piątek, 28 stycznia 2022

Tor lotu pocisku, przez masę...

 „Zmuś mnie” – Lee Child

W czasach, gdy marzyła mi się kariera pisarska, zwierzyłem się w rozmowie z pewnym znajomym pisarzem, że mam kilka pomysłów na fabuły książek. Podpowiedział mi wtedy, żebym z tych różnych pomysłów zrobił kolejne rozdziały jednej książki. Było to bardzo dawno temu. A przypomniało mi się podczas lektury „Zmuś mnie”, bo odnoszę wrażenie, że obecnie pisarstwo wygląda dokładnie odwrotnie. Masz pomysł na fabułę powieści? Zrób z niej trzydzieści książek! Tak właśnie widzę serię powieści z Jackiem Reacherem w roli głównej. Lee Child napisał właściwie jedną powieść, a z kolejnych rozdziałów zrobił oddzielne książki. Porównując to do teatru: zmieniają się dekoracje, zmieniają się statyści, ale w sumie to ta sama sztuka.
Taki proceder może mi się podobać lub nie, ale ważne jest coś innego – to jednak Lee Child, a nie jakaś królowa polskiego kryminału. Dlatego mam pewien drobny kłopot z oceną tej książki, bo tak ogólnie jest to powieść bardzo dobra, ale w przypadku tego akurat autora, to raczej z tych średnich. Może nawet odrobinę poniżej przeciętnej.

Jack Reacher, były żandarm, wędrując bez celu po USA, tknięty impulsem, wysiada z pociągu na malutkiej stacji w miasteczku Matczyny Spoczynek, bo spodobała mu się jego nazwa. Jack starał się znaleźć jakąś informację na temat genezy nazwy miasta, jakiś pomnik, tablicę pamiątkową, cokolwiek, i w tym celu obszedł je prawie całe, a to zwróciło uwagę lokalnych bardzo złych ludzi.
Reacher poznaję piękną Chang, byłą agentkę FBI, a obecnie prywatną detektyw, która w Matczynym Spoczynku szuka zaginionego partnera. Ostatecznie razem ruszają do walki ze złem.

We wstępie napisano, że Jack Reacher nie posiada żadnego dokumentu ze zdjęciem. Natomiast w treści znalazłem informację o jego paszporcie. W paszportach są zdjęcia od około 150 lat, więc… Wstęp jest widocznie bezrefleksyjnie kopiowany w kolejnych książkach, a to oznacza, że zaczyna się bylejakość. Szkoda.

sobota, 22 stycznia 2022

Von ordynat i Hania trędowata

 „Narzeczona nazisty” – Barbara Wysoczańska

Kiedy?
Koniec lat trzydziestych ubiegłego wieku, Wolne Miasto Gdańsk, w którym powoli do władzy dochodzą zwolennicy Hitlera.

Kto?
Hanna Wolińska – z uporem nazywana Hanią, co ma wzbudzać ciepłe i życzliwe uczucia czytelników – dwudziestodwuletnia studentka germanistyki z Warszawy. Podobny zabieg zastosowała autorka w przypadku starej niemieckiej, wyniosłej hrabiny von Richter, nazwanej przez nią Irenką (sic!).
Johann von Richter – arystokrata, zarządzający ogromnym majątkiem rodzinnym, także jego spadkobierca, wnuk… Irenki.

Hanna Wolińska ma narzeczonego, młodego architekta, Władysława Koterskiego. Johann von Richter zaręczony jest z inteligentną i ambitną Susanne Schneidhuber, zadeklarowaną zwolenniczką idei tysiącletniej Trzeciej Rzeszy i jej przywódcy.
Rodzina Hanny Wolińskiej i jej środowisko to polscy patrioci; wyjątkowo patriotyczni patrioci. Rodzina Johanna von Richtera to oportuniści i zwolennicy Hitlera, aczkolwiek on sam politykę ma głęboko w… Z Hitlera drwi lub stara się ignorować. W tym kontekście tytuł książki wydaje się co najmniej dziwny – Johann nigdy nie był nazistą; owszem, Niemcem, żołnierzem Wehrmachtu, ale absolutnie nie nazistą. Zapewne dla autorki takie niuanse nie mają znaczenia. A może taki tytył uznała za bardziej chwytliwy.

Hanna Wolińska spędza lato w Gdańsku, jako osoba towarzysząca i rozrywka starej hrabiny. Zwykle używa się określenia „dama do towarzystwa”, ale Hania Wolińska, pochodząca z mieszczańskiego domu, zdecydowanie nie jest damą – według ówczesnych standardów. Nie posiada żadnego tytułu, a posługiwania się sztućcami, czy konwersacji na poziomie, uczy ją dopiero pani hrabina. Hanna łączy przyjemne z pożytecznym, hrabina dobrze się bawi, więc wszyscy są zadowoleni.
Hanna Wolińska przypadkowo spotyka fantastycznie przystojnego Johanna i zakochuje się w nim od pierwszego wejrzenia, z wzajemnością zresztą. Po, z góry skazanej na niepowodzenie, próbie powrotu do dawnego życia, młodzi kończą poprzednie związki i Hanna przenosi się do bogatej posiadłości rodu von Richterów w Monachium.

Czy będę umiała cię zapomnieć? – pytało jej serce, kiedy jego postać coraz bardziej się od niej oddalała*.

Jejku, jejku, jakie to cudownie ckliwe...

Relacje między Niemcami i Polską stają się coraz bardziej napięte, nazistowski fanatyzm przybiera na sile. W tych warunkach pozycja Polki w niemieckiej rodzinie staje się coraz trudniejsza. Sytuację znacznie pogarsza fakt, że ten związek to ewidentnie mezalians, nie akceptuje go nikt z rodziny i otoczenia von Richterów, za wyjątkiem starej hrabiny.

Po wybuchu drugiej wojny światowej (po napaści Niemiec na Polskę), Wolińska wybiera miłość do ojczyzny i zrywa zaręczyny z Johannem von Richterem. Jako patriotka nawiązuje współpracę z ruchem oporu, a wtedy zaczynają się dziać cuda.

Ja wiele potrafię wytrzymać, ale kiedy Hanna Wolińska, zostaje szpiegiem i tłumaczką Joachima von Ribbentropa, ministra spraw zagranicznych III Rzeszy, to…

Hotel Polonia był najlepszym hotelem w stolicy i jedynym ocalałym po wojnie budynkiem*.

Jedyny ocalały budynek w Warszawie? Naprawdę?

„Narzeczona nazisty” ciągnie się też wiele lat po wojnie, bo przecież byle wojna nie da rady wielkiej miłości. Zawiera też sporo wątków pobocznych (np. historia przyjaciółki Wolińskiej, która wyszła za jej brata), ale albo jest w nich za dużo, albo za mało.

Ostatecznie: jest to bardzo naiwny romans, przy którym :Ordynat Michorowski” lub „Trędowata”, to arcydzieła ambitnej i wyrafinowanej wielce literatury na wysokim poziomie. Powieść niesamowicie przerysowana. Wszystko tu jest cudowne, fantastyczne, urocze, miłe, ckliwe albo koszmarne, okrutne i straszne. Infantylny wyciskacz łez. Jednak… gorąco polecam czytelniczkom uwielbiającym elitarną i ambitną twórczość Jadwigi Courths-Mahler lub białe „harlequiny”.






---
* Barbara Wysoczańska, „Narzeczona nazisty”, Wydawnictwo Filia, 2021.


poniedziałek, 17 stycznia 2022

Niedoskonałe życie Molly Ch.

 „Idealne życie Molly” – Valerie Keogh 

Czasem zastanawiam się, skąd bierze się przekonanie, że jeśli kobieta ma dobrą pracę, elegancki dom w centrum Londynu, męża, którego zazdroszczą jej koleżanki, dwoje dzieci na studiach, to musi, a nawet ma obowiązek być całkowicie szczęśliwa i manifestować to na każdym kroku, bo niedobór tej nieustannej szczęśliwości oraz jej manifestacji świadczy o braku wdzięczności za hojne dary losu, boga, przeznaczenia. To z kolei prowadzi często do naiwnego stwierdzenia: pieniądze szczęścia nie dają. Czemu naiwnego? Bogaci bronią się nim przed gniewem i rozgoryczeniem biednych, a biedni pocieszają nim sami siebie. Pieniądze, banknoty, monety, jako takie, oczywiście mogą nie dawać szczęścia, ale na pewno dają poczucie bezpieczeństwa, na przykład. A szczęście przy permanentnym poczuciu zagrożenia utratą pracy, utratą zdrowia, utratą mieszkania, jest mało realne. Podobno prawdziwe szczęście daje tylko miłość, ale w takim razie, skąd stare ludowe powiedzenie: gdzie bieda wchodzi drzwiami, miłość ucieka oknem?

Główna bohaterka „Idealnego życia Molly”, Molly Chatwell, ma niby wszystko, czyli dom, rodzinę, pracę, a w niej kierownicze stanowisko. Syn studiuje na MIT, córka na Sorbonie. Jej udziałem są też coraz większe pokłady nudy i frustracji, bo rutyna dnia codziennego nie daje szczęścia. Poza tym wspaniały mąż poświęca jej za mało czasu, zajęty (podobno) zarabianiem na to cudowne życie i opłaty związane ze studiami dzieci.

Niepostrzeżenie coś się zmieniło. Nie umiała dokładnie wskazać, kiedy to się stało ani co to było. Ostatnio mieli z Jackiem mało czasu dla siebie. To prawda, oboje ciężko pracowali. Ponadto byli zbyt pochłonięci wyprowadzką dzieci. Uznała to za zrozumiałe. Liczyła, że gdy w końcu zostaną sami – tylko on i ona – odzyskają bodaj cząstkę tej bliskości, tej szczególnej więzi, która ich kiedyś łączyła. Ale Jack stawał się coraz bardziej milczący, zniecierpliwiony, zdystansowany. Wracał późno i pracował również w weekendy. To mu się nigdy wcześniej nie zdarzało*.

Współpracownik męża Molly wyznał, że nic nie wie o tym, żeby ich firma miała jakieś interesy w Vegas, a Jack Chatwell podobno co trochę musi tam latać, niby to w sprawach służbowych, W tych warunkach każda kobieta domyślałaby się romansu, ale nie Molly.

Koleżanka Molly Chatwell z dawnych czasów, Amelia Lowell, zaprosiła ją i Jacka na wspólny weekend w luksusowym hotelu ze spa w wiosce o nazwie Wiltshire. Jack, oczywiście, nie mógł się wybrać, bo miał mnóstwo pracy.
Uprawiając rano jogging na wiejskich ścieżkach, Molly napotkała przystojnego młodego człowieka o chabrowych oczach, nieco tylko starszego od jej syna. Następnego dnia zetknęli się znowu i okazało się, że niezwykle mocno pociąga on Molly. Do niczego jednak nie doszło, a Molly Chatwell, zawstydzona i skrępowana własną postawą – pierwszy raz w życiu i tak łatwo gotowa była zdradzić męża – postanowiła nagle wrócić do domu.

Chabrowooki przystojniak jakimś cudem, bo nie wymieniali się adresami lub telefonami, znalazł ją w Londynie. Zostawił w drzwiach jej domu kartkę z prośbą o kontakt i swoim numerem. Molly wysłała mu esemesa, że nie chce się z min spotkać, że to była pomyłka. Kilka dni później znaleziono faceta martwego i Molly Chatwell odwiedziła policja.
Właściwie dopiero w tym momencie (jedna trzecia książki) powieść sensacyjna dopiero się zaczyna. Wszystko wcześniej… Valerie Keogh bardzo starała się pokazać frustrujące i niesatysfakcjonujące życie Molly, jej relacje z mężem po wyjeździe dzieci, i bardzo jej się to udało – czytelnik czuje się podobnie: sfrustrowany brakiem akcji i znudzony. Natomiast czytelniczki fascynować będą zapewne kolejne kreacje Molly Chatwell i jej pokomplikowane stany emocjonalne. W każdym razie od momentu, kiedy to stała się główną podejrzaną w sprawie o morderstwo, powieść zaczęła być wciągająca i to bardzo. Jeszcze ciekawiej zrobiło się, gdy ktoś dokonał zamachu na jej życie, próbował wepchnąć ją pod auto.

Późno się zaczęło, ale kiedy już, to w dobrym stylu – powieść stała się naprawdę wciągająca i naprawdę sensacyjna, dostarczając rozrywki na dobrym poziomie. Parę razy próbowałem odgadnąć „kto zabił” i owszem, udało mi się w końcu, ale łatwo nie było. Polecam zwłaszcza miłośniczkom powieści psychologiczno-kryminalnych.

Nie wiem tylko, co jest grane z tym tytułem. W okresie opisywanym w książce, idealne lub perfekcyjne życie Molly nie było w żadnym aspekcie. Może przed wyjazdem dzieci, ale to przecież przeszłość. Mogła coś tam sobie udawać przed dziećmi przez telefon lub dalekimi znajomymi, co nawet jest zrozumiałe, ale przecież tak naprawdę wszystko jej się sypało, było nie takie, jak powinno albo jak kiedyś.





---
* Valerie Keogh, „Idealne życie Molly”, przekład Beata Ziemska, Muza, 2022, s. 22.


















#idealneżyciemolly #muza, @wydawnictwomuza, @muza.black

niedziela, 9 stycznia 2022

Sentymenty do striptizu, lokali

 „Zostań przy mnie” – Harlan Coben

Powieść sensacyjna napisana poza znanymi seriami tego autora. Jak na Cobena dziełko klasy średniej. Niezła rozrywka, ale nie powala na kolana.

Trójka głównych bohaterów: Megan Pierce (jako tancerka erotyczna i dziwka występowała pod pseudonimem Cassie), Ray Levine (obecnie paparazzi do wynajęcia, kiedyś dobrze zapowiadający się fotograf), Broome (policyjny detektyw, niedługo przed emeryturą).
Megan porzuciła dawne życie, jest obecnie panią sporego domu, ma dwójkę dzieci i kochającego męża, ale… tęskni jednak za cudownymi czasami i dawnym życiem striptizerki. Zmiana nastąpiła, gdy siedemnaście lat temu zaginął pewien człowiek. Megan była pewna, że ktoś go zabił. Uciekła, bo widywano ją z nim, zmieniła tożsamość. Sentymenty zawiodły ją jednak do lokalu, w którym kiedyś występowała, a tam została zauważona i rozpoznana.
Ray przypadkowo zrobił zdjęcie mężczyźnie (innemu), który był i jest poszukiwany. W związku z tym został napadnięty i skradziono mu aparat. 
Broome od siedemnastu lat stara się wyjaśnić sprawę dawnego zaginięcia i odkrywa, że kolejny zaginiony facet, zniknął także osiemnastego lutego, w święto Mardi Gras.

Trochę to wszystko zbyt sztampowe, bo – jak zbyt często w powieściach sensacyjnych – policjant jest zgorzkniały, zmęczony życiem, tuż przed emeryturą, i ma szefa palanta i dupka. W tle majaczy dawna miłość z szansą na jej odrodzenie. Tajemniczy zabójcy, Ken i Barbie z przyjemnością torturują ludzi. Itd. Tym niemniej do końca nie byłem w stanie odgadnąć, jak się potoczą losy bohaterów głównych i wielu pobocznych, więc czasu spędzonego na lekturze zdecydowanie nie żałuję, ale po tym autorze spodziewałem się czegoś lepszego.

czwartek, 6 stycznia 2022

Czas na słowa - czas na ciszę

 „Zagroda zębów” – Wit Szostak

Przy okazji lektury powieści „Eroica” Kuśniewicza odkryłem, że czasem, może i zawsze, potrzebna jest swego rodzaju harmonia między czytelnikiem, a tekstem. A jeśli nie harmonia, to może lepsze będzie dostrojenie. Czytanie zsynchronizowane z treścią oraz stylem zapisu przypomina płynięcie z nurtem; idzie gładko, bez wstrząsów i odbijania się od przeszkód. Jego odwrotnością jest próba płynięcia w poprzek, najeżone przeszkodami i oporami. Zamiast harmonii jest to miotanie się, jak gówno w przeręblu.
Pierwsze podejście do Kuśniewicza było drogą przez mękę. Mordęgą, zmęczeniem, zniecierpliwieniem i zniechęceniem. Wiele miesięcy później spróbowałem znowu i okazało się, że tym razem wstrzeliłem się w potok jaźni i narracji autora, i lektura była przyjemna i lekka.
Jeśli porównania potokowe nie są czytelne, to proszę sobie wyobrazić dwóch muzyków, wirtuozów gry na skrzypcach i fortepianie. I niech spróbują oni grać razem, ale dwa różne utwory jednocześnie. I co z tego, że są genialni? Wyprodukują męczącą kakofonię i nic więcej.

Tak wyglądała moja lektura „Zagrody zębów” Szostaka. Składa się na nią kilkadziesiąt mikroskopijnych… opowiadań? – nie wiem nawet, czy tak można je nazwać; niektóre składają się z kilku zdań zaledwie. Są one wariacjami mitu o Odysie, alternatywnymi wersjami jego losów, dodatkowo podzielonymi na wersje i odmiany. W każdym razie to jest czytelne i zrozumiałe. Pojawia się wtedy pytanie, o co tak naprawdę chodzi? I nie jestem pewien, czy na nie, mniej lub bardziej trafnie, jestem w stanie odpowiedzieć. Na przykład chodzi o samotność każdego człowieka, chodzi o to, że nie da się wejść kolejny raz do tej samej rzeki (nie da się, a nie, że jest to pomysł niemądry), że nie ma powrotu do młodości, głównie jednak chodzi – być może – o czekanie. Bywa i tak, że jeśli pewne słowa trzyma się za zagrodą zębów zbyt długo, traci sens ich wypowiadanie. Przy tym ostatnim przypomniał mi się fragment książki „Przebudzenie, droga do świadomego życia” (s. 71-72), poświęcony nawykowemu albo nałogowemu czekaniu.

Ponad połowę życia spędziłem w przekonaniu, że to moje właściwe życie jeszcze się nie zaczęło. Czekałem na coś, nawet nie wyobrażając sobie zbyt dokładnie, co by to miało być, spodziewałem się czegoś… nieokreślonego. Jednego za to byłem pewien – kiedy już nadejdzie, stanie się, wydarzy – poznam, będę wiedział. Że się zaczęło. Że czekanie się skończyło. […]
Odkryłem kiedyś, że czekając, nie jestem albo nie jestem w pełni obecny w swoim życiu. Ciałem tu i teraz, umysłem gdzieś indziej – w pociągu, który jeszcze nie nadjechał, z kobietą, której nigdy nie spotkałem, w pracy, której nigdy nie wykonywałem – byłem w swoim życiu roztargnionym przechodniem, który niezbyt uważnie zwraca uwagę na to, co się wokół niego dzieje, choćby z tego powodu, że większości i tak nie dostrzega albo nie rozumie, albo błędnie interpretuje. Rzeczywistość dla mnie nie istniała. Kątem oka rejestrowałem jakieś drzewa, które zupełnie mnie nie interesowały, coraz bardziej rozczarowany i zawiedziony, że nie widzę lasu.

Na poziomie podstawowym niby rozumiem „Zagrodę zębów”, ale zdaję sobie sprawę, że widzę drzewa, nie będąc wcale przekonany, że właściwie rozpoznaję las, bo reszta, poza alternatywnymi historyjkami o Odysie, to już tylko moje spekulacje i zgadywanki. Może to jeszcze nie mój czas na tę książkę, a może tylko mi się wydaje, że jest w niej jakieś trzecie dno.

wtorek, 4 stycznia 2022

Wichry grają, Wichry skrzypią

 „Oberki do końca świata” – Wit  Szostak

Początkowo przeczytałem tytuł „Obierki do…” i nie wiedziałem, o co chodzi. Później spostrzegłem, że to oberki, a nie obierki, ale dalej nic z tego nie wynikało. A po „Oberki do końca świata” Szostaka, pisarza i doktora filozofii, sięgnąłem, bo podobało mi się, i to bardzo, „Sto dni bez słońca”.

Po lekturze kilkunastu stron włączyłem sobie kilka oberków na YouTube, bo wpadło mi do głowy, że to pomoże wczuć się w rytm tej książki. Miałem rację, to był dobry pomysł. Bo powieść jest w rytmach ludowych oberków. I jest ona balladą o przemijaniu.

Byli muzykanci, byli, ale się skończyli.
Byli muzykanci, byli, lecz poumierali.
Nikt nie wie, jak się wołali, nikt nie wie, jak grali.
Kiedy o nich zapomnimy, komu będą grali?*.

„Oberki do końca świata” to opowieść o wielu pokoleniach rodu Wichrów, wiejskich muzykantów, grajków, którzy swoimi oberkami potrafili muzycznie obsłużyć każdą imprezę, czy uroczystość. Maciej Wicher przywędrował do Rokicin wiele pokoleń wcześniej. Nie wiadomo, skąd, nie wiadomo na pewno, czemu swoje życie związał z tą właśnie wsią – może dlatego, że w niej właśnie spotkał śmierć i postanowił bliżej ją poznać… Wichrowie uczyli się gry na skrzypcach od dzieciństwa i mieli do tego talent, smykałkę. Jednak czasy się zmieniają i wiejskich skrzypków, choćby nie wiem jak utalentowanych, coraz rzadziej zaprasza się na wesela albo darcie pierza.

Wit Szostak napisał powieść poetycko-magiczną, w której wydarzenia wydają się znacznie mniej ważne od sposobu ich opowiadania. Zresztą, cóż wielkiego mogło zdarzyć się w mikroskopijnych Rokicinach, czy pobliskim Kadzidle. Kowal w karczmie się upił i groził dziedzicowi. Franek Wicher w dzień ślubu pojechał na wojnę. Ot, takie tam… Żeby jednak nie doszło do nieporozumienia: styl powieści, jak napisałem, poetyczno-magiczny, nie oznacza kompletnego oderwania od rzeczywistości, od realnej oceny faktów i wydarzeń, może wręcz przeciwnie.

Wichro­wie wie­dzieli, że po par­ty­zan­tach nie można spo­dzie­wać się niczego dobrego. Miesz­kańcy z innych wsi, wysta­wio­nych na pastwę histo­rii, opo­wia­dali o leśnych, któ­rzy przy­cho­dzili w środku nocy i zabie­rali jedze­nie i doby­tek, tłu­ma­cząc się dobrem Ojczyzny. Józef pamię­tał opo­wieść muzy­kanta, któ­remu par­ty­zanci zabrali skrzypce, nie wie­dzieć po co, nie wie­dzieć na co. Zna­lazł je następ­nego ranka, pora­nione i roz­bite na dro­dze. Koła wozu wgnio­tły je w błoto, miaż­dżąc oby­dwie płyty. Po co im to było, po co, żalił się muzy­kant, a Józef widział w jego oczach łzy. Nie lubili chłopi par­ty­zan­tów. Pasożytowali na chłop­skiej pracy, żero­wali na chłop­skiej bie­dzie. Tro­pili bim­ber lepiej niż Niemcy, ni­gdy nie pła­cili za zra­bo­wane mie­nie. W niektó­rych wio­skach dzię­ko­wano Bogu, że co jakiś czas oku­pant wyła­puje leśnych rabu­siów*.

Czy i my, teraz, nie żyjemy w jakichś magicznych czasach, czasach baśni o idealnych, bez skazy, żołnierzach „wyklętych”, o sprawiedliwości, o… Tylko język współczesnej retoryki nie tak piękny jest, jak u Szastaka. Bo ważne jest nie tylko, co się opowiada, ale jak, w jaki sposób. I „Oberki do końca świata” są taką książką, do której można wracać wiele razy, choć wiadomo przecież, jak się to kończy.

Bardzo dobra jest ta książka, choć nie dla każdego.







--
* Wit Szostak, „Oberki do końca świata”, wyd. Powergraph, 2014.

sobota, 1 stycznia 2022

Filmy i czasy Andrzeja Wajdy

 „Wajda. Kronika wypadków filmowych” – Bartosz Michalak

Miała to być opowieść o człowieku, niedawno zmarłym wybitnym reżyserze, składająca się ze wspomnień znajomych, przyjaciół, podwładnych, aktorów, asystentów, z którymi współpracował przy kolejnych filmach. Moim zdaniem jest to raczej historia filmów, a ich twórca, reżyser, Andrzej Wajda, pokazany jest jakby drugoplanowo – filmy, ich odbiór, krytyka, nagrody, reakcje publiczności, oceny festiwalowych jurorów, anegdoty z planów filmowych, są ważniejsze.

Kinomani dzielą się na tych podstawowych, którzy oglądają filmy określonego gatunku, np. westerny, średniozaawansowani, którzy wybierają filmy z konkretnymi aktorami, wreszcie wyrobieni – ci chodzą do kina na reżyserów. Sam siebie ulokowałbym gdzieś między drugą, a trzecią grupą. Dzieła określonych reżyserów śledzę tylko niektórych, np. Quentina Tarantino. Andrzej Wajda do moich znaczących reżyserów nie należał nigdy. Widziałem z połowę jego filmów i jakoś nie żałuję niewidzenia pozostałych. Owszem, przyjąłem do wiadomości, że to reżyser genialny, ale… No właśnie. Bez zdziwienia czytałem w książce krytyczne oceny większości filmów Wajdy, ale zastanawiałem się, jak to jest, że mimo to, stale jakieś filmy robił. Być może wyjaśnieniem byłyby specyficzne czasy.

Rzeczywiście były to czasy, kiedy poza kosztami taśmy produkcja nie musiała martwić się o budżet, bo państwo zapewniało budżet praktycznie nieograniczony.

Wspomnienia o filmach Wajdy, i trochę o nim samym, nie są ani specjalnie szokujące, ani pikantne, ani szczególnie zabawne… Trudno je nawet nazwać ciekawostkami – to rzetelne informacje, oceny i opinie, które jednak nie wywołują większych reakcji emocjonalnych.

Jeśli książka Michalaka ma dla mnie jakąś wartość, to wspomnieniową i – w bardzo niewielkim stopniu – sentymentalną. Wczesne filmy Wajdy widziałem jako dziecko w Starym Kinie. Z „Kanału” i „Lotnej” niewiele pamiętam (czy to nie w tym drugim filmie była scena, kiedy to polscy ułani walą swoimi szabelkami po pancerzach niemieckich czołgów?), więc są to sentymenty za własną młodością, a nie za produkcjami Andrzeja Wajdy. Tym niemniej wydaje mi się, że może to być pozycja bardzo wartościowa dla kinomanów wyrobionych, potrafiących docenić geniusz tego akurat reżysera. 
Ja za genialną uważam „Ziemię obiecaną” – to jeden z najlepszych filmów jakie widziałem; arcydzieło. Ale, czy jest to zasługą reżysera, aktorów, czy Łodzi, to już nie wiem. Celowo nie wymieniam tu Reymonta. Film jest zdecydowanie lepszy od jego książki.  Bardzo dobre były też filmy „Człowiek z…”, ale z resztą było już różnie.