„Wajda. Kronika wypadków filmowych” – Bartosz Michalak
Miała to być opowieść o człowieku, niedawno zmarłym wybitnym reżyserze, składająca się ze wspomnień znajomych, przyjaciół, podwładnych, aktorów, asystentów, z którymi współpracował przy kolejnych filmach. Moim zdaniem jest to raczej historia filmów, a ich twórca, reżyser, Andrzej Wajda, pokazany jest jakby drugoplanowo – filmy, ich odbiór, krytyka, nagrody, reakcje publiczności, oceny festiwalowych jurorów, anegdoty z planów filmowych, są ważniejsze.
Kinomani dzielą się na tych podstawowych, którzy oglądają filmy określonego gatunku, np. westerny, średniozaawansowani, którzy wybierają filmy z konkretnymi aktorami, wreszcie wyrobieni – ci chodzą do kina na reżyserów. Sam siebie ulokowałbym gdzieś między drugą, a trzecią grupą. Dzieła określonych reżyserów śledzę tylko niektórych, np. Quentina Tarantino. Andrzej Wajda do moich znaczących reżyserów nie należał nigdy. Widziałem z połowę jego filmów i jakoś nie żałuję niewidzenia pozostałych. Owszem, przyjąłem do wiadomości, że to reżyser genialny, ale… No właśnie. Bez zdziwienia czytałem w książce krytyczne oceny większości filmów Wajdy, ale zastanawiałem się, jak to jest, że mimo to, stale jakieś filmy robił. Być może wyjaśnieniem byłyby specyficzne czasy.
Rzeczywiście były to czasy, kiedy poza kosztami taśmy produkcja nie musiała martwić się o budżet, bo państwo zapewniało budżet praktycznie nieograniczony.
Wspomnienia o filmach Wajdy, i trochę o nim samym, nie są ani specjalnie szokujące, ani pikantne, ani szczególnie zabawne… Trudno je nawet nazwać ciekawostkami – to rzetelne informacje, oceny i opinie, które jednak nie wywołują większych reakcji emocjonalnych.
Jeśli książka Michalaka ma dla mnie jakąś wartość, to wspomnieniową i – w bardzo niewielkim stopniu – sentymentalną. Wczesne filmy Wajdy widziałem jako dziecko w Starym Kinie. Z „Kanału” i „Lotnej” niewiele pamiętam (czy to nie w tym drugim filmie była scena, kiedy to polscy ułani walą swoimi szabelkami po pancerzach niemieckich czołgów?), więc są to sentymenty za własną młodością, a nie za produkcjami Andrzeja Wajdy. Tym niemniej wydaje mi się, że może to być pozycja bardzo wartościowa dla kinomanów wyrobionych, potrafiących docenić geniusz tego akurat reżysera.
Ja za genialną uważam „Ziemię obiecaną” – to jeden z
najlepszych filmów jakie widziałem; arcydzieło. Ale, czy jest to zasługą reżysera, aktorów,
czy Łodzi, to już nie wiem. Celowo nie wymieniam tu Reymonta. Film jest
zdecydowanie lepszy od jego książki. Bardzo
dobre były też filmy „Człowiek z…”, ale z resztą było już różnie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz