piątek, 29 października 2010

Gdy ideał sięgnął bruku...

„My, dzieci z dworca ZOO” – Christiane F.

Druga połowa lat siedemdziesiątych ubiegłego wieku. Berlin Zachodni, enklawa normalnego świata w środku socjalistycznej Niemieckiej Republiki Demokratycznej. Dworzec ZOO – stacja kolejowa po „zachodniej” stronie muru berlińskiego, miejsce spotkań młodych narkomanów płci obojga, którzy środki na zakup narkotyków zdobywali dzięki prostytucji.

Historia Christiane F. rozpoczyna się w okręgu Gropiusstadt wchodzącym w skład ósmej dzielnicy Berlina – Neukölln. Dwunastoletnia dziewczyna zawiedziona, rozczarowana i sfrustrowana otoczeniem szarych, betonowych bloków, wobec bardzo ograniczonych form rozrywki dla dzieci w jej wieku, sięga w dyskotece po haszysz i inne narkotyki, w tym heroinę. Już dwa lata później regularnie zarabia na „ćpanie” prostytucją.
W książce znaleźć można także sylwetki innych narkomanów, znajomych Christiane, w tym jej wielkiej miłości w tym czasie – Detlefa, także narkomana, także parającego się prostytucją.

W książce, po kilku nieudanych próbach zerwania z uzależnieniem, matka wywozi Christiane z Berlina Zachodniego w okolice Hamburga, gdzie dziewczyna rozpoczyna nowe, wolne od narkotyków życie.

„My, dzieci z dworca ZOO” to niewątpliwie pozycja kultowa. Tysiące nastolatków widziało w Christiane i widzi pewnie nadal swojego idola, naśladuje jej styl ubierania, zakłada fankluby, entuzjastycznie wyraża się o jej zdolnościach literackich, postawie, odwadze, tworzy strony internetowe poświęcone jej i książce itd.

Rzeczywistość jest jednak nieco mniej kolorowa. Christiane Vera Felscherinow (Christiane F.) nigdy nie napisała żadnej książki. „My, dzieci z dworca ZOO” napisali dziennikarze „Sterna”: Kai Hermann i Horst Rieck na podstawie dwumiesięcznych rozmów z Christiane i innymi narkomanami z okolic dworca ZOO.
Nie wiadomo też, jak długo Christiane faktycznie zachowywała abstynencję od narkotyków, w każdym razie w 2008 roku ćpała już tak destrukcyjnie, że niemiecki sąd rodzinny odebrał jej prawa do opieki nad czternastoletnim wtedy synem.


wtorek, 26 października 2010

Szokujące alko-ciekawostki


„Trzynasty stopień szczęścia” – Robert Tabus

Pod koniec lat pięćdziesiątych ubiegłego wieku autor, alkoholik, spędził ponad dwa miesiące na Oddziale Leczenia Odwykowego Państwowego Instytutu Psychoneurologicznego w Warszawie. W swojej książce opisuje trzydzieści dni podstawowej kuracji odwykowej, jakiej go tam poddawano.

Kuracja (dziś mowa jest raczej o terapii, albo psychoterapii) odwykowa sprowadzała się wówczas do przyjmowania przez pacjentów apomorfiny, która wraz z podawanym im alkoholem wywoływała gwałtowne torsje. Drugim elementem było powodowanie zapaści (pod nadzorem lekarza) przez podawanie pacjentowi antabusu (inne nazwy to: anticol, esperal, stopetyl, abstynil), a następnie wódki. Elementem trzecim były pogadanki na temat szkodliwości picia alkoholu.

W chwili obecnej, po pięćdziesięciu latach, książka ma jedynie wartość historyczną; stała się zbiorem ciekawostek, a zawartych w niej informacji nie można traktować poważnie. Choćby takiej:
 „Medycyna żąda abstynencji przez pięć lat. Po tym okresie uznaje, że człowiek jest wyleczony w pełni, czyli że byłemu alkoholikowi w zasadzie nie grozi nawrót nałogu i prawdopodobnie może już pić tak jak wszyscy inni ludzie, z umiarem, przy okazji. Być może wtedy człowiek tak już przywyknie do abstynencji, że nie będzie w stanie w ogóle pić”.

Dziś wiadomo już, że alkoholizm jest chorobą trwałą, chroniczną i śmiertelną (jeśli nie zostanie zatrzymany), że nie leczy go, sama z siebie, pięcioletnia abstynencja. Dwudziestoletnia zresztą też nie.
Stosowanie antabusu jest obecnie zabronione, nawet wobec pacjentów, którzy by się na przyjęcie tego środka zgodzili.


piątek, 15 października 2010

Karykatura mafii Corleone


„Powrót Ojca Chrzestnego”, „Zemsta Ojca Chrzestnego” – Mark Winegardner

Trudno byłoby te dwie książki traktować jako samodzielne historie, odrębne całości. Mimo krzyczących napisów reklamowych, nie są one kontynuacją powieści „Ojciec chrzestny”, ale raczej uzupełnieniem bestsellera Mario Puzo oraz trzech filmów o mafijnej rodzinie Corleone. Obie zawierają specjalne opisy (w jednej jest to chyba nawet przedstawione graficznie), dzięki którym można zorientować się, w jakich latach dzieję się akcja i jak się to ma do książki Puzo, czy któregoś z filmów Francisa Forda Coppoli.

Czy jest sens czytać je bez znajomości filmów i oryginalnej opowieści Puzo? Moim zdaniem – nie. Albo, to co napisał Winegardner, będzie to zupełnie niezrozumiałe, albo, w lepszym przypadku, jego dwie powieści zostaną odebrane, jako dość kiepskie kryminały.

Czy miłośnicy opowieści Mario Puzo muszą książki Winegardnera poznać? Moim zdaniem – nie. Tak dalece odbiegają one poziomem od oryginału, że jedyne, co czytelnik-miłośnik może osiągnąć – poza wydatkiem – to rozczarowanie.
Ale poziom, kwestia zdolności i warsztatu, to jeszcze nie wszystko. Winegardner zbyt mocno ingeruje w oryginalną historię. Według niego najlepszy wykonawca rodziny Corleone, to zwykły onanista, Fredo Corleone to pedał, a sam Michael Corleone jest człowiekiem niezbyt rozgarniętym, popełniającym mnóstwo błędów, mało domyślnym. Niewiele brakowało, a „wykolegowałby” go zwykły były bokser.

W każdym razie choć ostatnio widziałem, że książki Marka Winegardnera mocno potaniały w Merlinie, to jednak nadal i wciąż nie jest warto je kupować. Może ewentualnie pożyczyć, jeśli już ktoś koniecznie musi.


Alikwoty, albo solilokwia


Jakiś czas temu, przyjaciel zasugerował mi, bym spróbował napisać kilka bardzo krótkich utworów z jakąś myślą przewodnią, puentą, tematem do rozważenia. On nazywa je alikwotami (w muzyce jest to ton decydujący o barwie dźwięku), ja raczej używam określenia solilokwia: rozmowy z sobą, rozważania, refleksje, służące do określenia własnej postawy, poznania i zrozumienia siebie. Rozsypane koraliki… Łzy w deszczu…
Oto kilka z nich:


Za hektar nieba

Dobre uczynki i cnoty wszelakie, wyrzeczenia przeróżne i akty poświęcenia, latami całymi gromadziłem skrzętnie i zapobiegliwie ze strachu przed piekłem i potępieniem. Wierzyłem, że za te ziemskie zasługi zapewnię sobie lepsze miejsce w niebie, może tego miejsca jeszcze trochę więcej, może bardziej moje,  może mieszkanie w domu Ojca wygodniejsze, bardziej komfortowe…
Później odszedłem z mojego kościoła, dobrowolnie zrezygnowałem z liturgii, obrzędów i sakramentów, zdając sobie sprawę, że w ten sposób tracę pewnie szansę na zbawienie.
Teraz już mogę Bogu i bliźnim służyć bezinteresownie, nie oglądając się na nagrody i nie sprawdzając, co jeszcze muszę zrobić, by zasłużyć na kolejny hektar nieba…

  
Cztery pory roku

Kiedy byłem małym chłopcem, lubiłem „wyraziste” pory roku. Mroźną i śnieżną zimę i szaleństwa na sankach oraz gorące lato i czas spędzany nad wodą. Wojsko, stan wojenny, zima stulecia, noce w śniegu, obrzydziły mi zimę; do dziś mam nawet pewien uraz – boję się zimna. Wkraczając w wiek średni, nie lubiłem już aż tak bardzo lata; nie to zdrowie, nie ta tusza, upały stały się po prostu męczące. Teraz kocham jesień: umiarkowana temperatura, piękne kolory, cicho opadające liście w parku, i ławki, na których mogę siedzieć i bez nerwowego pośpiechu obserwować te cuda.
Dobrze jest mieć coś do kochania; dobra jest też wdzięczność…
 

Ostatnie buty

Niedawno kupiłem sobie ostatnie buty w życiu, choć w momencie zakupu, nie zdawałem sobie z tego jeszcze sprawy. Dopiero później, gdy radość z nowego nabytku nieco opadła, wpadło mi do głowy, że tak to właśnie jest: prawie sześćdziesiąt lat i cztery pary znakomitych, drogich i bardzo dobrej jakości „niezdzieralnych” butów w zapasie. Jest bardzo prawdopodobne, że nie będę już potrzebował kupować innych. Ciekawe doświadczenie… Z jednej strony spokój i  poczucie bezpieczeństwa – butów nigdy mi już nie zabraknie, już nigdy nie będę się musiał o nie martwić. Ale z drugiej, swego rodzaju nostalgia, bo w tym temacie nie czeka mnie już nic nowego.
Jeszcze tylko nie wiem, co ważniejsze…
 

Książkowy dylemat

Nie mam już dwudziestu lat i przekonania, że całe życie przede mną. Jeśli pozostały do dyspozycji czas jest ograniczony, wracam do zasady, którą kiedyś sobie przyswoiłem: „najpierw rzeczy najważniejsze”. Nie starczy mi czasu na wszystko, a więc na co go przeznaczę? Oczywiście pewną część na lekturę, na książki. Dylemat dotyczy ich wyboru. Czy mam czytać nowości, pozycje, których nie znam? Starać się poznać jeszcze jakiś drobny ułamek nowości wydawniczych? A może inaczej, odwrotnie, może wrócić do książek kiedyś już czytanych? Wrócić nie tyle do fabuły, bo tą przecież znam, ale do ich nastroju, klimatu? Takie sentymentalne odwiedziny u starych przyjaciół, powrót do miejsc, w których kiedyś byłem szczęśliwy… Co wybrać, jeśli wiadomo, że na jedno i drugie nie wystarczy czasu?

 
Moje miejsce

Nigdy nie odczuwałem potrzeby posiadania domu (budynku). Jestem przeciwny dokładaniu sobie obowiązków, wydatków i odpowiedzialności, więc jeśli marzyłem, to raczej o komfortowym mieszkaniu w dobrej dzielnicy. Czasem znajduję taki dom realnie, w jakimś mieście, ale częściej to tylko migawka z jakiegoś filmu, czy programu. W takich momentach bywa, że aż mnie serce boli, bo mam wrażenie, że to byłoby właśnie to, że to moje miejsce, że właśnie tam…
I tu zaczyna się problem; „właśnie tam…” co? Pieniądze szczęścia nie dają, jak wiadomo, więc czy w lepszej dzielny, w innym domu, na innej ulicy innego miasta byłbym szczęśliwy? Pewnie nie, ale z drugiej strony chyba jednak lepiej być nieszczęśliwym w luksusowej garsonierze, niż w przytułku dla bezdomnych? A przynajmniej wygodniej…