muzykę. Właściwie… ta konkretna muzyka (punk i dalsze ewolucje muzyki alternatywnej) wydaje się w ogóle mało ważna, choć nieustannie obecna w relacjach niektórych osób. To nie jest książka o muzyce – żeby nie było nieporozumień.
Od razu przyznaję, że poszukałem na YouTube i posłuchałem trochę tych kapel i ich muzyki i stwierdzam, że po czterdziestu i więcej latach to nadal nie moje klimaty.

„Zagrani na śmierć” to specyficzna opowieść o trzech polskich muzykach, w swoim czasie podobno wybitnych, perkusiście Januszu Rołcie (Rołt), wokaliście Dariuszu Hajnie (Skandal) i gitarzyście Robercie Sadowskim (Sadek). A specyficzna dlatego, że zbudowana z wypowiedzi, wspomnień o nich, ludzi z ich otoczenia, przyjaciół, znajomych, współpracowników, sąsiadów, partnerek. Bardzo rzadko członków rodziny, bo to chyba tylko żona i jakaś kuzynka Sadka.

O Skandalu: Nigdy nie mówił o rodzinie, nie nawiązywał do niej nawet mimochodem. Temat jego mamy, taty – w ogóle bliskich – nigdy się nie pojawił. Sprawiał wrażenie człowieka żyjącego zupełnie poza rodziną, jakby ta rodzina się zdezintegrowała[1].

Z tych krótkich relacji, bo zawartych w jednym zdaniu albo góra dwóch kartkach tekstu, właściwie trudno wyrobić sobie jednoznaczną opinię o tych trzech muzykach, bo wiele z nich, tych relacji, jest po prostu sprzecznych. Nie znaczy to, żeby były one nieprawdziwe, nie, po prostu ktoś brał udział w jakimś zdarzeniu, a ktoś inny w jakimś zupełnie innym, w innym czasie, w innych okolicznościach. Na przykład Rołt – jedni tylko słyszeli, że brał heroinę, ale nigdy tego nie widzieli, a przede wszystkim uważali, że nawet jeśli to prawda, to w niczym mu to nie przeszkadzało, bo nie zawalał żadnych spraw, terminów, natomiast ktoś inny wspomina, jak musiał wywalić go z zespołu, bo – jako narkoman – był kompletnie nieodpowiedzialny, czasem zwyczajnie nie zjawiał się na próbach, a nawet na koncertach. Notabene Janusz Rołt zmarł śmiercią samobójczą, powiesił się na klamce, jednak nie ma wątpliwości, że wykończyły go narkotyki – tak samo, jak Skandala i Sadka.

W Houku nie było heroiny. Tadzio nas nie częstował. Zresztą on grzał kompot, a dla normalnego człowieka to coś obrzydliwego. Tam było aż szesnaście jednostek czegoś w cencie, a w heroinie jest jedna. Tak że ten, kto walił kompot, ma szesnaście razy lepiej. Podobno tylko w Polsce ten kompot wychodzi. To sprawa jakichś bakterii, które u nas są inne. Tadek kiedyś mi pokazał, jak się taki kompot robi. Mówił, że kluczowy składnik to brud spod paznokci. Brało się go, wrzucało do miski i mieszało, słyszałem, że wtedy kompot był najlepszy. Podobno wszyscy o tym wiedzieli. Niektórzy twierdzili, że Rolling Stonesi i David Bowie przyjechali do Polski właśnie po kompot, a nie po jakiś wagon wódki[2].

Zaskakująco dobra pozycja z dziwacznym tytułem, bo „Zagrani na śmierć” sugeruje, że to samo granie ich zabiło, a nie twarde narkotyki.




--
[1] Tomasz Lada, „Zagrani na śmierć”, Wydawnictwo Czarne, 2022, s. 199.
[2] Tamże, s. 261.