sobota, 26 października 2024

Oczekiwania to rozczarowania

 „Dostatek” – Jakob Guanzon

Dostatek to dobrobyt, wystarczająca ilość czegoś. Motywem przewodnim powieści jest niedostatek. Raz mniejszy, raz większy, ale w sumie permanentny. Bohaterowie rzadko mają dostęp do podstawowych wygód, nie zawsze są najedzeni, a jeśli nawet, to krótko i śmieciowym jedzeniem.

Henry, po odsiedzeniu wyroku za handel narkotykami, mieszka z ośmioletnim synem, Juniorem, w przyczepie, a kiedy zostają z niej wyrzuceni, śpią w starym Fordzie pikapie. Henry szuka pracy, Junior jeszcze chodzi do szkoły lub jest do niej wożony przez ojca.

Tytuły rozdziałów autor skonstruował z kwot, jakie akurat z różnych źródeł ma do dyspozycji Henry, na przykład: 7 dolarów 55 centów, 300 dolarów, 11 dolarów 40 centów, 0 dolarów, 20 dolarów itd. Takie tytuły rozdziałów wydają się ekscytować krytyków, a lepiej opłaconych nawet wprawiać w euforię. Wyraźnie upatrują w tym geniuszu debiutującego autora. Przy okazji wyraźnie widać, jak zmieniają się uczucia, emocje, postawy życiowe i przekonania Henry’ego w zależności od posiadanej akurat gotówki.

„Dostatek” obejmuje dwa nurty czasowe, to jest teraźniejszość, a w niej codzienną walkę o przetrwanie, co często sprowadza się do zdobywania niewielkich kwot, za doraźnie wykonywane prace, kwot co najwyżej starczających na benzynę i najtańsze fastfoodowe jedzenie. Drugi nurt to przeszłość i wyjaśnienia, jak do tego doszło, że Henry z Juniorem wylądowali w starym Fordzie, jak zakończył się związek z Michelle oraz jak i dlaczego urwały się narkotykowo-pijackie, szalone eskapady z Alem, kolegą, do czasu może nawet przyjacielem.

Książka mocno przypomina „Elegię dla bidoków” – USA to straszne miejsce, głód, smród, ubóstwo, bezdomność, brak opieki medycznej, ale głównie rażąca niesprawiedliwość. I w tym miejscu właśnie robi się ciekawie, wręcz intrygująco. Nie ulega bowiem wątpliwości, że Junior na taki los nie zasłużył. Żadne dziecko nie zasługuje, bo niby za co. Natomiast ogrom współczucia niektórych czytelników dla Henry’ego uruchomił moją przekorę, której efekt mógłby wyglądać tak: handlarz narkotyków tygodnie i miesiące zaledwie po opuszczeniu więzienia nie może znaleźć dobrej pracy? Oj jakież to jest niesprawiedliwe i jakie straszne! Henry’ego właściciel wyrzuca z przyczepy mieszkalnej, bo ten nie płaci za jej wynajem? Oj, dlaczego, przecież to takie niesprawiedliwe i okropne! W taki sposób też można spojrzeć na niektóre wydarzenia opisane w książce.
Henry najwyraźniej nie jest w stanie pojąć w żaden sposób, że piękny „amerykański sen” kończył się na przełomie lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych, co oznacza też, że państwo jest współcześnie znacznie mniej opiekuńcze, niż to miało miejsce pół wieku temu.

„Stracił panowanie nad sobą. Źle zrobił, że wyrwał i zniszczył Juniorowi książkę, ale trudno, stało się. Przestał liczyć wypite piwa, więc z czystym sumieniem poszedł po następne, bo chuj z tym”*.

Jeżeli w „Dostatku” polski czytelnik potrafi znaleźć odniesienia do życiowych postaw i oczekiwań niektórych młodych Polaków, to widocznie dzieło Jakoba Guanzona dobrze spełniło swoje zadanie.




--- 
* Jakob Guanzon, „Dostatek”, przekład Jacek Żuławnik, wyd. Pauza, 2023, s. 349.


czwartek, 24 października 2024

Sens zgubiony i odnaleziony

 „Blizna” – Auður Ava Ólafsdóttir

„Rany goją się niejako powoli, a powstała blizna nie zawsze sięga tak samo głęboko, niektóre są głębsze od innych”[1].

Głównym bohaterem powieści jest czterdziestodziewięcioletni Jonas Ebeneser (Jonas – gołąb, Ebeneser – pomocny). Początkowo rzecz dzieje się prawdopodobnie w Islandii. Jonas, właściciel firmy „Stalowe nogi”, którą prowadzi bez zapału i tylko dla pieniędzy, jest po rozwodzie. Z Gudrun, byłą żoną, ma dwudziestosześcioletnią córkę, Gudrun Białą Lilię, a całkiem niedawno była żona uświadomiła mu, że nie jest jej biologicznym ojcem. Matka Jonasa cierpi na postępującą demencję. W takich oto warunkach i okolicznościach Jonas spokojnie i powoli dochodzi do wniosku, że już czas, żeby jego życie się skończyło. Zadaje sobie serię egzystencjalnych pytań…

„Czy świat za mną zatęskni? Nie. Czy świat beze mnie będzie uboższy? Nie. Czy świat da sobie radę beze mnie? Tak. Czy świat jest lepszy teraz, kiedy ja się na nim zjawiłem? Nie. Co zrobiłem, aby go poprawić? Nic”[2].

Nie w tym rzecz, że na Jonasa jakoś traumatycznie wpłynęło któreś z wydarzeń, chodziło o coś zupełnie innego – mężczyzna po prostu zupełnie zagubił sens i cel swojego życia.

Jonas podejmuje pewne wstępne działania: zdejmuje żyrandol, żeby na haku po nim się powiesić, pożycza od sąsiada strzelbę, planuje, jak powinien być ubrany, co i do kogo ewentualnie napisać. Ostatecznie jednak, nie chcąc fundować takich widoków Gudrun Białej Lilii, wymyśla inny sposób – wyjeżdża na drugi koniec świata do kraju, w którym całkiem niedawno toczyła się wojna, gdzie na pewno nadal jest niebezpiecznie. Do końca powieści czytelnik nie zostaje poinformowany, co to za kraj, ani czemu wybuchła w nim brutalna i krwawa bratobójcza wojna, ale nie ma to wielkiego znaczenia.

Jonas Ebeneser, który zabrał w podróż jedną koszulę (wystarczy, jak na czas, który mu pozostał), wiertarkę i kilka narzędzi, bo może gdzieś trzeba będzie umocować jakiś hak do wieszania się, zatrzymuje się w zaniedbanym hoteliku Silence. Miasto jest poważnie zniszczone, niektóre tereny nadal zaminowane, prąd czasem jest, podobnie z wodą. W nocy obowiązuje godzina policyjna.

Żeby jakoś się wykąpać, Jonas naprawia prysznic w swojej łazience. Później przykręca drzwi szafki… Pomaga, a właściwie sam wykonuje w hotelu wiele prac remontowych i naprawczych. Po niedługim czasie proszony jest o pomoc także w innych miejscach.

„Moje wyjaśnienia, że nie jestem ani hydraulikiem, ani elektrykiem, na nic się zdają. Brakuje elektryków. Brakuje cieślów. Brakuje hydraulików. Brakuje murarzy”[3].

Narracja w pierwszej osobie przypomina zapis myśli – zwykle są to zdania sensowne i logiczne, ale czasem pojawiają się wtrącenia, jakby skojarzenia. Czasem zrozumiałe, innym razem jakby oderwane od aktualnego wątku. Powieść jest bardzo oszczędna w środkach stylistycznych; sporo dzieje się w wyobraźni czytelnika. A jeśli dziać się nie będzie z jakiegoś powodu, to Blizna" może się wydać po prostu nudna i niezbyt zrozumiała.




---
[1] Auður Ava Ólafsdóttir, „Blizna”, tł. Jacek Godek, Wydawnictwo Poznańskie, 2020, s. 55.
[2] Tamże, s. 18.
[3] Tamże, s. 163.

sobota, 19 października 2024

Dzień za dniem ze zwłokami

 „Co wiedzą umarli” – Barbara Butcher

Wydawało mi się, a sądziłem tylko po tytule, że będzie to coś w stylu „Trupiej farmy” Billa Bassa i Jona Jeffersona, „Stulecia detektywów” albo „Godziny detektywów” Jürgena Thorwalda, czyli popularno-naukowa pozycja na temat medycyny sądowej. Miałem rację w pewnym stopniu, częściowo. Zaczyna się, jakby na zachętę, od historii o mściwym wisielcu, badaniu miejsca zdarzenia i oględzinach zwłok , ale następne rozdziały dotyczą już samej autorki. „Co wiedzą umarli” to osobista, a nawet intymna, autobiograficzna historia medyczki sądowej, natomiast w drugiej kolejności jej specyficznej pracy dla Nowojorskiego Urzędu Naczelnego Konsultanta Medycy Sądowej. Ale nie jest wykluczone, że inni czytelnicy będą to widzieli odwrotnie, upierał się nie będę.
Jakie zadania realizuje w praktyce śledczy lekarsko-sądowy? W sporym uproszczeniu można powiedzieć, że policja szuka odpowiedzi na pytanie „kto?”. Anatomopatolog na pytanie „co?”, a śledczy lekarsko-sądowy na pytanie „jak to się stało, jak do tego doszło?”.

„Jakieś cztery lata wcześniej sięgnęłam dna. Byłam alkoholiczką, mieszkałam w zapyziałej kawalerce, pracowałam na czarno w pasmanterii przy Madison Avenue. Miałam poczucie, że na nic więcej nie zasługuję”*.

Jakimś cudem Barbarze udało się przerwać zaklęty krąg picia, ćpania, destrukcyjnych związków i innych, problematycznych pomysłów na życie. Pokończyła szkoły i kursy, zdobyła dobrą pracę i…

„Byłam zadowolona ze swojego domu i pracy, dlatego zaczęłam wierzyć, że mam coś do zaproponowania światu. Zabrzmi to patetycznie, ale miałam poczucie, że staję się dobrym obywatelem. Byłam szczęśliwa, spełniona i zakochana we wspaniałej kobiecie. Nałóg nie odchodzi jednak sam z siebie i po kilku latach znowu wstąpił we mnie diabeł. Zadurzyłam się w niewłaściwej osobie, zaczęłam ostro pić i zerwałam z moją cudowną, inteligentną i lojalną partnerką, z którą byłam od siedmiu lat. Szukałam mocnych wrażeń i nie mogłam narzekać na ich brak. Narkotyki, alkohol, mnóstwo seksu. Okłamywałam ludzi, na których mi zależało, manipulowałam nimi i ich zaniedbywałam. Zdradzałam kolejne partnerki. Lubiłam być we wszystkim dobra, co obejmowało również nałogi. Wszystko zniszczyłam”*.

Barbara Butcher kolejny raz wygrzebała się z piekła nałogu. Tym razem z wydatną pomocą Anonimowych Alkoholików i 12 Kroków AA. Znów porobiła stosowne kursy i szkolenia, i zaczęła pracę jako medyczka sądowa. Tak zaangażowana w pracy, że wyglądało to na obsesję, przez 22 lata kariery zrobiła badania ponad 5500 ciał.
Nie mam wątpliwości, że fiksacja na tej szczególnej pracy kompensowała jej brak chlania i ćpania. Pracoholizm wydaje się mniej destrukcyjny niż narkomania. Pod warunkiem, że ma się swoją pracę…

Dobra powieść biograficzna. Trupy i ich badanie nie tak odrażające, jak można by się spodziewać. Te akurat elementy, choć same w sobie wymagające pewnej odporności, autorka przedstawiała dość łagodnie. Znam mistrzów polskiej sensacji i królowe polskiego kryminału, które z powodu braku talentu, znacznie sprawniej epatują czytelników obrzydliwościami.





--- 
* Barbara Butcher, „Co wiedzą umarli”, przekład Tomasz Bieroń, Wydawnictwo Literackie, 2024, e-book, Konwersja: eLitera s.c.


czwartek, 17 października 2024

Księża katoliccy wersja polska

 „Plebania” – Artur Nowak

W przypadku takich publikacji prawie zawsze najpierw sprawdzam, kim jest autor. Artur Nowak, adwokat i publicysta, pisze o sobie:
Poznałem luksusowych escortów oraz pięknych chłopców oferujących nobliwym prałatom i infułatom masaże z opcją happy end, rozmawiałem z kierowcami wożącymi ich na nocne eskapady, w trakcie których przeobrażają się w bestie, dilerów sprzedających towar na seksparty, wreszcie wysłuchałem nieprawdopodobnych historii o sztabach złota i wartych miliony fortunach, które zgromadzili ci „boży ludzie"*.

W książce „Sodoma. Hipokryzja i władza w Watykanie” Frédérica Martela wyczytałem, że katolickich księży pederastów** (homoseksualnej orientacji) jest w Watykanie z 80 procent. Powiedzmy, że mamy niewielkie miasteczko w środku Polski. Kościół, plebania, siedmiu księży. Pięciu z nich to pederaści aktywni. Dwaj pozostali to pederaści nieaktywni ze względu na wiek. Jak to wygląda procentowo?

Jeśli ktoś czytał „Sodomę”, to uprzedzam, że ”Plebania” jest znacznie bardziej szokująca. Może dlatego, że to u nas, trzy ulice dalej, w sąsiedniej wsi, a nie gdzieś tam, daleko, w innym kraju? A może dlatego, że autor „Plebanii” nie ogranicza się do tematu prawie powszechnego homoseksualizmu księży w Polsce, ale prezentuje przykłady pedofilii, zoofilii, narkomani i sprzedaży narkotyków, przestępstwa, np. obrabowanie kilku sąsiednich parafii.
Jeszcze nie tak dawno Polskę bulwersowała sprawa homoseksualnej orgii na plebanii w Dąbrowie Górniczej – rozmówcy Artura Nowaka śmieją się w kułak, bo według nich, takich imprez po plebaniach jest mnóstwo. Dąbrowa wyszła na jaw tylko dlatego, bo męski striptizer dostał chyba zawału czy czegoś takiego, a proboszcz i inni uczestnicy zabawy próbowali uniemożliwić udzielenie mu pomocy przez zespół ratunkowy karetki pogotowia.

W „Plebanii”, w kolejnych rozdziałach, autor porusza tematy:
- Chłopcy księży,
- Kobiety księży,
- Dzieci księży,
- Mamona,
- Patola zwana zgorszeniem,
- Samotność i agresja,
- Buta i formacja,
- Książki, z których korzystałem i które polecam.

Rozdziały (może poza spisem polecanych lektur) zbudowane są z rozmów z księżmi katolickimi, psychologami, lekarzami, szoferami, rozmów osobistych lub telefonicznych; część rozmówców Artura Nowaka nie odważyła się ujawnić nazwiska. Każdy rozdział kończy bardzo obszerny i wiarygodny wykaz źródeł. I to mnie zaskoczyło.

Dużo informacji do książki dostaję od pewnego masażysty, którego stałymi klientami są między innymi księża. Nie specjalizuje się w ich obsłudze. Po prostu lubią go odwiedzać. Jest ich kilkudziesięciu.
[...]
Przyznaje, że lubi masować proboszczów.
– Oni zostawiają najwięcej, właśnie z tych tac. To, że płacą w niskich nominałach, czyli dziesięcio-, dwudziesto-, maksymalnie pięćdziesięciozłotówkami, nie znaczy, że płacą mało. Jak dobrze rozkręcisz takiego proboszcza podczas masażu, to na koniec on z tej walizeczki potrafi wyciągnąć dla ciebie taką kwotę, że made my week!, chciałoby się powiedzieć. Wykonywałem masaże, za które dostawałem tysiące. I to od proboszczów zawsze. Cztery tysiące, pięć tysięcy za dwugodzinny masaż. I to wszystko było z tacy*.

Nie było specjalnie zaskakujące, że kleryk został w czasie zajęć rzucony na glebę przez policję, skuty i wyprowadzony – znaleziono u niego materiały zawierające sceny seksu zwierząt i dzieci. Szokujące było coś innego: kleryk ten był typowany, żeby iść na praktyki do przedszkola.

Zapytałem kiedyś proboszcza z Wrocławia o to, czy nie uważa, że płacenie akuratnie tacą za masaże erotyczne nie do końca jest OK, a on mi wtedy odpowiedział – i obiektywnie przyznaję mu rację – że pieniądze z tacy nie są po to, aby przeznaczać je na działalność eucharystyczną czy ewangeliczną. Są po to, żeby załatać dach na plebanii, zatankować samochód, kupić żywność albo skorzystać z moich usług. Rzucając coś na tacę, płacisz na utrzymanie swojej parafii, a na to składa się wiele elementów. Jeśli proboszcz czy wikariusz w twojej parafii jeździ wygodnym samochodem, przekłada się to na jego dobre samopoczucie i odprawia dla ciebie lepszą mszę. Jeśli śpi w wygodnym łóżku, jest bardziej wypoczęty. To działa tak samo. A jak pójdzie na masaż, dobrze się zabawi, spuści z krzyża, to nazajutrz jest zupełnie innym człowiekiem*.

Nie pierwszy to już raz zetknąłem się z informacją, że orientacja heteroseksualna uniemożliwia albo przynajmniej bardzo utrudnia kościelną karierę. Żeby takową robić, trzeba mieć wysoko postawionego „opiekuna”, a jeśli kleryk lub młody ksiądz nie jest homo, to i czym mógłby się odwdzięczyć za protekcję?








---
* Artur Nowak, „Plebania”, wyd. Prószyński i S-ka, 2024, e-book. 

piątek, 11 października 2024

Rozterki kubańskiego gliny

 „Gorączka w Hawanie” – Leonardo Padura Fuentes

Przeczytałem, w Dużym Formacie bodajże, artykuł o autorze. Ciekawy, nie powiem, ale nie na tyle, żebym – bez zachęty w postaci prezentu – sięgnął po jego książki. Bez oporów zabieram się za różne powieści amerykańskie, brytyjskie, francuskie, niemieckie, ale albańskie, rumuńskie, kubańskie, malezyjskie, libijskie, już niekoniecznie. Miewam pewne trudności z zapamiętywaniem nazwisk, nazw geograficznych, ulic, miejscowości i wielu innych realiów. Owszem, jakoś w końcu jestem sobie w stanie poradzić, ale odbywa się to kosztem fabuły. Mniej doceniam warsztat pisarski autora i jego koncepcję, bo muszę kombinować, szukać, doczytywać. Zapewne domyśliłbym się, że Museo de la Revolución, to Muzeum Rewolucji, ale Malecón, Viñales. Camagüey? Miasto? Ulica? Rzeka, a może dzielnica lub nazwisko? Może jedno z nazwisk, bo – jak zapewne powszechnie wiadomo – Kubańczycy (i Hiszpanie) mają zawsze dwa nazwiska, pierwsze po ojcu, drugie po matce. Imion miewają zwykle więcej niż dwa, a zdrobnienia, którymi często się posługują, potrafią być mocno nieoczywiste. W języku polskim też się to zdarza, ale raczej rzadko. Obcokrajowcy często mają problem ze zrozumieniem i zapamiętaniem, że Gośka, to Małgorzata. Ale… mniejsza z tym.
Zacząłem od „Gorączki w Hawanie” – ze względu na czerwoną okładkę (koloru niebieskiego i fioletowego, a takie są kolejne tomy, nie lubię) i okazało się, że trafiłem w ten sposób na pierwszy tom cyklu Mario Conde. I bardzo dobrze.

Rzecz dzieje się w socjalistycznej lub komunistycznej Kubie, głównie w Hawanie, w roku 1989, choć zdarzają się retrospekcje sięgające dwadzieścia lat wstecz, a nawet do czasów prapradziadka głównego bohatera, którym jest policjant, trzydziestoczteroletni porucznik, Mario Conde. Jego partnerem jest sierżant Manuel Palacios.

Pierwszego stycznia, po sylwestrowej imprezie u poważnego urzędnika, może ministra, zaginął Rafael Morin Rodriguez, dyrektor w Ministerstwie Przemysłu; po prostu zniknął bez śladu. Conde i Palacios niechętnie podejmują rutynowe dochodzenie. Conde nie pali się do tego zadania, bo z zaginionym łączą go pewne więzi – chodzili do jednej szkoły, a Rafael Morin Rodriguez, szkolny prymus, ożenił się z piękną Tamarą, klasową koleżanką porucznika, w której podkochiwał się Conde; wydaje się, że mimo upływu lat to uczucie nie wygasło. W każdym razie policjant zazdrościł i wyraźnie nadal zazdrości zaginionemu właściwie wszystkiego, kariery, pieniędzy, stanowiska, żony, samochodu, domu…

Leonardo Padura (urodzony w 1955) posługuje się specyficznym warsztatem. Nawet nie w tym rzecz, że zmienia w powieści tryby narracji… po prostu ma swój wyjątkowy styl.

I wreszcie kawa wyszła z kuchni. W trzech filiżankach, na szklanej tacy, do tego dwie szklanki wody, a wszystko to niosła kobieta, dzień dobry, powiedziała, wchodząc do salonu. Ona też zbliżała się do pięćdziesiątki, ale jakby szybciej, bo było to po niej bardzo wyraźnie: wokół jej oczu wytworzył się wachlarz agresywnych zmarszczek, a skóra na szyi była obwisła, miękka. Była to kobieta zmęczona i bez choćby najmniejszego błysku krzepy i sprawności, dostrzegalnych u jej męża [1].

Przystępując do lektury wiedziałem już sporo o autorze, ale nic o jego dziełach, co okazało się niezwykle korzystne. Jestem przekonany, że czytelnik, który jakoś się do książki nastawi, będzie miał wobec powieści Padury jakiekolwiek oczekiwania, będzie po lekturze zawiedziony. W informacji wydawcy, że jest to kubański kryminał, w pełni prawdziwe jest to, że kubański. Owszem, w „Gorączce w Hawanie” obecne jest policyjne dochodzenia, ale równie ważne wydały mi się przynajmniej dwa inne elementy: egzystencjalne rozważania Maria Conde (dwa nieudane związki, wątpliwości co do wybranego zawodu, niezrealizowane ambicje literackie) oraz codzienne życie na Kubie, a zwłaszcza w Hawanie, na przełomie lat 1989-1990. Kartki na żywność, czyny społeczne czy niedzielna kolejka do piekarni to może w dzisiejszych czasach egzotyka, ale to tylko drobiazgi w społeczno-obyczajowej części książki.

Raczej nie mógłbym z czystym sumieniem polecać tej powieści każdemu – wydaje mi się, że to lektura dla wyrobionych czytelników, zdolnych rozpoznać dobre pisarstwo. Dodam, że wcale bym się nie zdziwił, gdyby kiedyś Leonardo de la Caridad Padura Fuentes otrzymał Nagrodę Nobla. Może nie za „Gorączkę w Hawanie”, ale za całokształt twórczości.




---
[1] Leonardo Padura Fuentes, „Gorączka w Hawanie”, przekład Tomasz Pindel, Znak, 2009, s. 113.

poniedziałek, 7 października 2024

Dobra, ale słabsza od innych

 „Strażnik” – Lee Child, Andrew Child

Główny bohater: Jack Reacher, były żandarm wojskowy, wędrujący po Stanach właściwie bez celu, ale wiecznie pakujący się w jakieś kłopoty. Nieprawdopodobnie pewny siebie i skuteczny – rozprawienie się z sześcioma zaprawionymi w bójkach zakapiorami to dla niego bułka z masłem.

Na początku dowiedziałem się, że Jack Reacher nie ma żadnego dokumentu ze zdjęciem. W trakcie lektury okazało się, że kilka razy legitymował się policji paszportem. To teraz jedno z dwojga – albo amerykańskie paszporty pozbawione są zdjęć posiadacza, albo spółka Lee i Andrew Child (bracia) bardzo obniżyła poziom, tworzy szybko, byle jak, stawiając na ilość kosztem jakości, używając kopiuj/wklej. Stawiam na to drugie.

Tym razem Reacher mierzy się z rosyjskimi szpiegami i neonazistami jednocześnie, co uważam za mocno naciągane. Tym niemniej powieść czyta się bardzo szybko, jest wciągająca i porywająca. Znacznie lepsza od produktów królowych polskiego kryminału i mistrzów polskiej sensacji. „Strażnik” jest gorszą pozycją w dorobku Lee Childa, ale tak w ogóle, to dobra powieść sensacyjna i rozrywkowa.

Książkę wzbogacono o wywiad z braćmi Child, w którym wyjaśniają, jak do tego doszło, że zaczęli pracować razem.

wtorek, 1 października 2024

Mocno naciągana kontynuacja

 „Wymiana” – John Grisham

Ta powieść jest niby kontynuacją „Firmy”, czasem stykałem się nawet z tytułem „Firma 2”. Do czytania ze zrozumieniem „Wymiany” znajomość „Firmy” nie jest niezbędna, bo autor zadbał, na samym początku, o potrzeby czytelników, którzy „Firmy” nie czytali lub nie pamiętają, wprowadzając (mniej lub bardziej zgrabnie) coś w rodzaju streszczenia.

Mitch McDeere skończył prestiżowe studia prawnicze, więc dostał propozycję pracy w renomowanej kancelarii w Memphis. Firma okazała się trefna i to bardzo. Mitch ujawnił ich przekręty, powiązania z mafią i przestępstwa, i w konsekwencji musiał z żoną uciekać w środku nocy. Na szczęście nie zapomniał przy tej okazji zabrać przestępcom wielkiej sumy pieniędzy – ukrywanie się (Kajmany, wielomiesięczne rejsy, Europa) wymaga bowiem sporych nakładów. Po jakichś czterech latach Mitch McDeere po prostu wstępuje do londyńskiego oddziału Scully&Pershing, jednej z największych firm prawniczych na świecie; pyta o pracę dla prawnika i ją dostaje. Przez pewien czas pracuje w Anglii, a kiedy w Memphis się uspokoiło (źli ludzie zostali skazani lub nie żyją), państwo McDeere wrócili do Ameryki. Kilkanaście lat po dramatycznej ucieczce z Memphis Mitch McDeere jest starszym wspólnikiem w nowojorskim oddziale Scully&Pershing, zarabia mnóstwo pieniędzy, mieszka z żoną i dziećmi na Manhattanie.

Obecnie. Turecka firma budowlana Lennak postawiła na zlecenie Mu’ammara al-Kaddafiego, właściwie to szalonego dyktatora Libii, wielki most pośrodku pustyni wart miliard dolarów. Przedsięwzięcie było absurdalne od początku, ale skoro klient chce i płaci… I właśnie z tym płaceniem okazał się kłopot – kiedy most był gotowy, reżim odmówił wypłacenia ostatniej transzy należności, to jest ok. 400 milionów.
Turecki Lennak od lat reprezentował włoski oddział kancelarii Scully&Pershing, a dokładnie jej szef, Luca Sandroni, który dowiedział się niedawno, że jest poważnie chory na raka, a właściwie umierający. W tej sytuacji Luca poprosił, by do sprawy Lennaka oddelegowany został z Nowego Jorku, Mitch McDeere. Miał także inną prośbę, a mianowicie, żeby do zespołu prawników, którzy mieli reprezentować Lennak przed międzynarodowym arbitrażem, Mitch dokooptował córkę Luki, Giovannę Sandroni, zdolną prawniczkę z Londynu.
Mitch i Giovanna polecieli do Trypolisu i wybierali się – kompletnie nie wiadomo, po co – oglądać most na pustyni. Jednak Mitch czymś się zatruł poprzedniego dnia i wylądował w szpitalu, więc Giovanna pojechała sama, to znaczy w towarzystwie lokalnych ochroniarzy i zastępców kierowców. Oznaczało to sześć godzin jazdy przez pustynne wertepy. Ciężarówka, którą podróżowali została napadnięta, Giovanna porwana, pozostałych wymordowano. Za życie Giovanny porywacze wyznaczyli wielką cenę.
W tym momencie historia właściwie dopiero się zaczyna.

Całkiem niezła powieść, dobrze napisana, ale mimo to lekturą czuję się nieco rozczarowany i zawiedziony. Oczekiwałem thrillera prawniczego. „Kontynuacja Firmy”, „Firma 2” - głosiły reklamy i zapowiedzi, więc miałem nadzieję właśnie na thriller prawniczy. „Wymiana” jest jednak przeciętną powieścią sensacyjną. Prawa czy sądowych batalii jest w książce tyle, ile opowiedziałem we wstępie. Cała reszta to wątek porwania, gorączkowego zbierania okupów, wyścig z czasem, miotanie się Mitcha po całym świecie. Takie rzeczy znaleźć można w tysiącach powieści sensacyjnych. W „Wymianie” jedyną wartością przyciągającą czytelnika jest Mitch McDeere, bohater „Firmy”.

Przyszły mi do głowy dwie wątpliwości. Może oczekiwałem za dużo, może nadzieje na thriller PRAWNICZY po prostu sobie uroiłem? Więc sprawdziłem w różnych mediach i nie ma wątpliwości, że książka jest reklamowana jako połączenie thrillera prawniczego z powieścią sensacyjną. Druga jest już mocno ryzykowna, ale… może Grisham napisał ten prawniczy początek, a ktoś zupełnie inny całą resztę, to jest tą średniej jakości powieść sensacyjną?

Ostatecznie „Wymiana” wcale nie jest zła, ale uważam, że od pisarza klasy Johna Grishama nie tylko można, ale powinno się oczekiwać więcej.