niedziela, 24 sierpnia 2008

Mafia amerykańska

„Mafia amerykańska - Encyklopedia” – Carl Sifakis


Czasami na rynku pojawiają się książki szczególne. Mimo, że nie są to trudne pozycje specjalistyczne, może nawet wręcz przeciwnie, okazuje się, że krąg odbiorców takiej książki jest – wbrew oczekiwaniom wydawcy – wyjątkowo ograniczony.
Znając dość dobrze ten biznes, w końcu zajmowałem się książkami w sposób profesjonalny przez wiele lat, mogę sobie wyobrazić zaskoczenie i rozczarowanie osoby, która w wydawnictwie lansowała tytuł, odpowiadała za wielkość nakładu, cenę detaliczną, jakość oprawy, itp. Mijają miesiące, a tu zamiast spodziewanych tysięcy egzemplarzy, sprzedanych zostaje na przykład kilkanaście…

Takim „czarnym koniem”, który wbrew oczekiwaniom przybiegł do mety ostatni był lata temu „Słownik zabójców”, a ostatnio, wydana w 2007 roku, encyklopedia amerykańskiej mafii Carla Sifakisa.

Miałem na nią ochotę od dnia wydania – elegancka twarda oprawa, indeks, zdjęcia (trochę za mało), ponad 550 stron – to było coś dla mnie. Uparłem się jednak, że za 69,00 PLN jej nie kupię… bo nie.
Zdając sobie sprawę, że jest to książka, która zainteresuje pewnie bardzo niewielki krąg czytelników, stawiałem na zniżkę ceny i nie zawiodłem się – latem 2008 roku wydawca obniżył jej cenę na 15,00 (słownie: piętnaście) złotych. Tak ją zdobyłem.

Wspomniałem, że jest to książka szczególna – rewelacja dla osób zainteresowanych tematem i zupełnie bezwartościowa „cegła” dla tych, których przestępczość zorganizowana w USA nie interesuje w jakiś szczególny sposób – fakt, że komuś podobał się „Ojciec Chrzestny”, obawiam się nie wystarczy.

W układzie hasłowym – w końcu to „prawidłowa” encyklopedia – zawiera biografie, anegdoty, rozmaite ciekawostki, opisy miejsc, zdarzeń, techniki, sposoby, metody, fotografie, itd. itd. Miłośnikowi literatury mafijnej pomaga poskładać, uzyskane z różnych książek informacje, w jedną, spójną całość, oraz ich weryfikację i konfrontację z faktami. Książka Sifakisa dopowiada, wypełnia luki, obala mity, wyjaśnia, tłumaczy, a wszystko to w formie pasjonującego zbioru mikro-opowiadań sensacyjnych, bo tak właśnie tą encyklopedię da się czytać.



Nudnawa "Trucizna"

„Trucizna” – Alex Kava


Okazuje się, że z kurzych flaków i innych takich resztek poubojowych, można produkować tanią energię. Powstaje firma EcoEnergy, a w jej instytucie badawczym grupa naukowców kombinuje, jak to epokowe odkrycie zmienić w sukces finansowy na wielką skalę. Kontrakt na 140 milionów dolarów wydaje się być w zasięgu ręki.

Wynalazkiem interesuje się rzecz jasna wojsko i, czego dziwnym trafem nikt nie przewidział – arabscy naftowi szejkowie. Jedni nie mogą się już doczekać masowej produkcji alternatywnego paliwa, drudzy – wprost przeciwnie.

Sabrina Galloway, jedna z pracownic naukowych EcoEnergy odkrywa, że technologia rzeczywiście jest wydajna i tania, ale pod warunkiem wyłączenia z procesu technologicznego bardzo kosztownego procesu oczyszczania odpadów.

Sabrina jest śledzona, ktoś jej grozi, ktoś odcina ją od istotnych danych i na wiele innych sposobów utrudnia życie. Wreszcie pada trup… a raczej wpada – w sposób niezwykle widowiskowy przeciwników topi się w ogromnych kadziach z cuchnącymi drobiowymi flakami.

Średniej klasy eko-sensacja.



wtorek, 19 sierpnia 2008

Komunikacja w XXI wieku

Internet jako system komunikacji XXI i następnych wieków.


Podstawową potrzebą społeczną ludzi na planecie Ziemia jest komunikacja. Niezbędne do życia jest dla nas porozumiewanie się. Uwielbiamy rozmawiać, dzielić się poglądami, wymieniać doświadczenia, wspólnie radzić sobie z problemami, narzekać, chwalić się, plotkować, odpowiadać, pytać, pomagać innym, opowiadać dowcipy, itd.

Komputery są projektowane i konstruowane przez niewielką grupę wysokiej klasy specjalistów elektroników i informatyków, jednak to potrzeba komunikacji i porozumienia, a nie zaawansowane technologie, była motorem rozwoju Internetu. Tylko dzięki niej w chwili obecnej, w powszechnie dostępnej sieci znaleźć można ponad 11,5 miliarda stron internetowych, a miliony ludzi korzysta regularnie z poczty elektronicznej.

Internet, poczta elektroniczna, grupy dyskusyjne, otworzyły przed nami możliwości komunikacji na skalę, która kilkanaście lat wcześniej byłaby całkowicie nierealna, a nawet niewyobrażalna.

Z iloma ludźmi miałem kontakt w roku 1990? Rodzina, ze dwóch-trzech sąsiadów, kilku znajomych z pracy, kilku kolegów ze szkoły, pani z warzywniaka... Razem 20-30 osób. A niech ich będzie i 50! Wszyscy ci ludzie mieszkają w tym samym mieście - do "zamiejscowych" wysyłałem co najwyżej kartki na święta i sporadycznie jakiś z trudem sklecony list. Jakie miałem szanse na kontakt z kimś mieszkającym poza moim miastem? A poza Polską? A poza Europą? Gdzie i jak często, bywałem na wycieczkach zagranicznych?

Wczoraj po włączeniu Skype (program VoIP- telefonia internetowa) zobaczyłem, że w tej właśnie chwili dostępnych jest ponad 5 milionów użytkowników- są to ludzie, którzy mają uruchomiony ten sam program, co ja i z którymi mogę porozmawiać za darmo.A przecież Skype to tylko jeden program, a VoIP jest stosunkowo nową zabawką ostatnich 2-3 lat. Użytkowników poczty elektronicznej jest tysiące razy więcej...

Tak... Możliwości są oszałamiające. A co z realizacją? Jak korzystamy z tego niesamowitego cudu tak praktycznie, na co dzień? Byłem niedawno świadkiem rozmowy:

- Czemu mi nie powiedziałeś, że stara paczka wybiera się na piknik i grzyby? Też bym pojechał.
- Jak to? Wysłałem ci majla tydzień przed imprezą! Nie odpowiedziałeś nawet, więc myślałem...
- Nic o tym nie wiem, ale ja...
- Coś się stało? E-mail z zaproszeniem nie dotarł do ciebie? To dziwne, bo do mnie nie wrócił. Masz może jakiś problem z komputerem lub siecią?
- E... Chyba nie... Tylko... Ja rzadko sprawdzam pocztę...
- Rzadko? Co to znaczy rzadko?- No... raz na dwa tygodnie... może. Ale ostatnio to w ogóle nie miałem na to czasu.
- ? ? ?

Tak, ja tego też nie jestem w stanie pojąć. Starałem się długo, ale jednak nie potrafię. Przykro mi. Każdy człowiek w Polsce (poza bezdomnymi) ma jakąś skrzynkę pocztową. W blokach zbiorczą na półpiętrze, w domkach jednorodzinnych na drzwiach wejściowych lub na furtce. Skrzynki mają zwykle otwory, dzięki którym bez otwierania, jednym rzutem oka, można sprawdzić, czy coś do niej wrzucono. Skrzynkę pocztową mijamy co najmniej dwa, ale najczęściej 4-6 razy dziennie. Normalne jest, że zawsze zerkamy w jej kierunku. To odruch większości ludzi.
Czy można sobie wyobrazić kogoś, kto postanawia patrzeć w kierunku swojej skrzynki pocztowej tylko raz na 30 dni? Bo uznał, że nie ma czasu robić tego częściej?

Miliony ludzi w Polsce używa telefonów komórkowych. Wszystkie one mają możliwość wysyłania i odbierania krótkich wiadomości tekstowych, czyli SMS-ów. Czy można wyobrazić sobie kogoś, kto wyłącza sygnał powiadamiający o nadejściu SMS-a, bo... postanowił sprawdzać, czy są nowe jedynie pierwszego i piętnastego dnia miesiąca?

Kilkudziesięciu moich znajomych posiada telefony komórkowe. Jeśli wysyłam im SMS-a z jakimś pytaniem, to oczekuję, że odpowiedzą najdalej za kilka godzin (jeśli nie minut)... no, maksymalnie następnego dnia. Czy jest w tym coś nienormalnego?

Trochę handluję na Allegro. Jeśli uda mi się coś sprzedać, przesyłkę wysyłam zwykle "priorytetem" (gwarancja dostarczenia w 24 godziny) i w związku z tym oczekuję, że dostanę sygnał o jej doręczeniu po 2-3 dniach najdalej. Czy moje oczekiwania są przesadzone?

Komputer uruchamia się jednym naciśnięciem palca. Włączenie programu pocztowego to jedno kliknięcie myszy; czasem potrzebne jest jeszcze jedno, dla nawiązania połączenia z Internetem. W każdym razie przeciętnie sprawnemu człowiekowi zajmuje to wszystko razem ok. 2,1 sekundy. Znalezienie kluczy, otwarcie skrzynki pocztowej, wyjęcie listu, zamknięcie skrzynki pocztowej, schowanie kluczy, zaniesienie listu do domu, otwarcie go, zajmuje dużo więcej czasu. Tak więc nie jestem w stanie przyjąć za sensowny argument o braku czasu na sprawdzenie poczty elektronicznej.

Napisałem wyżej, że Internet rozwinął się dzięki najzupełniej naturalnej potrzebie ludzi do komunikowania się ze sobą. Jestem też w stanie zrozumieć, że pewna marginalna część populacji takich potrzeb nie posiada. Nie oceniam tego stanu rzeczy, po prostu stwierdzam fakt.
Natomiast, jeśli należysz do takich osób, to mam do Ciebie prośbę: NIGDY nie zakładaj sobie konta poczty elektronicznej. Jeśli już je założyłeś, bo "wszyscy mają" to NIGDY i pod żadnym pozorem nie dawaj swojego adresu e-mail, z którego tak naprawdę nie zamierzasz korzystać, normalnym użytkownikom Internetu i poczty elektronicznej. Będą oni, co oczywiste, oczekiwali, że wiadomość, którą Ci wysłali, przeczytasz najpóźniej w ciągu doby. Gdyby chcieli, żeby dotarła do Ciebie za tydzień- wysłaliby Ci papierowy list Pocztą Polską.

Ja nie oczekuję, że każdy z adresatów moich e-maili odpowie natychmiast. Wiele z nich zresztą w ogóle nie wymaga odpowiedzi. Jest jednak jeden wyjątek: kiedy o coś pytam. W takiej sytuacji zależy mi najczęściej na czasie. Jeśli nie potrafisz odpowiedzieć, też daj mi szybko znać - będę wiedział, że mam szukać rozwiązania czy pomocy gdzieś indziej, a nie bezsensownie czekać na Twoją odpowiedź.

New Yorker zamieścił swego czasu satyryczny rysuneczek- kilka osób siedzi w kręgu, mężczyzna wstaje i mówi: "Mam na imię Larry , odbieram moją pocztę elektroniczną 200 do 300 razy dziennie". Taka parodia mityngu Anonimowych Alkoholików i ich sposobu przedstawiania się. Oczywiście dość zabawna, ale kiedy oglądałem ją kolejny raz zacząłem się zastanawiać, jak ja bym odpowiedział, gdyby ktoś mnie spytał, ile razy dziennie odbieram pocztę elektroniczną.

Najprawdopodobniej odpowiedziałbym, że ani raz. Ja nie sprawdzam swojej poczty elektronicznej- od tego mam przecież komputer.Mój program pocztowy, jak prawie każdy taki program, można skonfigurować w taki sposób, żeby pocztę sprawdzał zaraz po uruchomieniu, a następnie już sam, automatycznie, co określony przeciąg czasu. Można wybrać, jeśli dobrze pamiętam, od 1 do 480 minut. Tak więc ja jednym kliknięciem uruchamiam program, a o resztę dba mój komputer. Jeśli są dla mnie jakieś nowe listy, daje mi znać dźwiękiem lub animacją.
W tym czasie gram w RPG, odpowiadam na listy, czytam, słucham muzyki, oglądam film, piszę stronę internetową, itd.

Najwyraźniej żart z New Yorkera pochodził z dawnych czasów, w których adresat musiał wykonać szereg niezwykle skomplikowanych czynności, żeby się do swojej poczty dostać. Na szczęście to już historia...

(Patrz także: WebSufler)



poniedziałek, 18 sierpnia 2008

Dzień Wskrzeszenia

„Operacja Dzień Wskrzeszenia” – Andrzej Pilipiuk


Początek XXI wieku. Polska, a właściwie nie tyle cała Polska, co jej prezydent, wywołał trzecią wojnę światową, w związku z czym na kuli ziemskiej pozostały niedobitki ludzkości. Na szczęście ostał się też w Warszawie supertajny instytut, w którym – a jakże! – naukowcy eksperymentują z podróżami w czasie. Bo przecież sprawa jest prosta – wystarczy w przeszłość wysłać odpowiedniego człowieka. Ten przodkowi prezydenta zaszczepi stosowny wirusik i… nasz genialny przywódca narodu nigdy się nie narodzi, a co za tym idzie, katastrofalna w skutkach wojna nigdy nie wybuchnie.

W praktyce wszystko okazuje się odrobinę bardziej skomplikowane niż się spodziewano. W przeszłość wysłana zostaje specjalna grupa nastolatków, ale jeden z nich, taki główniejszy bohater, zostaje jakoś rozszyfrowany przez super-inteligentnego agenta carskiej Ochrany (ech ten Pilipiuk i jego zamiłowanie do pewnego kraju i pewnego okresu…).

Pomysł – wyprawa w przeszłość w celu korekty paskudnej rzeczywistości – wyeksploatowany do granic wytrzymałości. Pewne elementy fabuły (efekt motyla, paradoks dziadka, itd.) wydają się jakby znajome i to od wielu, wielu lat. Ogólnie rzecz biorąc jest to może i niezła opowiastka o nastolatkach, ale raczej dla nastolatków młodszych.



wtorek, 12 sierpnia 2008

013 Życie tzw. kulturalne

Niecodziennik, to jest autopamflet prywatny nie codziennie pisany – obrazek 013.


W drugiej połowie ubiegłego wieku życie kulturalne w Opolu w sumie nie aż tak bardzo odbiegało od dzisiejszych standardów. Chodzi mi oczywiście o tzw. kulturę masową. Kino, telewizja, prasa, teatry, filharmonia, biblioteki, festiwale. Były wtedy - są nadal. Pozornie nic, albo niewiele, się zmieniło. Tyle tylko, że to wszystko jest już jakby zupełnie inne... I bardzo dobrze.


Kino i telewizja

W czasach mojego dzieciństwa w Opolu działało 8 kin:
"Kraków" (ul. Katowicka),
"Odra" (ul. Ozimska),
"Stylowe" (ul. Wrocławska - teraz zdaje się plac Piłsudskiego),
"Kosmos" (ul. Katowicka),
"Ogrodowe" (kino letnie, na wolnym powietrzu, ul. Kołłątaja),
"Studio" (w Młodzieżowym Domu Kultury ul. Strzelców Bytomskich),
"Bolko" (w Nowej Wsi Królewskiej),
"Gwardia" (ul. Katowicka).

Wiem o jeszcze jednym - nie pamiętam jak się nazywało, ale mieściło się na terenach Zakładów Naprawczych Taboru Kolejowego, czyli tak zwanej "wagonówki" na ulicy Rejtana. Spaliło się przed osiągnięciem przeze mnie wieku kinowego. W chwili obecnej nie działa żaden z w/w przybytków X Muzy: „Kraków”, po latach oczekiwań na rozbiórkę lub adaptację, ostatecznie rozebrano i na jego miejscu jest teraz jakiś supermarket, w "Odrze" mieści się Galeria Piastowska, w "Stylowym" sklep Biedronka, na miejscu "Ogrodowego" jest parking, pomieszczenia "Kosmosu" i "Studio" adaptowano na biura, urzędy i banki, o "Gwardii" nic mi nie wiadomo, poza tym, że nie istnieje i to od bardzo dawna.

Ja chadzałem głównie do "Kosmosu", "Odry" i "Krakowa". Na początku na bajki, głównie Disney'a (do dziś pamiętam "Legendę o wilku Lobo"), później na westerny ("Z piekła do Texasu"), kryminały, itd. Ciekawostką był system wyświetlania filmów w kinie "Kosmos" - puszczano je "na okrągło" od 10:00 do 22:00. Można było wejść w dowolnym momencie i siedzieć tam od rana do wieczora. Obecnie w Opolu jest jedno kino - "Multiplex". Nigdy dotąd tam nie byłem, ale może kiedyś...

• Pierwszy telewizor w naszym domu pojawił się w 1966-67 roku. W drewnianej obudowie, z obrazem o przekątnej ok. 14-15 cali, oczywiście czarno-biały. Nazywał się Alga. Matka kupiła go od ciotki, a ta wcześniej jeszcze od kogoś innego... O nowym, oczywiście ze względu na cenę, nie było nawet co marzyć. W "moim" bloku było 60 mieszkań - telewizory miało może z osiem rodzin.

Program telewizyjny był wówczas jeden i emitowano go kilka-kilkanaście godzin na dobę. Kiedy programu nie było, "na srebrnym ekranie" (wtedy wyłączony telewizor miał rzeczywiście ekran srebrnego koloru) można było podziwiać tzw. "obraz kontrolny" - geometryczne wzory o różnym stopniu szarości. Podobno i to na początku gdzieniegdzie oglądano ze sporym zainteresowaniem.

• Pierwszą bajką jaką widziałem w TV była "Gąska Balbinka". Wyświetlano ją, jeśli dobrze pamiętam, około godz. 16:20. Bajka ta opowiadała o rozmaitych przygodach gęsi Balbinki i jej przyjaciela kurczaka Ptysia, którego pomysły ustawicznie wpędzały Balbinę w jakieś tarapaty. Nie jestem pewien w 100%, ale wydaje mi się, że Balbinka nie była animowana. Bajka składała się po prostu z kilkunastu czy kilkudziesięciu rysunków wyświetlanych przez czas potrzebny do wypowiedzenia (przeczytania) dialogów. No i pamiętam, że Ptyś "mówił" irytującym nosowym głosem. Była to bajka porażająco głupia, ale chyba nie aż tak, jak...

• ..."Jacek i Agatka" - była to pierwsza dobranocka w Telewizji Polskiej. Jej emisja przypadała na godzinę 19:20. Jacek i Agatka to były dwie pacynki, a dokładniej same główki zrobione z piłeczek pingpongowych i nakładane na palec. Koszmar. Nawet jako dziecko oglądałem to z mocno umiarkowanym entuzjazmem i głównie dlatego, że nic innego nie było.

• Inne bajki i dobranocki jakie pamiętam z nieco późniejszego okresu to na przykład: "Piątek z Pankracym", "Miś Uszatek", "Gucio i Cezar", "Przygody kota Filemona", "Przygody Krecika", "W Krainie Muminków", "Pomysłowy Dobromir", "Sąsiedzi", "Miś z Okienka", "Pan Cerowany", "Bolek i Lolek", "Koziołek Matołek" . Dwa ostatnie były naprawdę super! Oglądałem je jeszcze po wielu latach z synem.

• Teleranek. Blok programowy emitowany w latach 70-tych o godzinie 9:00, przeznaczony dla widowni nieco starszej. Jego elementami były takie programy jak "Niewidzialna ręka" czy "Zrób to sam" , w którym Adam Słodowy pokazywał charakterystycznym drewnianym wskaźnikiem rozmaite elementy, narzędzia i materiały, opowiadał co i jak należy z nimi zrobić, a następnie... wyciągał spod stołu gotowy, oczywiście działający model, mówiąc, że żeby nie tracić czasu przygotował go sobie wcześniej.
Krew mnie zalewała w tym momencie, bo przez całe życie z opisanych przez niego rzeczy udało mi się zrobić tylko jedną - umieściłem jajko w butelce po mleku. Tylko po co?
Najważniejszym jednak elementem Teleranka, tym na który faktycznie się czekało, był wyświetlany zawsze na końcu odcinek "zachodniego" filmu przygodowego np. Ivanhoe, Zorro lub Tieri Śmiałek.

• Zwierzyniec - emitowany latami, ale to akurat mi nie przeszkadzało - zawsze lubiłem wszelkie programy przyrodnicze, a zwłaszcza o zwierzętach. Piosenkę rozpoczynającą program pamiętam do dziś: "I kudłate i łaciate, pręgowane i skrzydlate, te co skaczą i fruwają na nasz program zapraszają".
Gwiazdą "Zwierzyńca" był Michał Sumiński, który w mundurze leśniczego czy gajowego snuł kapitalne gawędy o zwierzętach. A na koniec bonus niesamowity: kolejny odcinek amerykańskiego filmu rysunkowego "Pies Huckeberry", Miś Yogi" lub "Kot Jinx".

• W "Kapitana Żbika" (seria komiksowa kryminalno-milicyjna) nie wstrzeliłem się wiekowo, zresztą nigdy nie przepadałem za komiksami, ale serial "Czterej pancerni i pies" to był hit na 24 fajerki. Z wypiekami na twarzy śledziłem przygody załogi czołgu "Rudy" czyli Janka Kosa, Gustlika, Grigorija Sakaszwili, Olgierda (zastąpionego przez Tomsia Czereśniaka), no i oczywiście psa Szarika. Nie wiem, jak i czy w ogóle fabuła zgodna była z faktami historycznymi II Wojny Światowej, ale nie było to ważne. Załoga Rudego gromiła Szkopów koncertowo przy każdej okazji i zwycięsko wychodziła z najgorszych opałów. W stosownym wieku miałem nawet nakrycie głowy w formie hełmofonu czołgisty.

• Następnym seryjnym szlagierem była "Stawka większa niż życie", z niezapomnianym Stanisławem Mikulskim w roli Kapitana Klossa. Mrożące krew w żyłach (wtedy często mówiliśmy "w żylakach") akcje szpiegowsko - dywersyjne agenta J-23 zapierały dech w piersiach. 2-3 odcinki oglądałem nie dalej jak kilka miesięcy temu - ot, sentymenty...

Program ramowy w latach 60-75 był o wiele bardziej sztywny niż kiedykolwiek później. Wiadomo było bez zaglądania do jakiegokolwiek "rozkładu jazdy", że w poniedziałki jest Teatr Telewizji, we wtorki film produkcji ZSRR, w środy zwykle film polski, w czwartki Kobra lub Teatr Sensacji (w każdym razie kryminał), a w sobotę Kino Nocne. Nie pamiętam w tej chwili, jaki był profil piątków i niedziel, ale może z czasem mi się przypomni.


Słowo pisane

Na początku to był oczywiście "Elementarz" Falskiego. Pierwszy, legendarny dzisiaj podręcznik do nauki czytania i pisania dla klasy pierwszej szkoły podstawowej. Kilka lat temu pojawił się znowu na półkach księgarskich, choć nie jest już podręcznikiem obowiązkowym, rodzice często kupują go jako pomoc dla swoich pociech. Czy to tylko efekt sentymentów? Czy może przekonanie, że obecne podręczniki są niezbyt dobre?

Następnie "Miś" - magazyn dla dzieci przedszkolnych. Ukazuje się od 1957 roku. Obecnie jest to dwutygodnik.
W dalszej kolejności "Świerszczyk", czasopismo dla dzieci z młodszych klas podstawówki, ukazujące się od 1945 roku. Miało bawić i uczyć. Wysoki poziom - dość dodać, że początkowo pisali tam Jan Brzechwa czy Ewa Szelburg-Zarembina, a ilustrował Jan Marcin Szancer. Za "Misiem" nie przepadałem, ale po "Świerszczyk" sięgałem dość długo.

Później to ja już byłem w stanie czytać samodzielnie prawdziwe książki. Przełomem był "Król Maciuś Pierwszy" Korczaka- do połowy przeczytała mi go matka, dalej potrafiłem już sam.

Do najważniejszych lektur swojego dzieciństwa zaliczam "Przygody Hucka" Marka Twena (perypetie chłopca, półsieroty i ofiary alkoholizmu ojca na południu USA w czasach niewolnictwa), "Winnetou" Karola Maya (przygodowa powieść o szlachetnym wodzu Indian i jego białym bracie), cykl książek o Panu Samochodziku Zbigniewa Nienackiego. Pan Samochodzik, w cywilu Tomasz, poruszał się po Polsce niezwykle tajemniczym wehikułem zbudowanym na bazie Ferrari 410 przez wujka Gromiłę. Jako pracownik Ministerstwa Kultury i Sztuki poszukiwał ukrytych skarbów i zwalczał gangi handlarzy antyków.

Dalej był cykl książek o Tomku Wilmowskim Alfreda Szklarskiego - w czasach Polski pod zaborami Tomek wędruje z ojcem po świecie chwytając dzikie zwierzęta do ogrodów zoologicznych. Książki zawierały ogromny ładunek wiedzy zoologicznej i geograficznej.
Gdzieś tam, po drodze, był Adam Bahdaj, Edmund Niziurski, Małgorzata Musierowicz, Krystyna Siesicka i inni.

Od kiedy nauczyłem się czytać książki, po gazety i czasopisma sięgałem rzadko lub wcale, a jeśli już, to w określonych okolicznościach (patrz: "Tajemniczy, piękny przedmiot"). Wyjątek stanowiły dwa: "Szpilki" i "Karuzela". "Szpilki" - ilustrowany tygodnik satyryczny na dobrym poziomie założony jeszcze przed wojną między innymi przez Eryka Lipińskiego. Ostatecznie zawieszony w 1994 r. Jego mottem było: "Prawdziwa cnota krytyk się nie boi". W piśmie publikowali m.in. Julian Tuwim, Konstanty Ildefons Gałczyński, Stanisław Jerzy Lec, Krzysztof Teodor Toeplitz, Jerzy Urban. Można tu było znaleźć rysunki Jerzego Flisaka, Zbigniewa Jujki, Zbigniewa Lengrena, Edwarda Lutczyna, Andrzeja Mleczki, Henryka Sawki.
"Karuzela" była łatwiejsza w odbiorze (dla nastolatka). Mniej może satyryczna, a bardziej po prostu humorystyczna.


Festiwal piosenki polskiej

Historia Festiwalu Piosenki Polskiej w Opolu zaczyna się (jeśli czegoś nie pokręciłem) w 1963 roku. Wspaniale się tam bawiłem i nie tylko ja zresztą- były to czasy (druga połowa lat 60-tych), w których publiczność, orkiestra i wykonawcy tworzyli jedną całość rozbawioną do "bezgranic". Ten okres nie trwał niestety zbyt długo.

"Psuć" zaczęło się moim zdaniem od chwili, gdy część koncertów przeniesiono z Amfiteatru do Teatru im. Kochanowskiego. Z roku na rok, w coraz bardziej widoczny sposób, zanikała spontaniczność i tradycja wspólnej zabawy. Podkreślam słowo "wspólnej". Festiwal obrastał w telewizję, "Mikrofon i ekran", imprezy towarzyszące, koncert taki, koncert śmaki, a w każdym jakiś laureat...

Teraz jest to czysto komercyjna impreza i od wielu lat mam wrażenie, że z mieszkańców Opola na festiwal chodzą tylko ci, którzy powinni być tam widziani - reszta to przyjezdni, działacze, organizatorzy, itd. Opolanie w większości oglądają festiwal w telewizji... jeśli w ogóle.

Pierwszą i, moim skromnym zdaniem, jedyną dobrą imprezą towarzyszącą festiwalom były Maratony Kabaretowe (określenie "Kabareton" wymyślił Jacek Fedorowicz). Ale też i czasy były jakby nieco inne. Na estradę wchodził Pietrzak, mówił "zdrastwujtie" i setki ludzi turlało się ze śmiechu. Dzisiaj, wydaje mi się, nastolatkom trzeba by tłumaczyć sens satyrycznych kabaretów sprzed 30 lat - i wcale nie jestem pewien, czy byłoby to łatwe zadanie.


Teatry i Filharmonia

"Teatr Lalki i Aktora im. Alojzego Smolki" funkcjonował przy ulicy Augustyna Kośnego 2 od 1959 roku. Dalej się tam mieści, a elewacja budynku wygląda dokładnie tak samo jak 40 lat temu. Albo bardzo podobnie. Bajki, baśnie, lalki, kukiełki, pacynki... Raj dla dzieci. Byłem tam kilka razy, ale spektakli już nie pamiętam. Przez pewien czas dzielił pomieszczenia z "Państwowym Teatrem Ziemi Opolskiej" (PTZO).

W 1958 roku grupa "zbuntowanych" aktorów założyła "Teatr 13 Rzędów", a rok później kierownictwo nad nim objął Jerzy Grotowski. Przeniesiono go do Wrocławia w połowie lat sześćdziesiątych. Miał swoją siedzibę w Rynku (tablica pamiatkowa) i zaprzestał działalności, podobno bardzo ambitnej, zanim do niej dorosłem.

"Teatr im. Jana Kochanowskiego", dawniej PTZO, dawniej "Teatr Miejski im. Juliusza Słowackiego". Nie pamiętam czasów, kiedy działał w budynku obecnej Filharmonii. Pamiętam za to dobrze budowę jego nowej siedziby przy placu Lenina (obecnie plac Teatralny). Trwała prawie 10 lat i ja także przyłożyłem do niej rękę - podczas praktyk w szkole budowlanej nosiłem tam worki z cementem i wykonywałem inne równie ważne strategicznie prace.
Ciekawostką może być fakt, że wznoszony był częściowo na fundamentach Kulturhausu, którego budowę Niemcy przerwali w 1939 roku. W dniu otwarcia był to najnowocześniejszy i trzeci pod względem wielkości teatr w Polsce. Na rozmaitych sztukach, spektaklach i przedstawieniach byłem tam wiele razy. Najbardziej przypadło mi do gustu "Białe małżeństwo" Gombrowicza - jedna z aktorek pokazywała w nim goły biust.

"Państwowa Filharmonia im. J. Elsnera" przy ulicy Krakowskiej. Moja znajomość zagadnień muzyki poważnej to najczęściej miazmaty niewiedzy i pomieszania pojęć, więc na temat Filharmonii niewiele mam do powiedzenia. Byłem tam kilka razy, na "lżejszych kawałkach", i to raczej przez przypadek.


Miało być o kulturze, więc o pochodach pierwszomajowych nie wspominam celowo.



2586 rozczarowań

„2586 kroków” – Andrzej Pilipiuk


Kilkanaście opowiadań fantastycznych (zdecydowanie nie jest to fantasy!) i innych o bardzo różnym poziomie, tym razem bez Jakuba Wędrowycza i bez kuzynek Kruszewskich. Wiele z nich dotyczy tematu alternatywnej historii i dzieje się w Rosji, na Ukrainie lub pograniczu polsko-ukraińskim. Autor wyraźnie preferuje te właśnie okolice, w czym nie ma chyba nic specjalnie dziwnego – Pilipiuk to nazwisko ukraińskie.

Opowiadania nie stanowią żadnej całości, ale bywa, że powtarza się w nich główny bohater, albo też bohaterem jednego z opowiadań jest wnuk bohatera innego opowiadania.

Wspomniałem o zróżnicowanym poziomie. Kilka opowiadań jest całkiem niezłych, kilka przeciętnych. Reszta to niestety śmieci – ani śmieszne, ani ciekawe… często z zakończeniem dorobionym jakby na siłę, kiedy autorowi znudziło się pisanie.



czwartek, 7 sierpnia 2008

Golfowe pole i krew

„Błekitna krew” – Harlan Coben


Jack Coldren przegrał w Otwartych Mistrzostwach USA w Golfie. Przegrał w takim momencie, w którym zwycięstwo miał właściwie zapewnione – na osiem dołków przed zakończeniem miał sześć punktów przewagi. Największy nieudacznik świata? Wyjątkowy pechowiec? A może w tej przegranej było coś więcej?

Minęło ponad dwadzieścia lat i w Klubie Merion znów rozgrywane są Mistrzostwa. Jack Coldren, który właściwie nie liczył się przez cały ten czas w zawodowym golfie, czasem nawet nie dopuszczano go do turniejów, znów prowadzi, znów ma przewagę. Zawodnik, na którego wcześniej nikt nie postawiłby złamanego centa, jest na prostej drodze do tytułu mistrza Stanów Zjednoczonych. W takiej chwili dowiaduje się, że porwany został jego nastoletni syn.

Do akcji wkracza Myron Bolitar – właściciel agencji sportowej, dawny koszykarz. Od tej chwili akcja nabiera huraganowego tempa, a intryga komplikuje się ponad wszelkie wyobrażenie. Czy uda się uratować życie chłopca? Czy jego ojciec wygra turniej? Czy ktokolwiek wyniesie z tej historii czyste ręce?

Kolejna bardzo dobra książka Cobena.



środa, 6 sierpnia 2008

Zło konieczne Kavy

„Zło konieczne” – Alex Kava


Epatowanie czytelnika niezwykle dokładnymi i sugestywnymi opisami robactwa (czerwi much plujek) konsumującego z uroczym chrzęstem ludzkie zwłoki, nie ratuje sprawy – „Zło konieczne” jest nużąco przewidywalne i po prostu umiarkowanie ciekawe. Zacząłem, to i skończyłem, ale chyba tylko dlatego, że w tym momencie nie miałem zupełnie nic innego do czytania – brnięcie przez tą książkę było więc dla mnie złem koniecznym.

Maggie O’Dell, specjalistka od portretów psychologicznych seryjnych morderców, znów zmaga się z nieuchwytnym zabójcą, który w spektakularny sposób likwiduje księży, którzy kiedyś robili różne brzydkie rzeczy chłopcom, ale także – a może przede wszystkim – z upiorami własnej przeszłości. Dawniej takim upiorem był Robert Stucky (jeśli dobrze zapamiętałem personalia tego pana), teraz, podejrzany o koszmarne zbrodnie, ksiądz Keller, który tutaj z kata zamienia się w potencjalną ofiarę.

Przyznam, że dość trudno mi jest rozszyfrować zamysł autorki. Powieści sensacyjne adresowane do kobiet, w których opisy stanów uczuciowych bohaterek przeważają (albo prawie) nad ulubioną przez panów dynamiczną akcją, nie są niczym nowym. Pisywał takie Sydney Sheldon, pisywała swego czasu Nora Roberts. Jednak u Kavy brutalność opisów do takiej konwencji nie pasuje. Czyżby próba stworzenia dzieła uniwersalnego? W takim razie zapraszam autorkę do oglądanie polskiej telewizji – tu nawet w reklamach mówią, że jak coś jest do wszystkiego, to tak naprawdę jest do niczego.



poniedziałek, 4 sierpnia 2008

Dzieje kryminałów

„Arcydzieła czarnego kryminału” – antologia pod redakcją Petera Haininga


Peter Haining był (zm. w 2007 roku) angielskim dziennikarzem, ale głównie i przede wszystkim znawcą i miłośnikiem kryminałów, horrorów i innej literatury popularnej i wydawcą wielu antologii. Jedną z nich jest „Pulp Frictions” wydana w Polsce nie wiedzieć czemu pod tytułem „Arcydzieła czarnego kryminału”.
O tą sztuczkę z tytułem zarówno Peter Haining jak i polscy czytelnicy mogą mieć jak najbardziej uzasadnione pretensje do tłumacza, Dariusza Wójtowicza. Adekwatny tytuł zbiorku mógłby brzmieć na przykład: Kompletnie nieznane lub zupełnie zapomniane utwory znanych autorów.

Bohaterem opowiadania „Egipska pokusa” Carrolla Johna Daly’ego jest detektyw Race Williams. Opowiadanie ukazało się w marcu 1928 roku w czasopiśmie „Black Mask” i od tamtej pory nie było wznawiane.

Dashiell Hammett znany jest przede wszystkim jako twórca detektywa Sama Spade’a (pojawił się po raz pierwszy w powieści „Sokół Maltański”), jednak bohaterem opowiadania „Nie tylko podpalenie” z początków XX wieku jest nieznany raczej polskiemu czytelnikowi wywiadowca - Continental Op.

Raymond Chandler stworzył niezapomnianego Philipa Marlowe’a („Wielki sen”, „Tajemnica jeziora”, „Długie pożegnanie”, itd.), ale w „Człowieku który lubił psy”, napisanym w 1936 roku, bohaterem jest jeszcze bezimienny detektyw. Choć to opowiadanie może mieć dla miłośników gatunku pewną wartość, bowiem do tematu Chandler wrócił jeszcze raz po latach i wykorzystał go w jednej ze swoich bardziej znanych powieści „Żegnaj, laleczko”.

„Głowę umarlaka” Robert Leslie Bellem opublikował latem 1935 roku w czasopiśmie „Spicy Detective Stories” i może być ona uznana dopiero za zapowiedź charakterystycznego stylu tego autora.

I tak dalej… Ot, takie to właśnie „arcydzieła”.

Moim niezwykle skromnym zdaniem tłumacz wyrządził książce „niedźwiedzią przysługę” – czytelnik oczekujący arcydzieł może być nieco (delikatnie mówiąc) rozczarowany, a nawet, co tu ukrywać - oszukany. Zwłaszcza, że opowiadania w zbiorku są tak w ogóle całkiem niezłe (choć nie zasługują na miano arcydzieł) i dla miłośników gatunku mogą być całkiem sympatyczną rozrywką. Ciekawa jest też niewątpliwie wycieczka w czasy, w których literatura kryminalna dopiero rodziła się, jako samodzielny gatunek.
W antologii znalazły się też i nieco nowsze utwory, bardziej obecnie znanych autorów, jak Stephen King czy Quentin Tarantino. Wyraźnie brakuje Agaty Christie.