czwartek, 31 grudnia 2009

ICQ, AQQ, GG, Tlen itd.

Komunikatorom moje zdecydowane – nie!


Dawno, dawno temu, kiedy mój brat wyjechał na stałe do Niemiec, pojawił się problem komunikacji między nami. Poczta Polska „gubiła” połowę listów, a te, które jakimś cudem docierały do adresata, pojawiały się po trzech tygodniach. Rozmowy telefoniczne były nieprawdopodobnie drogie, a telefonia komórkowa jeszcze dwadzieścia razy droższa i w ogóle, w powijakach. W tej sytuacji dwa komputery i Internet wydawały się sensownym i logicznym rozwiązaniem. Komputery, Internet i ICQ (z czasem też IRC), bo wtedy nic innego nie było.
Rzuciliśmy się na to rozwiązanie z zapałem godnym lepszej sprawy. Zapał jednak szybko stygł. ICQ był nie po polsku i pisać pliterkami się w nim nie dało. Tak więc co trochę dochodziło do jakichś nieporozumień. A to musiałem dodatkowo wyjaśniać, czy pisząc „lek” miałem na myśli lekarstwo, czy może strach, obawę. Niezły problem okazał się też z tłumaczeniem słowa „zolc”.
Ale, wbrew pozorom, nie to było najważniejsze. Połączenie modemowe, licznik tyka i „kasuje” dodatkowe opłaty, co każde nowe rozpoczęte trzy minuty. A więc presja. Czy on jeszcze pisze i czekać, czy może pisać (i wysyłać) dalej? Dlaczego to tyle trwa?! Co on tam robi, zasnął, czy jak?! Oczywiście można było pisać na przykład „over” po zakończeniu swojego tekstu, ale to przecież oznaczało kolejny czas stracony na pisanie.
Obaj piszemy z szybkością całkiem przyzwoitą, nie – nie rekordową, czy zawodową, ale wystarczającą. Wystarczającą wszędzie poza komunikatorami (bo z czasem doszły też inne programy i protokóły). Jedyne co pozostało, to pisać… mniej. Już samo to z założenia jest absurdem, bo przecież cała ta przygoda z komunikatorami miała na celu właśnie porozumiewanie się, a nie ograniczanie porozumienia, ale było coś jeszcze. Okazało się, że obaj, dorośli ludzie, oczytani, kulturalni, zaczynamy pisać do siebie w stylu ulubionym przez ośmioletnich zbieraczy komiksów: „lup, bum, i on onego, ciul, ten tego…”. To zaczynał być bełkot, a nie korespondencja.
Minęły lata, przetestowaliśmy w tym czasie większość komunikatorów oraz kilka klientów do czatowania (IRC - Internet Relay Chat, a swoją drogą mam wrażenie, że ten sposób komunikacji wydaje się zanikać) i wreszcie w okolicach 2006-2007 roku zdecydowaliśmy się przerwać tę komedię. Okazało się, że w międzyczasie Internet zrobił się tańszy i szybszy (mój obecny ma szybkość pewnie z tysiąc razy większą od tego pierwszego), minął czas limitów transferu, więc choćbym siedział w tym Internecie cała dobę, to i tak nie zapłacę, ani więcej, ani mniej. Wysłanie wiadomości pocztowej, e-mail, zajmuje mi tyle samo czasu, co wysłanie tekstu przez GG, albo i mniej, wreszcie, i nadal za te same pieniądze, możemy do woli rozmawiać przez Skype, lub coś podobnego…
I tak, ostatecznie powiedzieliśmy NIE komunikatorom, NIE bylejakości w kontaktach, NIE presji dotyczącej szybkości pisania, NIE niechlujstwu językowemu, NIE bełkotowi komiksowemu, NIE konieczności umawiania się na sesje o określonej porze itd. Itp.
Zupełnie też nie widzę powodu, dla którego miałbym chcieć wrócić do tego wszystkiego dla brata, lub kogokolwiek innego. Dlatego proszę nie zwracać się do mnie o numer ICQ (zapomniałem), czy GG (firma skasowała mi ze trzy – za atrakcyjne były), AQQ, Tlen, czy innych.
Internet to wolny świat. Rozumiem, że są ludzie, którzy tak właśnie porozumiewać się lubią. No i dobrze. Nie zamierzam nikogo z miłośników komunikatorów krytykować, czy potępiać, ani prowadzić jakiejś świętej wojny, która wydaje się być niezbędna do życia wielu internautom. To po prostu ja wybrałem inaczej. Tylko ja. I brat. I… :-)



Barwa i smak Kresów

„Kiełbie we łbie” – Stanisław Zieliński


Zieliński nigdy nie był pisarzem znakomitym, czy wybitnym – raczej świetnym rzemieślnikiem, niż wielkim artystą, a to oznacza, że jego książki (nie wszystkie znam!) czyta się dobrze, może nawet bardzo dobrze mimo, że nie powalają na kolana. Ale i nie muszą. To kawałek dobrego pisarstwa po prostu, choć nie wirtuozerii.

„Kiełbie we łbie” czytałem po raz pierwszy w wieku lat nastu i bardzo mi się to podobało. Później, w bliżej niewyjaśnionych okolicznościach, książka zniknęła z domu. Po wielu latach rzuciła mi się w oczy w bibliotece, na półce z pozycjami w cenie 1,00 złoty za egzemplarz. Kupiłem oczywiście, choć – co zabawne –nie pamiętałem już zupełnie, o czym ona jest. Tylko tytuł budził dobre, ciepłe wspomnienia; wiedziałem, że tę książkę kiedyś miałem, czytałem, że mi się podobała – to wszystko.
Teraz „Kiełbie” znowu leżały u mnie w domu, ale – jak to często bywa – stale miałem coś nowszego, ważniejszego do przeczytania. Aż wreszcie, całkiem niedawno, zauważyłem nowe wydanie w witrynach księgarskich i to dopiero zmobilizowało mnie do powrotu do „Kiełbi”.
Oczywiście po kilku stronach przypomniałem sobie resztę fabuły bez problemów, ale z przyjemnością i bez wysiłku doczytałem ją uważnie do końca.

Autobiograficzne opowiadanie „Kiełbie we łbie” traktuje o wczesnym dzieciństwie i młodości autora. Warte zauważenia i przeczytania jest z dwóch powodów: pierwszym jest specyficzny język Zielińskiego, jego niewymuszony humor i urocza zdolność podkpiwania z samego siebie, po drugie, czasy, miejsca i wydarzenia, jakie opisuje. Zieliński urodził się w 1917 roku w Kijowie (dziś to stolica Ukrainy), a książka zaczyna się od wspomnień o tym mieście, zanim znalazło się ono w granicach Związku Socjalistycznych Republik Radzieckich. Są to więc wspomnienia autora, przemieszane pewnie nieco z zapamiętanymi opowieściami rodzinnymi, o rewolucji, o wojnie 1920 roku (zwłaszcza wyprawie kijowskiej Piłsudskiego), o repatriacji do Polski. Opowiadanie Zielińskiego obejmuje dalej okres międzywojenny, majowy przewrót Piłsudskiego, naukę w gimnazjum im. Stanisława Staszica w Warszawie, służbę wojskową i wreszcie wybuch drugiej wojny światowej. W tym „miejscu” się kończy.
Wspominam ważne wydarzenia historyczne jedynie po to, żeby umiejscowić fabułę w czasie. „Kiełbie we łbie” nie są rozprawką historyczną czy polityczną, ich styl porównywałbym raczej do „Wspomnień niebieskiego mundurka” Gomulickiego; to po prostu lekkie wspomnienie beztroskiego dzieciństwa i młodości z wielką historią w tle.

Ale ma książka Zielińskiego wartość inną jeszcze. Pomogła mi wreszcie znaleźć odpowiedź na pytanie, o niepojęte, do czasu, sentymenty staruszków za Kresami. W mojej rodzinie i w moim wieku były to już wprawdzie tylko dalekie echa, ale jednak. Co w tych Stanisławowach, Wilnach, Kijowach, Lwowach, było tak wspaniałego i cudownego, oczywiście poza tym, że młode lata i czasy zawsze wydają się najpiękniejsze, za czym tak bardzo tęsknili? Do czego chcieli wracać? Wiedziałem, ze nie chodziło tu o ustrój społeczno-polityczny, a w takim razie o co, tak naprawdę?
Chociaż… Właściwie przyznać muszę uczciwie, że tą odpowiedź to ja znałem już od dawna, tyle tylko, że nie do końca chciałem w nią wierzyć. Ktoś, kiedyś, będąc nieco pod wpływem, bąknął, że w tamtych czasach i w tamtych stronach każdy Polak, choćby największy łachmyta, to był KTOŚ. Mówiąc wprost – inne nacje, Ukraińcy, Żydzi (Polska była krajem wielonarodowościowym), to byli… no, oczywiście też ludzie, ale… delikatnie mówiąc, zdecydowanie innego gatunku, jakby innej klasy.
Mnie, urodzonemu w czasach demokracji (socjalistycznej – cokolwiek to znaczy), taki rasizm wydawał się nie do pojęcia, przypominał niemieckie teorie o wyższości rasy panów.
Myślę, że wątpliwości rozwiewają dwa krótkie cytaty z „Kiełbi”. Pierwszy dotyczy mundurków (mundurów) szkolnych, a drugi starej, rosyjskiej czy ukraińskiej, zabytkowej szabli wiszącej na ścianie.

Mundury, choć niby dla wszystkich jednakowe, pozwalały odróżnić z daleka, kto „pan”, a kto „prawosławny”.

Następnego dnia przyniosła ryngraf i osobiście przybiła nad szablą, „żeby prawosławiem nie zajeżdżało od ściany”.

No, cóż… oto Polska właśnie – chciałoby się powiedzieć…


Stanisław Zieliński zmarł w Warszawie w 1995 roku.



wtorek, 22 grudnia 2009

Jezu, jak tam okropnie!

„Floryda story” – Krystyna Nepomucka


Oczekiwałem czegoś w stylu „Szczuropolaków” Redlińskiego i… mocno się zawiodłem.

„Floryda story” to opowieść o Polakach, którzy osiedlili się na Florydzie w USA. Cudowna pogoda, palmy, ocean, piękne domy, amerykańscy milionerzy i… polscy emigranci.

Z założenia pewnie w książce miały się znaleźć elementy komiczne, ale w sumie robiła na mnie wrażenie nużącego i ciągłego narzekania. W Polsce jest zimno, w gigantycznych kolejkach trzeba stać po ziemniaki, a władza za byle co wsadza do więzienia. Za to na Florydzie za gorąco, do oceanu daleko i nie zawsze jest okazja, żeby się tam wybrać. Poza tym wszyscy się uśmiechają, a te uśmiechy to na pewno, ponad wszelką wątpliwość, maskują straszną samotność. Wszyscy milionerzy są psychicznie chorzy, albo zdziwaczali. A w ogóle ludzie tam mieszkający to idioci – potrafią jechać wiele mil (i spalić hektolitry benzyny), żeby zaoszczędzić na zakupach jednego centa.

Po lekturze zastanawiam się tylko, czemu ci wszyscy Polacy mieszkający od lat w USA, nie wrócili jeszcze tłumnie do Polski? I czemu z tej koszmarnej Ameryki nie wyemigrowali jeszcze do Polski wszyscy Amerykanie?



Prezydent Putin i Polska

„Lider” – Waldemar Łysiak


Jest to książka w dużej mierze o byłym prezydencie Putinie (według autora także przyszłym prezydencie) i o polityce państwa znanego obecnie jako Federacja Rosyjska. Poza tym demaskatorska, obrazoburcza, ujawniająca kulisy władzy służb specjalnych i ich wpływ na kształtowanie polityki wielu krajów Europy (i nie tylko), w tym Polski.

Poniższy fragment powinien w sposób wystarczający ilustrować zawartość:


"Była to swoista hekatomba męczenników krzyżowanych dokumentacją z „teczek” Instytutu Pamięci Narodowej. Kolaborantami bezpieki okazali się reżyserzy (Marek Piwowski i in.), aktorzy (Maciej Damięcki i in.), pisarze (Andrzej Kuśniewicz, Andrzej Szczypiorski, Wacław Sadkowski, Ryszard Kapuściński, itd.) oraz wszelkiej maści „ludzie kultury" (Andrzej Drawicz, Lech Isakiewicz, Tadeusz Sznuk, etc.), nie mówiąc już o licznych politykach (Michał Boni plus legion). Przy okazji tego demaskowania wyszła z nor przeszłości także śliska prawda o pederastycznych wyczynach tytanów rodzimego etosu (jak Jerzy Giedroyc, Józef Czapski, Jerzy Andrzejewski, Jarosław Iwaszkiewicz et gejoconsortes).
Wódz największej polskiej gazety zwalczał lustracyjny proceder długo, kilkanaście lat, używając wszelakich środków. Łajał, wyklinał, wyśmiewał, perorował, perswadował, postponował, dezawuował, kuglował, krytykował, miotał, motał, grzmiał, srał, gdakał, obrzydzał - wszystko na nic.
Przez pierwsze lata tej kontrlustracyjnej ofensywy jakoś się udawało robić plewę z faktów i wodę z mózgów. Lecz później grad bolesnych ujawnień stał się kamienną lawiną, która przywaliła mędrca Agory. Skomasowana siła złej woli bliźnich, zapiekła perfidia lustracyjnych zwyrodnialców, odebrała mu dziecięcą wiarę w ludzką nieskończoną dobroć, której szefującym apostołem chciał być dla milionów rodaków.
U politycznego wierzchołka tych kainowych „łowów na czarownice” leżał fakt kolaborowania z bezpieką trzech przywódców „Solidarności”, którzy zawarli trzy słynne „porozumienia” między związkiem a reżimem PRL-u (Porozumienie Jastrzębskie, Porozumienie Szczecińskie i Porozumienie Gdańskie): Jarosław Sienkiewicz był „kablem” MSW, Marian Jurczyk był „kablem” MSW, i Lechowi Wałęsie też niejeden patriota wytykał ksywkę „Bolek” daną przez SB „tajnemu współpracownikowi”. Zaś kultowym symbolem kolaboracji stała się TW-kariera twórcy „kultowego” „Rejsu”, Marka P., który „kablował” gwoli zyskania paszportu, plus kilkakrotnie smarowane dla SB wypracowania Agnieszki Osieckiej (formalnie niezwerbowanej), która robiła to też, by uzyskać paszport".


Całkiem niezła mieszanina faktów, prawdopodobnych domysłów i fantastycznych spekulacji, a jeśli coś mogę jej zarzucić, to zbytnią napastliwość i zupełnie niepotrzebny, nieusprawiedliwiony fabułą i momentami nużący antysemityzm.



wtorek, 8 grudnia 2009

My i jacyś ludzie znikąd

„Esej o duszy polskiej” – Ryszard Legutko


Esej jest formą szczególną, jej subiektywizm nieomalże uniemożliwia i wyklucza stwierdzenia typu: „a ja się z autorem nie zgadzam”, bo i cóż miałoby to znaczyć? Brak zgody na to, by autor na jakiś tam temat miał takie, a nie inne przekonania? Przecież to jego sprawa i jego prawo, a ja mogę, co najwyżej, uznać, że w jakimś tam temacie moje przekonania są zbieżne, bądź zupełnie inne, niż przedstawione.

Ja też uważam, jak Legutko, że Polska po drugiej wojnie światowej dostała – chyba w ramach rekompensaty za tereny wschodnie – ziemie od setek lat należące do Niemiec. Mieszkam w takim rejonie „od zawsze” i może dlatego szczególnie zdaję sobie sprawę z faktu, że nie było żadnego powrotu do macierzy. Dostaliśmy kawał terenów niemieckich (i pewnie nawet nam się to należało) od narodu, który w ten sposób „zapłacił” za rozpętanie wojny, i tyle. Nie ma sensu dorabiać do tego zdarzenia plemiennej czy jakiejś innej wspólnotowo-narodowej ideologii.

Legutko pisze: „Nikt lub prawie nikt nie spodziewał się wielkich ruchów społecznych i jeszcze na wiosnę 1980 roku dominowały nastroje ogólnego rozleniwienia. Sierpniowy wybuch zaskoczył wszystkich – władzę, obserwatorów politycznych, opozycjonistów, samych strajkujących i cały naród”, i w tym przypadku moje przekonania zbieżne są częściowo – zaskoczenie, o którym mowa, autor traktuje w kategoriach cudu, podczas kiedy moja ocena jest nieco bardziej powiedziałbym… cyniczna.

Irytuje mnie nazywanie mieszkańców Nowej Huty, czy innych dzielnic mieszkaniowych, „ludźmi znikąd” tak, jakby faktycznie stanowili obywateli drugiej, albo dwudziestej drugiej kategorii. Nie podoba mi się słowo „komunizm”, które w eseju Legutki perli się gęsto (za gęsto), jak gdyby taki ustrój faktycznie kiedykolwiek w Polsce istniał. Nie istniał nawet w Związku Socjalistycznych Republik Radzieckich, a więc skąd miał się wziąć w Polsce? Dziwi mnie natomiast rozpatrywanie kwestii ustrojowych w konwencjach estetycznych, to jest brzydki-ładny. Nie podobały mi się dziwolągi językowe (na wzór nowomowy?) i fragmenty tekstu nie zawierające właściwie żadnej treści – choć niewątpliwie całkiem nieźle sterujące uczuciami czytelnika.
Oczywiście w swoim eseju Ryszard Legutko porusza znacznie więcej tematów i zagadnień, nie sposób wszystkich wymienić.


Po książkę sięgnąłem między innymi dlatego, że chciałem „na spokojnie”, z daleka od zgiełku walk wyborczych i związanych z nimi emocji, poznać przekonania byłego sekretarza stanu w Kancelarii Prezydenta Kaczyńskiego i kandydata z listy PiS, i nie uważam, żeby był to czas stracony – wręcz przeciwnie. A zgadzać się, jak wcześniej wspomniałem, nie muszę.



piątek, 4 grudnia 2009

Biografia Ojca Dyrektora

„W imię ojca: fenomen Tadeusza Rydzyka” – Konrad Piskała, Andrzej Potkaj


Jak łatwo zorientować się po tytule, jest to biografia dyrektora katolickiej rozgłośni radiowej, redemptorysty (Zgromadzenie Najświętszego Odkupiciela), ojca Tadeusza Rydzyka, który w dokumentach przedstawionych Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji figuruje jako „jednoosobowy organ nadzorczy, jednoosobowy organ zarządzający i jednoosobowy organ kontrolny” Radia Maryja, znanego z napastliwych wystąpień konserwatywnych, ksenofobicznych i antysemickich.

Na samym początku lektury zakładałem i planowałem, że napiszę na temat tej książki całkiem sporą recenzję. Ale w miarę czytania…
Ja Newsweeka nie czytam, a panów Potkaja i Piskały nie znam, tym niemniej zakładam, że to co napisali jest prawdą. A zakładam tak dlatego, że nie sądzę, żeby Newsweek ryzykował proces o zniesławienie publikując informacje, których nie można sprawdzić i udowodnić. Poza tym autorzy wyraźnie unikają jakichkolwiek ocen, ograniczając się do prezentacji faktów i, ewentualnie, związków pomiędzy nimi. Tak więc zakładam, że w książce napisano prawdę o Tadeuszu Rydzyku i metodach jego działania, a to oznacza, że ja nic więcej o nim i o jego biografii nie napiszę – po prostu się boję.



środa, 2 grudnia 2009

Socjotechnik w natarciu

„Sztuka podstępu” – Kevin Mitnick & William Simon


Bardzo dobry tytuł. Adekwatny. Ale zdałem sobie z tego sprawę dopiero pod koniec lektury. Sztuka podstępu, a nie sztuka podstępów – to ważne, bo w książce opisywany jest w zasadzie jeden podstęp. Wprawdzie w kilkudziesięciu wariantach i odmianach, ale…
W firmie dzwoni telefon. Odbiera go recepcjonistka, strażnik, czy inny pracownik raczej niskiego szczebla. A najlepiej ktoś nowozatrudniony, nie zorientowany jeszcze we wszystkich sprawach firmy, nieznający większości współpracowników. Dzwoniący przedstawia się jako pracownik tej samej firmy, kooperant, dostawca, partner, zastępca szefa, administrator firmowej sieci komputerowe, czy ktoś taki i prosi o pewne informacje, albo o wykonanie jakiegoś działania. Człowiek ten jest całkowicie wiarygodny, używa określeń i zwrotów charakterystycznych w danej branży, operuje swobodnie nazwiskami, telefonami… I to właściwie wszystko. Tak właśnie wygląda atak socjotechnika, człowieka, który wykrada tajemnice firmy lub instytucji, hasła, numery kont i dowolne inne dane.
Mitnick przekonuje i udowadnia, że bez względu na to, ile firma wyda na systemy zabezpieczające, to i tak najsłabszym ogniwem będzie człowiek. Stąd zresztą podtytuł: „Łamałem ludzi, nie hasła…”.



wtorek, 24 listopada 2009

Przygody Anglika w Rosji

„Zona 22” – Tig Hague


Jest to opowiadanie o współczesnym systemie penitencjarnym w Rosji, z którym autor miał okazję stykać się osobiście przez kilkanaście miesięcy w latach 2003-2005.
Przyznam od razu, że Tig Hague nie wzbudził jakoś mojej sympatii, a jego pełna skarg i użalania się nad sobą opowieść, większego współczucia.

W służbową delegację do Rosji młody Anglik, Tig Hague wybrał się nieomalże bezpośrednio z imprezki, potężnie skacowany po alkoholu i narkotykach. Niechcący (?!) zabrał ze sobą niewielki zapasik haszyszu. Celnicy odkryli narkotyk podczas odprawy na lotnisku Szeremietiewo w Moskwie. Konsekwencją było zatrzymanie, śledztwo, sąd i skazanie (wyrok).

Od samego początku wątpliwości budzi ilość haszyszu, którą Hague próbował wwieźć do Rosji. Według policji i aktu oskarżenia było to 28,9 grama (byłaby to wielkość kasztana). Autor się z tym nie zgadza i twierdzi, że ilością, jaką dysponował mogłoby się „nawalić” dwóch studentów. Nieco później dochodzi do wniosku, że taka ilość haszyszu mogłaby wywołać oszołomienie porównywalne do wypicia dwóch piw, żeby ostatecznie upierać się, że nie było tego więcej, jak główka od szpilki.
Autor jest przekonany, że za taką ilość narkotyku w Anglii policjant tylko pogroziłby mu paluszkiem i kazał „towar” wyrzucić – ewentualnie, bo przecież w Anglii wszyscy sobie podpalają i nie jest to żaden problem – i uważał, że w Rosji powinno być tak samo.
Nie mając zupełnie żadnych wcześniejszych doświadczeń z więzieniami i więźniami, jest zaskoczony i wstrząśnięty tym, że w takich miejscach trzymani są przestępcy, ludzie często brutalni i niebezpieczni. Dziwi go korupcja wśród strażników więziennych i nie tylko, uważa za jawną niesprawiedliwość, że nie wszyscy zwalniani są przedterminowo (zwolnienie warunkowe za dobre sprawowanie).

Przez prawie cały czas Hague traktowany był wyjątkowo. Specjalna cela dla obcokrajowców, wsparcie ambasady i rodziny, które oznaczało żywność i ubrania niedostępne innym więźniom itp. To jednak jest dla niego czymś oczywistym, normalnym i naturalnym.

Zatrzymany w drugiej połowie lipca 2003 wrócił do domu wiosną 2005, a mimo to opowieść wydaje się dotyczyć kilkudziesięcioletniej gehenny.



sobota, 21 listopada 2009

Wycieczka w przeszłość

„Dopuszczalne straty” – Irwin Shaw


Pozornie, i według oceny bardzo powierzchownej, jest to po prostu książka sensacyjna. Jednak, podobnie jak to się dzieje w przypadku powieści Francisa Clifforda, wątek kryminalny, choć stale obecny, nie jest tu chyba najważniejszy.

Agent literacki Roger Damon, prowadząc własną, niewielką firmę wiedzie spokojne i uporządkowane życie. Po promocji bestsellera jego sytuacja finansowa wyraźnie się poprawiła, ale w sumie nie zmieniło to jego życia w jakiś spektakularny sposób. Praca, żona, kilkoro przyjaciół, czasem kino lub teatr… Zwyczajne życie pana w średnim (mocno średnim) wieku. Spokój poukładanej i uporządkowanej egzystencji zburzył telefon w środku nocy. Do Damona zadzwonił nie znany mu człowiek, który przedstawił się jako Zalovsky z Chicago, grożąc nie bardzo wiadomo czym i zupełnie nie wiadomo za co.
W związku z tym wydarzeniem życie Damona zmienia się. Co oczywiste, zaczyna się bać, ale przede wszystkim chodzi chyba jednak o coś innego – Damon przegląda w myślach całe swoje życie, szukając w nim ludzi, którzy mogliby źle mu życzyć, żywić jakąś zadawnioną urazę, wrogość. Jest to całkiem niezła retrospekcja, która w sposób naturalny skłania czytelnika do spojrzenia także na swoje życie. Czy rzeczywiście nie mamy wrogów? Czy faktycznie wszyscy nas lubią i kochają? Czy naprawdę nigdy w życiu nikogo nie skrzywdziliśmy?



środa, 11 listopada 2009

Nie proś o wzajemność...

„Bestie” – Joyce Carol Oates


Oates porusza się w „Bestiach” w obszarze bardzo bliskim granicy, za którą czytelnik odkłada książkę z irytacją wynikającą z kompletnego niezrozumienia – w tym przypadku zachowań, decyzji i wyborów życiowych bohaterki. Natomiast dla czytelniczek jest ona najprawdopodobniej opowieścią bliską, zrozumiałą, nie budzącą żadnych pytań czy wątpliwości.

Rzecz dzieje się w USA, w stanie Massachusetts (cały czas jest zima), na terenie żeńskiego college’u Catamount. Jest rok 1975, sam środek seksualnego wyzwolenia, rozluźnienia obyczajów, nieomalże powszechnych narkotyków.
Bohaterką jest dwudziestoletnia studentka, Gillian Brauer. Pomimo wieku, a także czasów, w których rzecz się dzieje, Gillian sprawia wrażenie trzynasto-czternastoletniej dziewczynki – zwłaszcza jeśli chodzi o poziom emocjonalnej dojrzałości i zasób doświadczeń… życiowych.

Studentka zafascynowana jest wykładowcą Andre Harowem, profesorem warsztatów literackich i poetyckich; jest nawet przekonana, że go kocha. Żywi też niezdrowe i niezbyt zrozumiałe uczucia do żony profesora o imieniu Dorcas, egzotycznej rzeźbiarki obleśnych totemów.
Platoniczny, do czasu, układ zmienia się w burzliwy i ewidentnie „chory” romans z elementami seksualnego wykorzystywania i dominacji. Pojawiają się narkotyki, seks grupowy… no, przynajmniej trójkowy, ale nie to jest najważniejsze, bo głównie chodzi o przeżycia, nastroje, stany emocjonalne, uczucia bohaterki i, oczywiście, nie tylko jej.



wtorek, 10 listopada 2009

Gwałt. Opowieść o miłości

„Gwałt” – Joyce Carol Oates


Teena Maguire została brutalnie zgwałcona i zmasakrowana. Ledwo przeżyła. Mało brakowało, a podobny los spotkałby jej dwunastoletnią córkę Bethie.
Bandyci zostali zidentyfikowani, ujęci, postawieni w stan oskarżenia. I wtedy sprawy zaczęły się komplikować. Rodziny oprychów, za horrendalne pieniądze, wynajęły prawnika-kanciarza. Zaczęły pojawiać się wątpliwości, co do przebiegu wydarzeń oraz insynuacje, że nie był to gwałt, lecz grupowy seks za pieniądze. Rozpoczyna się drugi koszmar matki i córki.
Wówczas na scenę wkracza człowiek z własnymi problemami, policjant John Dromoor. Wreszcie zaczyna się dziać sprawiedliwość.

Gdyby autorem książki był mężczyzna, byłby to prawdopodobnie kolejny thriller na temat bezsilności aparatu prawa i sprawiedliwości i policyjno-prywatnej zemsty. Ale Oates położyła nacisk na zupełnie inne elementy tej historii – tu najważniejsze są osobiste przeżycia, emocje i uczucia Teeny, Bethie i Johna. Choć książka nosi podtytuł „Opowieść miłosna” (dokładnie to „Rape. A Love Story”) jej zakończenie nie wydało mi się szczególnie radosne.



No, ale z drugiej strony…

„Fabryka muchołapek” – Andrzej Bart


Tematem książki jest przebieg pewnego procesu, na który zaproszony został autor, występujący też od czasu do czasu w roli narratora. Procesu szczególnego, fantastycznego, momentami groteskowego. Biorą w nim udział – oskarżony, jego rodzina, świadkowie, obrońca, prokurator – głównie i przede wszystkim, osoby nieżyjące, często wyznania mojżeszowego, ofiary holocaustu. Rozpatrywana jest sprawa Chaima Mordechaja Rumkowskiego, przewodniczącego Judenratu, „władcy” łódzkiego getta (Ghetto Litzmannstadt). Akcja dzieje się współcześnie, w Łodzi, w tajemniczym pałacyku w pobliżu fabryk dawnego getta.

Judenrat (z języka niemieckiego), to rada żydowska, wprowadzona przez Niemców w 1939 roku organizacja o charakterze pozornie samorządowym. Składała się zwykle z kilkunastu mężczyzn sprawujących mocno ograniczoną władzę nad skupiskami żydowskimi – głównie gettami, ale nie tylko. Judenraty wykonywały zadania zlecone przez niemieckich okupantów: zbieranie kontrybucji, dostarczanie robotników, oraz realizowały przedsięwzięcia organizacyjne i administracyjne: rozdział żywności, grzebanie zmarłych, ewidencja.

Wybitna niemiecka i żydowska myśliciela i publicystka XX wieku, zmarła w 1975 roku, Hannah Arendt, w swojej książce „Eichmann w Jerozolimie: rzecz o banalności zła” bardzo ostro potępiła Judenraty twierdząc, że bez ich udziału i pomocy (imienne wykazy wraz z podaniem stanu majątkowego dostarczane Niemcom) Żydów mogło zginąć zdecydowanie mniej, niż faktycznie zginęło. Z jej poglądami można się zgadzać lub nie, warto jednak pamiętać, że Judenraty nie są jedynym kontrowersyjnym tematem w jej pracach – do pewnego momentu na przykład gorąco chwaliła ZSRR i jego politykę narodowościową. W każdym razie Hannah Arendt również występuje w opisywanym przez Barta procesie, jako ktoś w rodzaju… konsultanta, bo przecież nie świadka.

Przewodniczącym Judenratu w łódzkim getcie był właśnie Rumkowski. Jego koncepcja opierała się na wykorzystaniu Niemieckiego pragmatyzmu. Uważał, ze Niemcy nie zechcą zrezygnować z czegoś, co przynosi określone i wymierne korzyści. Rumkowski, który wcześniej organizował sierocińce i obozy dla młodzieży, w getcie, podczas okupacji, uruchomił wytwórnie i fabryki, w których znalazło zatrudnienie tysiące Żydów. Dostarczały one Niemcom różnorakich dóbr, a więc Żydzi z getta okazali się przydatni, wartościowi, nie było korzystne ich zabijać – do czasu oczywiście. To także Rumkowskiemu zawdzięczało łódzkie getto szpitale, szkoły, a nawet przedsięwzięcia o charakterze kulturalnym.
Ale Rumkowski nie był „szefem” sprawiedliwym. Wykorzystywał swoją władzę dla własnych celów osobistych, forował jednych, krzywdząc innych. Czy rzeczywiście poruszał się po getcie karetą? Podczas procesu pada twierdzenie, że była to zwykła dorożka…
Gdy Niemcy zażądali zmniejszenia liczebności getta, Rumkowski przeznaczył do wysyłki dzieci i chorych, wychodząc z założenia, że w tej społeczności są oni najmniej przydatni. Czy wiedział, że wysyła ich do komór gazowych? A jeśli nawet wiedział, to czy mógł odmówić i przede wszystkim, czy jego odmowa powstrzymałaby Niemców?
Rumkowskiemu zarzuca się, że stworzył w getcie państwo niewolnicze, że napawał się i upajał władzą, jaką zyskał nad rodakami. To prawda. I prawdą jest też, że łódzkie getto przetrwało prawie dwa lata dłużej niż jakiekolwiek inne, i uratowało się z niego wyjątkowo wielu Żydów.
Rumkowski zginął w obozie koncentracyjnym w Oświęcimiu w 1944 roku.


Książka Andrzeja Barta nie jest próbą znalezienia odpowiedzi na pytanie, kim naprawdę był, i jaki był, Chaim Mordechaj Rumkowski, bo to się chyba zrobić jednoznacznie nie da, natomiast jest książką, która pokazuje i udowadnia – zwłaszcza osobom, które kochają tak wygodne w codziennym życiu uogólnienia i wszelkiego typu prawdy absolutne – że w historii bardzo często czerń nie jest jednak tak czarna, jak się to na pierwszy rzut oka wydaje, biel występuje bardzo rzadko jeśli w ogóle, a niezliczone odcienie szarości zależą zwykle od miejsca, z którego dokonywana jest obserwacja.

Pozycja ciekawa, choć jak na mój gust, nieco zbyt… oniryczna. Szukałem raczej konkretów, faktów, czegoś w stylu „Byłam Sekretarką Rumkowskiego. Dzienniki Etki Daum” Elżbiety Cherezińskiej, niż igraszek wyobraźni, konieczności domyślania się i odgadywania, nastrojów…



czwartek, 5 listopada 2009

Więcej nie znaczy – lepiej

„Ogrody i śmietniki” – Andrzej Dobosz


Posługuję się polskim językiem mówionym arefleksyjnie. Sądzę, że większość dorosłych Polaków też. Oznacza to w pewnym uproszczeniu, że zastanawiam się, co chcę powiedzieć, a nie – jak to zrobić. Podobnie jest z czytaniem: koncentruję się na treści przekazu, a nie na samym procesie czytania.
Lektura książki Andrzeja Dobosza była w tym względzie wyjątkiem od reguły. Bardzo często musiałem angażować czas, siły i środki, żeby zrozumieć, jak jest napisane to, co jest napisane. Polegało to na przykład na czytaniu pewnych fragmentów głośno, albo z inną intonacją zdaniową. Czy Dobosz pisze po polsku z błędami, niepoprawnie? Nie wydaje mi się, ale nie mnie o tym sądzić. Takim znawcą poprawnej polszczyzny nie jestem, żebym pozwalał sobie ferować w tej materii jakieś wyroki. Zresztą, oto przykład:

„Wystawy komisów w PRL-u miały dwie wersje: codzienną i odświętną. Odświętna obowiązywała z okazji 1 maja, 22 lipca, rocznicy rewolucji – u nas rocznicę rewolucji październikowej obchodzi się w listopadzie i tak jest ze wszystkim – oraz zjazdów partii”.

Co jest „ze wszystkim”? Tak, to znaczy jak? Z jakim „wszystkim”? Wszystkie rocznice obchodzi się w Polsce w innych miesiącach, niżby należało? Do końca nie znalazłem odpowiedzi na pytanie, o co tu chodzi, i to pomimo faktu, że zdanie o rocznicy, i że tak jest ze wszystkim, pojawia się w książce nie jeden raz.

Albo to:

„Zaledwie zaczął się w szoku 11 września wiek dwudziesty pierwszy, a już dwa dni później ukończył 70 lat mój przyjaciel Andrzej Biernacki”.

Jednak w tym przypadku wystarczyło, że przeczytałem to zdanie dwa-trzy razy i już wiedziałem, o co chodzi.

Na specyficzny język (pisarstwo) autora i problemy z niego wynikające (z języka, nie z autora), uwagę potencjalnego czytelnika zwróciłem, a więc mogę teraz z czystym sumieniem zająć się treścią książki. „Ogrody i śmietniki” to zbiór tekstów, głównie felietonów, publikowanych w Tygodniku Powszechnym w latach 2000-2005. Dobosz pisze w nich o książkach, o ludziach, o książkach, o politykach, o książkach, o psach, o książkach, o pisarzach, o książkach, o kulturze, o książkach, o wojnie, o książkach, o… Niektóre teksty są znakomite – o „Rejsie”, o Janie Kotcie, o Karolinie Lanckorońskiej i kilka innych. Pozostałym, mówiąc wprost, czegoś zabrakło. Nie wiem, czego. Może pytań. Może jakiejś ilustracji. Może artykułu na sąsiedniej stronie. Bez tego… czegoś jeszcze, wydają się jakby wyrwane z jakiegoś kontekstu i w związku z tym nie zawsze w pełni zrozumiałe, zwłaszcza na poziomie intencji autora.

Co jeszcze? Setki nazwisk. Nie, nie przesadzam – setki. Problem w tym, mój problem, bo ja jestem z pipidówy i wielki świat stolicy z jego bohaterami jest mi obcy, że prawie połowa z nich zupełnie nic mi nie mówi. Po prostu nie wiem, kim ci ludzie są. Czasem wynikało to z kontekstu, innym razem odpowiednie hasło znajdowałem w encyklopedii, ale takie czytanie jednak nie jest tym, co w literaturze lubię i cenię najbardziej.

Ostatecznie mam wrażenie, że tekstów w książce jest po prostu za dużo. Niektóre z nich mogły być znakomitą ilustracją i komentarzem bieżących wydarzeń, ale po latach, oderwane od tła, mocno tracą na wartości.



poniedziałek, 2 listopada 2009

W piekle komór gazowych

„Sonderkommando” – Szlomo Venezia


Książka powstała jako zapis rozmowy Szlomo Venezii z Béatrice Prasquier – ona pyta, on odpowiada.
Szlomo Venezia to grecki Żyd z włoskim obywatelstwem. Prawdopodobnie ostatni żyjący członek Sonderkommanda. W 1944 roku wywieziony do obozu koncentracyjnego w Oświęcimiu. Obsługiwał krematorium numer trzy w Brzezince.
W opowieści Szlomo Venezii, co bardzo ważne, krematorium w Auschwitz-Birkenau to nie tylko sam piec do palenia zwłok, ale cały kompleks, na który składają się pomieszczenia rozbieralni, komory gazowe, piece krematoryjne i doły do palenia ciał.

Relacja Szlomo jest koszmarna. Delikatnie mówiąc. Poniżej, dla zilustrowania określenia „koszmarna”, niewielki fragment. Od razu zaznaczam, że w książce można znaleźć opisy bardziej drastyczne.

„Ciała nie mogły być zbyt ściśnięte, bo byłoby za mało powietrza i płomienie gasłyby, albo przygasały. To rozwścieczyłoby kapo, i pilnujących nas Niemców. Dno dołów miało spadek, żeby tłuszcz ludzki, wytapiający się z ciał, mógł spływać do rogu, gdzie wykopano coś w rodzaju kadzi. Kiedy ogień zaczynał przygasać, trzeba było zaczerpnąć trochę tłuszczu z kadzi i dolać go do ognia, żeby podsycić płomienie”.

Sonderkommando to specjalna grupa więźniów obsługujących krematoria. Odizolowani od reszty obozu, dobrze ubrani, znakomicie wyżywieni – jeśli nie przez Niemców, to dzięki znalezionym przy mordowanych konserwom. Jedzenie zawsze mogli też kupić za złoto, a konkretnie za złote zęby, wyrywane trupom. Przeciętna długość życia w obozie: kilka miesięcy. Niemcy mogli pozwolić przeżyć i doczekać wolności każdemu więźniowi, ale nie członkom Sonderkommanda; ci byli świadkami największych okropieństw i zbrodni.

Podczas lektury pojawia się oczywiście problem współodpowiedzialności za zbrodnie (moim zdaniem zręcznie i celowo podsunięty przez oboje autorów po to, by się z nim rozprawić). Szlomo „pomagał” rozbierać się więźniom, płci obojga, prowadzonym następnie do komór gazowych. „Pomagał” w cudzysłowie, bo wydaje się, że zakres tej pomocy był nieco, hm… szerszy, niż to obecnie rozumiemy.
Ale przede wszystkim… Jeśli jedna osoba przytrzymuje ofiarę w specjalny i uzgodniony wcześniej sposób tak, by druga mogła spokojnie i wygodnie strzelić jej w potylicę, to czy mamy do czynienia ze współsprawstwem? Oczywiście, w normalnych warunkach jak najbardziej. Ale przecież to nie były warunki normalne…

Książka zdecydowanie warta przeczytania. Zwłaszcza w czasach, gdy szukamy, znajdujemy i kokietujemy przyjaciół nad Renem, gdy wielu Niemców prowadząc sklep, wytwórnię, magazyn, który ich ojciec lub dziadek odebrał jakiejś żydowskiej rodzinie twierdzi, że Szoah to przesada, a tak w ogóle to pewnie nigdy nie miał miejsca…



niedziela, 1 listopada 2009

Zemsta 47 roninów Asano

„Opowieść o 47 roninach” – John Allyn


Jest prawda czasów (historyczna, realna, udokumentowana) i prawda ekranu (fantastyczna, romantyczna, literacka, poetycka). Poza poważnymi opracowaniami historycznymi, a i tam różnie to czasem bywa, prawda czasów przegrywa z prawdą ekranu na całej linii. Kogo interesuje struktura plemienna brazylijskich Indian Karaża? Ale dzieje Winnetou Karola Maya znają na pamięć całe pokolenia. Encyklopedię mafii amerykańskiej wydawnictwo sprzedawało z ponad siedemdziesięcioprocentową zniżką, próbując w ten sposób odzyskać choć część zainwestowanych pieniędzy, ale „Ojciec chrzestny” sprzedawał się w milionowych nakładach, a filmy, które powstały w oparciu o powieść Mario Puzo przyciągnęły do kin dziesiątki milionów widzów.

Pół biedy, jeśli zdajemy sobie sprawę, że rzeczywistość wyglądała zupełnie inaczej, niż tak przez nas kochane bajki. Bajki dla dzieci i dorosłych, oczywiście. Bo my zwykle nie chcemy wiedzieć czy rozumieć – chcemy tylko czuć i przeżywać. Nie szukamy informacji, wiedzy i prawdy, ale jedynie określonych emocji. I to jest w porządku, każdemu wolno, każdy dokonuje własnych wyborów, ale gorzej się sprawa przedstawia, gdy prawda ekranu całkowicie wypiera i zastępuje prawdę historyczną i czytelnicy, albo widzowie, są przekonani i wręcz pewni, że stykają się z historią przez duże „H”.

Temat, w którym prawda historyczna już nieomalże nie istnieje w Europie i pewnie w Ameryce także, dotyczy japońskich samurajów, ich broni, pojedynków, wielkich bitew, sposobu życia.
Ktoś, kiedyś, nazwał japońską szablę mieczem. Może chodziło o nieudolność tłumacza, a może o działanie celowe – taka sztuczka miała zwrócić uwagę, zaszokować. W chwili obecnej nawet kobiety, które kompletnie się takimi tematami nie interesują, wiedzą na pewno, że samuraje walczyli na miecze. No, być może… jeśli któryś z nich zaplatał się pod Grunwald i pożyczył zapasowy miecz od Zbyszka z Bogdańca.
Japończycy tyle mieli wspólnego z mieczami, co kowboje z pistoletami. I choć słowniki i encyklopedie podają wyraźnie, że miecz to broń biała o prostej, obosiecznej głowni, japońskie szable pozostaną już pewnie mieczami na zawsze.
Pistolet to nie rewolwer, miecz to nie szabla, szabla to nie floret… Ale cóż z tego?

Jak, zgodnie z prawdą ekranu, wyglądał pojedynek samurajów? Wyciągają „miecze”. Jeden z nich, a czasem i obaj, noszą je… na plecach – pewnie nadal wprawia to w osłupienie japońskich historyków, ale mniejsza z tym. Przyjmują różne wysoce niewygodne pozy, jak w rytualnym tańcu. Wreszcie kilka błyskawicznych ruchów, tak szybkich, że właściwie nie widać, co się stało i czy rzeczywiście cokolwiek się stało. W tym momencie walczący obowiązkowo muszą zastygnąć w kompletnym bezruchu. Po długiej chwili, bardzo długiej chwili, przedłużającej się chwili niepewności, zły charakter powoli zaczyna się przewracać. Zwycięzca pod żadnym pozorem nie może patrzeć na pokonanego; jego wzrok – jeśli zostanie to pokazane – musi być skierowany gdzieś w przestrzeń. Wreszcie wygrany majestatycznie odchodzi, nadal nie zwracając uwagi na wroga.
Jest to bajka jeszcze bardziej fantastyczna, jak ta o żelaznym wilku, ale tysiące ludzi wierzy, że tak właśnie się to odbywało.

Choć groby 47 roninów i ich pana po dziś dzień można oglądać na cmentarzu przy świątyni Sengaku-ji (w pobliżu dworca Sinagawa w Tokio), historia ta zaliczana jest do legend, bo dziś nie ma już całkowitej pewności, jak dokładnie potoczyły się wydarzenia – opowieść o nich została ocenzurowana już w erze Genroku.

W 1701 roku daimyo Asano Naganori na dworze szoguna Tsunayoshi’ego (z dynastii Tokugawa, pederasty, znanego z restrykcyjnych praw dotyczących ochrony zwierząt, szczególnie psów) zaatakował i zranił mistrza ceremonii i urzędnika sądowego Kirę Yoshinakę. Asano polecono w związku z tym popełnić seppuku (w rytualny sposób otworzyć sobie brzuch), co też się stało.

Samuraje z drużyny przybocznej Asano, po śmierci swojego pana, stali się roninami – bezpańskimi wojownikami, żołnierzami bez dowódcy, bez celu i sensu w życiu. Większość z nich rozproszyła się po kraju bez śladu, ale kilkudziesięciu poprzysięgło pomścić Asano. 30 stycznia 1703 roku, po dwóch latach przygotowań, 47 roninów włamało się do rezydencji Kiry i pozbawiło go życia. Następnie mściciele poddali się urzędnikom szoguna. Co było dalej, przeczytać można w opowiadaniu.

John Allyn napisał „Opowieść o 47 roninach” tak, jak mogła się ona wydarzyć. Oznacza to, że zbyt wiele jest w tej książce prawdy historycznej (na ile było to możliwe), a za mało prawdy ekranu, by mogła się ona podobać czytelnikom, którzy mają już na zawsze wdrukowane w psychikę przekonanie, że świetnie wiedzą, jak zachowują się, postępują, poruszają, walczą, myślą, samuraje. Przecież tyle amerykańskich i koreańskich, włoskich i hong-kongijskich filmów widzieli na ten temat…



czwartek, 29 października 2009

Niewygodna historia...

„Historia nadzwyczajna” – Dariusz Baliszewski


Książka jest zbiorem esejów historycznych, artykułów publikowanych w tygodniku „Wprost” i w „Newsweek Polska”, na temat spraw, które udało się wyjaśnić, albo choćby częściowo wyjaśnić, dzięki „Rewizji nadzwyczajnej” (program telewizyjny) autorstwa Dariusza Baliszewskiego, dziennikarza, historyka, publicysty.
Na początek cytat, który – jak sądzę – ułatwi zrozumienie nastawienia autora do historii i prezentowanych tematów.

„Polska historia, o czym wie każde dziecko, składa się z samych bohaterów. Nie ma w niej miejsca na żadne czarne postacie: zdrajców, agentów, szmalcowników, cwaniaków, malwersantów, czy nawet choćby zwyczajnych głupców i nieudaczników. Polska historia różni się od polskiej rzeczywistości widzianej i zapamiętanej przez Polaka, tak jak noc różni się od dnia. Polska historia bowiem, piórami swych najwybitniejszych badaczy, nikogo i nigdy nie osądza, nikogo i nigdy nie oskarża i zgodnie z naszą niepisaną tradycją nikogo nie gani. Co więcej, każdego swego bohatera potrafi z czasem usprawiedliwić i każdemu wreszcie wynaleźć jakieś okoliczności łagodzące. Wystarczy, o czym wie każdy raczkujący dzisiaj polityk, przejść do historii, by poczuć się w niej całkowicie niewinnym i całkowicie bezpiecznym. Tym samym jednak polska historia niczego nikomu nie tłumaczy, niczego nie uczy, nie wyjaśnia i niczego nie pomaga zrozumieć. Nie takie są bowiem jej cele i nie takie zadania. Zadaniem głównym naszej historii jest, jak się zdaje, odwieczne budzenie narodowej dumy z tytułu posiadania takiej właśnie wspaniałej historii”.

Autor ujawnia historie nieznane, albo nieznane okoliczności historii znanych „od zawsze”; jakby drugie dno wydarzeń. Niby w tej nowej, wolnej Polsce już wszystko wolno, ale jakoś tak się dziwnie składa, że ujawnianiem kulis pewnych spraw często nikt nie jest specjalnie zainteresowany.

O tym, że we wrześniu 1939 roku zaatakowały nas zarówno hitlerowskie Niemcy, jak i sowiecka Armia Czerwona, dokonując na mocy paktu Ribbentrop-Mołotow rozbioru Polski, wiedzą już chyba wszyscy. O tym, że w październiku 1938 roku Polska wraz z III Rzeszą zaatakowała i dokonała rozbioru Czechosłowacji, mówi się jakby nieco mniej.

O bohaterze narodowym, którego imię noszą szkoły, place i ulice, majorze „Hubalu” wiedzą wszyscy. Zwany przez Niemców „szalonym majorem” walczył z nimi aż do kwietnia 1940 roku. To też wiadomo. Jednak jakoś mniej się mówi o spacyfikowanych wsiach i ludziach, którzy w niemieckich działaniach odwetowych zapłacili życiem za wyczyny szalonego majora. Nie mówi się też, że wielokrotnie upominany i ostrzegany, otrzymał wreszcie „Hubal” za swoje szaleństwa i prowadzenie prywatnej wojny – aczkolwiek w polskim mundurze – wyrok śmierci od generała Grota-Roweckiego. Czy gdyby wcześniej dopadli go „swoi”, nim wreszcie zabili go Niemcy, też byłby takim bohaterem?

Jana Pawła II tysiące rodaków z Polski i polonii, głównie amerykańskiej, prosiło o odprawienie mszy żałobnej za ofiary Katynia. Zgromadzono na ten cel ogromne fundusze. Ale papież, który stał się autorytetem moralnym świata, odmówił. Dlaczego?

Co w latach 1941-44 robił w Niemczech premier Kozłowski? Oczywiście poza tym, że mieszkał przez cały ten czas w eleganckim hotelu i pobierał wynagrodzenie (za co?) w wysokości 500 marek miesięcznie…

Kiedy Polacy przypomnieli sobie o Irenie Sendler (matce dzieci holocaustu)? I po co? Jak i dlaczego stracił życie Bolesław Bierut? Jak naprawdę wyglądało życie żony prezydenta Mościckiego? Prawda o powstaniu, o zamachu na Kutscherę i wielu, wielu innych wydarzeniach historycznych, których dziś nie chcemy znać, pamiętać, zrozumieć…



środa, 21 października 2009

Zabójczy wirus i świrus

„Zabójczy wirus” – Alex Kava


Maggie O’Dell, jej szef, zastępca dyrektora Cunningham, agent Tully i inni, a tak, tak, Nick Morelli też przewija się gdzieś w tle, tym razem starają się dopaść terrorystę i maniaka, który zabija ludzi przy użyciu paskudnego (fuj, fuj, fuj!) wirusa. W jego pułapkę wpada sama Maggie z Cunninghamem do spółki w związku z czym lądują w separatkach wojskowego instytutu.

Reszta – dokładnie tak samo, jak i w innych powieściach tej autorki.



piątek, 25 września 2009

Linux kontra Windows

Windows i Linux – technologia kontra ideologia


Od ponad dziesięciu lat obserwuję wojny zwolenników i przeciwników systemu operacyjnego Windows i rozmaitych odmian Linuksa. Przyznam, że bardzo długo nie byłem w stanie pojąć, o co tu w ogóle chodzi. Zrozumienie tego problemu przekraczało moje możliwości. Prawdopodobnie nadal byłby to dla mnie fenomen nie do ogarnięcia rozumem, gdybym w dalszym ciągu chciał rozpatrywać problem, jako starcie przekonań na temat technologii, lub systemu licencjonowania oprogramowania.
Próbowałem porównywać tą sytuację do telewizorów (plazma, czy LCD), telefonów komórkowych (oprogramowanie takiej, lub innej firmy), samochodów, sprzętu audio i wielu, wielu innych, ale nic mi z tego nie wychodziło. W żadnej dziedzinie – poza systemami operacyjnymi – nie ma aż tak wielkich antagonizmów, wojen, nienawiści, ataków, werbalnej agresji.
Powoli zaczynałem zdawać sobie sprawę, że musi tu chodzić o coś więcej. Albo o coś innego. Albo i o jedno, i o drugie.

Socjologia
Kiedy byłem dzieciakiem, podczas wielkich wojen dzielnicowych, chcąc czasem uniknąć konfliktu i starcia, szukaliśmy znajomych, wspólnych zainteresowań sportem, muzyką. Identyfikacja odbywała się w sposób następujący: jeśli ty i ja mamy wspólnego przyjaciela, słuchamy tej samej muzyki, chodzimy do tej samej dyskoteki, kibicujemy tej samej drużynie, to… może nie musimy być od razu przyjaciółmi, ale przynajmniej nie musimy być wrogami.
Socjologowie obserwują od lat dość ciekawe zjawisko w krajach postkomunistycznych (Polska jest tu sztandarowym przykładem) polegające na odwróceniu sytuacji o 180 stopni. Teraz i tutaj identyfikacja następuje nie dlatego, że mamy wspólnych przyjaciół, ale dlatego, że mamy wspólnego wroga. Mówi się nawet o identyfikacji nienawiści. Jeśli ty i ja nienawidzimy tego samego zespołu, drużyny, polityka, firmy itd., to ewentualnie możemy być kumplami.
Wskaż mi, kogo nienawidzisz, a powiem ci, kim jesteś…

Psychologia
Kto z polskich użytkowników komputerów domowych, jeśli w chwili obecnej ma ponad dwadzieścia lat, może stwierdzić z ręką na sercu, że nigdy w życiu, ani przez chwilę, nie używał żadnego kradzionego oprogramowania firmy Microsoft (lub innej?). Określenia „kradzionego” używam celowo i z rozmysłem. Bardzo dobrze wiem, że przyjęło się mówić o oprogramowaniu pirackim, ale… Pirat to taki romantyczny poszukiwacz przygód, prawda? I zupełnie inaczej brzmi niż – złodziej. Fajnie, a nawet wesoło jest uważać się za pirata, ale za złodzieja...
Wstyd, poczucie winy, wyrzuty sumienia z powodu ewidentnego złodziejstwa, to nic przyjemnego. I już nawet to „piractwo” zamiast „złodziejstwa” nie bardzo pomaga. Cóż więc zrobić? Ano wmówić sobie, że ten ktoś, kogo okradamy, to jeszcze większy kanciarz, oszust i przestępca niż my sami. Wiadomo przecież, że okraść złodzieja to nie grzech. Tak więc jeśli nie potrafimy wybielić siebie, to oplujemy tego, kogo okradamy i już nie będziemy się czuć aż tacy źli. Należało się bydlakowi, a co?!

Ideologia
Elementy psychologiczne i socjologiczne, to nadal byłoby mało, jeśli chodzi o Windows i Linux. Dopiero zrozumienie, że nie chodzi tu tylko o użytkowników dwóch różnych technologii i ich przekonania, ostatecznie wyjaśnia sprawę. A tak! Zwolennicy odmiennych technologii są w stanie się porozumieć. Zwolennicy różnych ideologii (na przykład systemów filozoficznych) są w stanie się porozumieć. Ale użytkownicy technologii nie mogą, i nigdy nie będą w stanie, porozumieć się z wyznawcami ideologii.

Święty Ignucy, kościół Emacsa, ewangeliści FLOSS, krucjata… Internet pełen jest takich i podobnych określeń związanych z tzw. wolnym oprogramowaniem, czyli także z systemem Linux. Oczywiście można by powiedzieć, że to żart i w sensie religijnym pewnie nawet tak jest, ale niestety, nie w sensie wyznawanej ideologii.

Windows i Linux… Tylko pozornie i w bardzo powierzchownej ocenie jest to starcie zwolenników różnych technologii, czy systemów licencjonowania. W rzeczywistość jest to próba konfrontacji, porównania, technologii z ideologią, a czegoś takiego zrobić się po prostu nie da.
Można długo i namiętnie dyskutować o tym, czy lepszy jest silnik spalinowy, czy elektryczny, ale jaki sens ma dyskusja na temat: czy napęd spalinowy samochodów osobowych jest lepszy od protestantyzmu? A czy pieczywo bezglutenowe jest lepsze od filozoficznej teorii Kanta?

Niestety, choć „szeregowi żołnierze” na tym froncie pewnie tego dostrzec nie są w stanie, nie ma w tej sytuacji żadnej możliwości porozumienia, ani nawet szansy przeprowadzenia rzetelnej konfrontacji. Użytkownicy technologii X nie są w stanie nawiązać żadnego kontaktu z wyznawcami ideologii Y (i odwrotnie), choć obu stronom czasem się tak wydaje…

Ja używam systemu Windows. Z wyboru. Po przynajmniej sześciu próbach (w ciągu 10 lat) z różnymi dystrybucjami Linuksa. Mając doświadczenia z jednym i drugim – tak właśnie zdecydowałem.
Jeśli chodzi o mnie, to wyznaję zasadę: jeśli chcę zapalić lampkę na biurku, to nie muszę wiedzieć, jak działa elektrownia. Potrzebne mi jest światło, dzięki któremu mogę pisać, czytać… mogę wiele różnych rzeczy. Powiem więcej – rozumiem ludzi, którzy zbierają znaczki, interesują się historią kolejnictwa, czy budową elektrowni. Mam sympatię dla pasjonatów, zbieraczy, hobbystów. Z jednym wyjątkiem: nie znoszę, kiedy pasjonat chce mnie swoją pasją zarazić siłą. Bo to jest już fanatyzm.

Była taka książka o Stallmanie, „W obronie wolności”, w jej podtytule oczywiście występuje słowo „krucjata”. Oto fragment recenzji na jej temat w BiblioNETce:
„Niedzielny, rodzinny spacer. Przed wystawą zamkniętego sklepu z zabawkami chłopczyk mniej więcej pięcioletni tupie nóżkami i domaga się autka. Przekonywanie i wyjaśnienia, że sklep jest nieczynny odbijają się od niego jak groch od ściany – on chce teraz i już!
Przypomina mi to Stallmana. Raz czy drugi odmówiono mu prawa do grzebania w cudzym kodzie i to spowodowało u niego taki wstrząs, że do swojej roszczeniowej postawy dorobił wielką ideologię i teraz toczy krucjatę na rzecz usankcjonowania swojej zachcianki jako prawa.
[…]
Bez oporów wierzę w to, że przyzwyczaił się on w latach pięćdziesiątych do zupełnie innego stylu pracy programistów i „komputerowców” niż obecnie powszechny. Ale co z tego?
Świat się zmienia. Nie zawsze zgodnie z naszymi zachciankami, marzeniami, planami i oczekiwaniami. Tak po prostu jest i dorośli, dojrzali ludzie się z tym godzą. Kiedyś wreszcie trzeba przestać tupać przed sklepem z zabawkami…”.

Wielu ludzi sądzi, że linia podziału pomiędzy zwolennikami i przeciwnikami systemów operacyjnych ma związek z wiekiem, ale to są właśnie elementy ideologii. Jeśli używam urządzenia, programu, maszyny „X” nie dlatego, że wolę, że bardziej mi pasuje, że lepiej spełnia moje oczekiwania, tylko dlatego, że w moim przedziale wiekowym tak by należało – to jest właśnie próba podporządkowania sobie technologii przez ideologię.
Mój ojciec używał określenia „dziewczęta”, w związku z tym ja mówiłem „dziewczyny”. On nosił krótkie włosy, więc ja „musiałem” mieć długie. Teraz, kiedy dorosłem i mówię o „dziewczynach”, mój syn upiera się, że to „panny”. Ja mam krótkie włosy – on strzyże się na glacę.
Konflikt pokoleń jest czymś oczywistym, naturalnym i zrozumiałym – choć z perspektywy czasu nieco zabawnym – jeśli dotyczy mody, fryzury, muzyki, literatury, tańców. Natomiast jest czymś całkowicie nienormalnym i mocno „niezdrowym”, jeśli przenoszony jest na obszar technologii.

Linux – moim niezwykle skromnym zdaniem – znakomicie sprawdza się, jako system dużych serwerów sieciowych i nie wyobrażam sobie Internetu bez niego (no, powiedzmy). Mógłby być dobrym rozwiązaniem w firmie, w której jest pięć tysięcy komputerów, ale na wszystkich „chodzi” tylko jeden, firmowy program i wszyscy pracownicy tylko z niego korzystają. Widziałem zresztą coś takiego. Większość pracowników nawet nie wie, jaki ma system, bo i tak natychmiast po uruchomieniu komputera automatycznie startuje program firmowy.
Windows – moim niezwykle skromnym zdaniem – znakomicie sprawdza się w zastosowaniach rodzinnych i domowych, oraz w firmach, instytucjach i przedsiębiorstwach, w których korzysta się z wielu różnych programów.

Gdyby problem Windows-Linux dotyczył tylko technologii, byłoby to podobnie jak z samochodami: ktoś jeździ Oplem, ktoś Mercedesem, ktoś inny Audi. I co z tego? Ano, jak widać w praktyce, kompletnie nic. Ale, jeśli ktoś upiera się, że najlepiej dojeżdżać do pracy w biurze ciężarówką z przyczepą, albo kombajnem, to…
Chcesz sobie jeździć do pracy szesnastoosiowym Mackiem? OK. W porządku. Jeśli tak lubisz, tak ci pasuje, bawi cię to, to czemu nie?! Potraktuję cię, jako człowieka z polotem, indywidualistę. Ale, jeśli będziesz mnie „upierliwie” namawiał, żebym zrezygnował ze swojego Audi i też jeździł Mackiem, to się rozstaniemy, bo co innego fantazja, a co innego fanatyzm i terroryzowanie innych swoimi przekonaniami.

Wydawać by się mogło, że nie ma znaczenia, kto czego używa, stosuje, wykorzystuje, ale to pozory. Zwłaszcza, gdy użytkownik… czegoś tam, próbuje wrzaskami, wyzwiskami, agresywnie i napastliwie, kipiąc nienawiścią, zmusić, przekonać i sterroryzować wszystkich wokół, żeby używali tego samego.



czwartek, 24 września 2009

Oni: pytania i odpowiedzi

„Bohater, spisek, śmierć: wykłady żydowskie” – Maria Janion


Przekonania, poglądy, wyobrażenia… Maria Janion, historyk literatury, konfrontuje je w cyklu wykładów z faktami i rzeczywistością, ale także szuka genezy, przyczyn, powodów i celów ich tworzenia.
Żydzi: chytrzy i nieuczciwi oportuniści, czy może jednak bohaterowie? Czy historia Berka Joselewicza, oraz innych postaci historycznych i literackich, to wyjątek potwierdzający regułę, czy może przykład typowej postawy? Jak zrozumieć, z jednej strony zupełną bierność tysięcy prowadzonych na rzeź i bojowy zryw setek podczas powstania w getcie? Takie i podobne pytania stawia Maria Janion i na nie próbuje szukać odpowiedzi – w literaturze, prasie, wystąpieniach polityków, projektach ustaw.

Książka dla bardzo wyrobionego czytelnika.

Fragment.
„Znamienne, że przeciwstawiając rebeliantów i masę, w państwie Izrael dokonano »radykalnego zerwania konceptualnego i egzystencjalnego« między powstańcami 1943 roku a resztą ludności żydowskiej, która nie chwyciła za broń. Brało się to stąd, jak podkreśla Iudith Zertal, że »syjonistyczną« szkołę pięknej śmierci rzutowano na warunki egzystencji i zniszczenia bez precedensu w gettach i obozach śmierci, których mieszkańcy Palestyny nawet nie byli zdolni sobie wyobrazić. W Polsce narzucenie uwięzionej w gettach cywilnej masie żydowskiej postawy żołnierzy i ideałów heroizmu było zgodne z romantycznym poglądem o konieczności ginięcia w bohaterskiej walce”.



Młodość inkwizytora cz. 1

„Płomień i krzyż, tom 1” – Jacek Piekara


„Sługa Boży”, „Młot na czarownice”, „Miecz aniołów”, „Łowcy dusz”, to kolejne pozycje z cyklu Jacka Piekary, których głównym bohaterem jest licencjonowany inkwizytor Mordimer Madderdin. Tym razem autor postanowił cofnąć się w czasie, wrócić do dzieciństwa przyszłego inkwizytora, opowiedzieć o jego matce i – przede wszystkim – rozpocząć proces wyjaśniania, czemu Mordimer stał się tym, kim się stał.
Podobnie, jak i w przypadku poprzednich części cyklu, historia opowiadana przez Jacka Piekarę jest wyjątkowo brutalna i krwawa (gwałty, tortury, kanibalizm) oraz pełna nienawiści do kleru. A dzieje się, jak i poprzednie, w alternatywnej przeszłości, w której Jezus zszedł z krzyża i wyrżnął w pień swoich prześladowców.



poniedziałek, 31 sierpnia 2009

Wampir, czy bohater?

„Wampir z Ropraz” – Jacques Chessex


Ropraz w kantonie Vaud – szwajcarska dziura zabita dechami ukryta wśród mrocznych lasów. Rok 1903 – zabobony, zacofanie, skąpstwo, przemoc, samobójstwa. Rosa Gillieron, śliczna córka sędziego pokoju umiera na zapalenie opon mózgowych. Wkrótce po pogrzebie jej grób zastaje sprofanowany, zwłoki okaleczone, częściowo zjedzone. W okolicy dochodzi do podobnych zbrodni. Wampir bezcześci groby i profanuje zwłoki młodych kobiet. Podejrzenie pada na Faveza – opóźnionego w rozwoju alkoholik o długich zębach i czerwonych oczach, którego przyłapano na uprawianiu seksu z krowami.
Mimo braku przekonujących dowodów i wątpliwości psychiatrów, Favez zostaje skazany na dożywocie. Ucieka, zaciąga się do Legii, ginie podczas I Wojny Światowej. Istnieje uzasadnione podejrzenie, że jego szczątki po dziś dzień spoczywają pod chwalebnym Łukiem Triumfalnym, nad którym płonie niegasnący płomień na cześć nieznanego żołnierza.



niedziela, 30 sierpnia 2009

Penn - historia kwakrów

„William Penn – reformator i polityk. Czas ideałów (1644-1681)” – Piotr Robak


Piotr Robak jest pracownikiem naukowym Zakładu Historii Powszechnej Nowożytnej w Instytucie Historii Uniwersytetu Łódzkiego, a jego książka to fragment biografii angielskiego ziemianina, Williama Penna (1644-1718). Penn, reformator i polityk, zajmuje poczesne miejsce w historii Anglii i Stanów Zjednoczonych z dwóch powodów: po pierwsze był założycielem i, do pewnego czasu rzecz jasna, właścicielem stanu Pensylwania, a po drugie uważany jest za jednego z duchowych ojców wspólnoty kwakrów. Jego biografia, to jednocześnie opowieść o niezwykle ciekawym fragmencie historii Anglii i jej zamorskiej kolonii, znanej obecnie, jako Stany Zjednoczone, ale także – w Polsce prawdopodobnie pierwsza – poważna i rzetelna publikacja, na temat Towarzystwa Przyjaciół (kwakrów).



wtorek, 18 sierpnia 2009

Kulisy świętych procesów

„Fabryka świętych” – Kenneth L. Woodward


Ta książka nie jest przez Kościół Katolicki zakazana ani wyklęta. Wręcz przeciwnie, ks. Dr Robert Nęcek, rzecznik prasowy Archidiecezji Krakowskiej, wypowiada się o niej, w krótkiej notce na okładce, bardzo przychylnie.

„Od roku 1234, kiedy prawo kanonizacji przyznano wyłącznie papiestwu, odbyło się mniej niż trzysta kanonizacji”.

„Na przykład w 1988 roku papież Jan Paweł II kanonizował sto dwadzieścia dwoje mężczyzn i kobiet i beatyfikował kolejne dwadzieścia dwie osoby”.

Autor, dziennikarz, redaktor działu religijnego „Newsweeka”, stara się odpowiedzieć na dziesiątki pytań i wątpliwości dotyczących świętych, poczynając od podstawowego: kim tak w ogóle jest święty? Jest tu także mowa o cudach i metodach ich weryfikacji.

Jan Paweł II nie wymyślił „ekspresu do nieba”, jak popularnie nazywana jest znacznie uproszczona i przyśpieszona procedura wynoszenia na ołtarze, ale zatwierdził ją i puścił w ruch. Do 1917 roku proces beatyfikacyjny mógł się rozpocząć nie szybciej niż pięćdziesiąt lat po śmierci kandydata na błogosławionego i ewentualnie świętego – czemu z tej zasady zrezygnowano? Czemu zlikwidowany został urząd promotora wiary, powszechnie znanego jako „adwokat diabła”, czyli urzędnika, który zobowiązany był do rzetelnego sprawdzenia, czy nie istnieją realne przeszkody i przeciwwskazania kanonizacji? Jaki związek z polityką ma prawo kanonizacji i jaką daje władzę?

Na tle historii kościoła autor przedstawia historię świętych i zmienne procedury ich ustanawiania, a wszystko to oparte jest na konkretnych przykładach. Jeden z nich, i wcale nie najbardziej ekscytujący, dotyczy beatyfikacji i kanonizacji założyciela Opus Dei.

„Ponadto udało mi się przeprowadzić wywiady z sześcioma pozostałymi osobami, które mieszkały lub blisko współpracowały z Escrivą. Podane przez nich przykłady próżności, korupcji, napadów złości, surowości wobec podwładnych i krytyki papieży oraz innych ludzi Kościoła trudno było określić jako cechy, których należy się spodziewać u chrześcijańskiego świętego. Ale nie pozwolono na wysłuchanie ich zeznań”.

I ostatecznie…

„Podsumowując, istniały poważne dowody, że życie Escrivy nie zostało sumiennie zbadane i sprawiedliwie przedstawione, że sędziowie trybunału nie dopuścili do głosu świadków przeciwnych sprawie i że urzędnicy kongregacji ugięli się pod presją ze strony Opus Dei, by przyspieszyć cały proces. Ale to wszystko ostatecznie nie miało znaczenia. Ponieważ Jan Paweł II zaakceptował rezultaty wątpliwego procesu, urzędnicy Opus Dei twierdzili, że jakakolwiek krytyka procesu była krytyką samego papieża. A więc 17 maja 1992 roku Josemaria Escriva de Balaguer został przez Jana Pawła II ogłoszony „błogosławionym" podczas drugiej pod względem wielkości i splendoru uroczystości po wyborze papieża. Około dwustu tysięcy członków Opus Dei i jego sympatyków wkroczyło niczym najeźdźcza armia na plac Świętego Piotra, żeby uczestniczyć w tym wydarzeniu. Przez cztery dni trwało święto, podczas którego codziennie wystawiano ciało Escrivy. W sumie siedemnastu kardynałów, w tym papieski sekretarz stanu i główny administrator Kurii Rzymskiej, odprawiało Msze w dziesiątkach języków w kościołach całego miasta. Dla Opus Dei był to przekonujący dowód, jeśli dowód był potrzebny, jego dominującej władzy i wpływu na pontyfikat Jana Pawła II”.

Powiązania Escrivy z dyktaturą generała Franco nadal nie zostały wyjaśnione (także kilku innych dostojników Opus Dei), ale kogo to już teraz obchodzi? Zwłaszcza, że w 2002 roku został on przez Jana Pawła II kanonizowany…

Woodward opisuje też procesy nieudane. Zakonnika, którego beatyfikację zablokowano w ostatniej chwili, gdy okazało się, że brał udział i zginął w pijackiej burdzie w knajpie. Podobnie było z księdzem, który molestował dzieci – to może było jeszcze do przełknięcia, ale skoro nie chciał okazać z tego powodu skruchy, droga na ołtarz została przed nim zamknięta. I wiele, wiele innych…



środa, 12 sierpnia 2009

Stalin - zwyczajne życie

„Stalin: Dwór czerwonego cara” – Simon Sebag Montefiore


Chociaż napisana wcześniej, jest to kontynuacja biografii Józefa Stalina, której część zawarł autor w swojej pracy pod tytułem „Stalin: Młode lata despoty”.

Książek o Stalinie i rządzonym przez niego państwie jest mnóstwo. Część z nich koncentruje się na polityce, wojnie, strategii, dyplomacji. Zawarto w nich analizy komunizmu i socjalizmu, ich wpływu na politykę światową i tak dalej, i tak dalej… Autorzy innych starali się epatować czytelników zbrodniami Stalina, rozwiązłością Berii, przepychem, w jakim żyli przywódcy partii bolszewickiej. Te pozycje przypominają, niestety, czasopisma brukowe i ich pogoń za tanią sensacją.
Powstała w ten sposób pewna luka, bo – z jednej strony polityk i przywódca państwa, z drugiej tyran o rękach unurzanych w krwi niewinnych ofiar – a co pośrodku? Zabrakło miejsca na Stalina – człowieka.
Jaki był? Co lubił jeść, jakiej muzyki słuchał, jak odnosił się do współpracowników, żony, dzieci? Na czym sypiał, gdzie mieszkał? Czym się zajmował, poza polityką i rządzeniem? Czy miał jakieś hobby lub pasję?

Na te, i dziesiątki innych, pytań odpowiada Montefiore zarówno w odniesieniu do samego Stalina, jak i ludzi z jego otoczenia, których nazwał „dworem czerwonego cara”. Jest więc tu mowa o Kirowie, Malenkowie, Mołotowie, Kaganowiczu, Mikojanie, Chruszczowie, Berii, ich żonach, dzieciach i wielu innych osobach.

Byli zbrodniarzami? Tak, oczywiście, ale kto zdaje sobie sprawę, że zanim nastał czas wielkiego terroru, wśród bolszewików panował zwyczaj i przekonanie, że dziećmi zmarłych towarzyszy należy się opiekować, co najczęściej oznaczało adopcję i wychowanie we własnym domu? Kto wie, że do pewnego momentu, może faktycznie niezbyt długo, ale jednak, uważali, że wynagrodzenie komisarza ludowego (ministra) nie powinno być wyższe od płacy wykwalifikowanego robotnika i w związku z tym często miewali autentyczne problemy finansowe?

Można to uznać za ciekawostki i – choć udokumentowane z drobiazgową dokładnością – w pewnym sensie tak właśnie jest, ale bez takich informacji obraz Stalina i innych byłby co najmniej niekompletny, a tym samym, mało realny.



piątek, 24 lipca 2009

Z zawiedzionych nadziei…

„Ze złości” – Ireneusz Grin


Dawno, dawno temu byłem na weselu. Jakiś mój krewniak żenił się ze ślązaczką. Kiedy już miałem nieco w czubie, zachciało mi się bratać z przedstawicielami ludu zamieszkującego tak zwane ziemie odzyskane, czyli z rodziną panny młodej. Wymyśliłem sobie, że w tym celu opowiem w gwarze śląskiej jakiś kawał. Opowiedziałem. Zapadła martwa cisza. Cisza przedłużała się. Wreszcie jeden z kuzynów oblubienicy zapytał życzliwie i z zainteresowaniem: „czy to może po góralsku było?”.

Ireneuszowi Grinowi, autorowi dość poślednich kryminałów, udawanie osiemdziesięcioletniego Żyda wyszło prawie tak samo dobrze, jak mnie ta fraternizacja.
Choć początek jest niezły. Nawet tak dobry, że kiedy narrator, stary Żyd Maks, przedstawia siebie i wspomina o wydanej wcześniej dwutomowej biografii, zerknąłem do zasobów BiblioNETki, żeby sprawdzić, czy może faktycznie Ireneusz Grin napisał wcześniej coś takiego. Nie napisał. A to oznacza, że cała ta opowieść o dzieciństwie i młodości Maksa, o jego rodzinie i środowisku, o życiu żydowskiej dzielnicy Krakowa, są po prostu fantazją autora.

Świat kultury żydowskiej, życie Żydów w Polsce przed drugą wojną światową, interesowały mnie od zawsze. Mogły to być biografie, wspomnienia, pamiętniki… Ale, proszę wybaczyć, nie fantazje autora kiepskich kryminałów, który widać niezbyt zadowolony ze swoich dokonań na tym polu, a raczej dość wątpliwej oceny tych.. hm… dokonań, postanowił zająć się tematem ostatnio modnym i chwytliwym.

Przeczytać się „Ze złości” da, i owszem, ale…



sobota, 18 lipca 2009

Tylko dla Warszawiaków

„Wilcza wyspa” – Tomasz Kornatowski


„Jesienią ubiegłego roku Nowak przeprowadził się na Białołękę (no dobrze, na Tarchomin, a właściwie Nowodwory… dla większości mieszkańców nowych osiedli i tak to nie ma żadnego znaczenia)”*.

Parafrazując pewną piosenkę wychodzi mi, że… pisać każdy może, jeden lepiej, drugi trochę gorzej. Jasne, że może, czemu nie? Żyjemy przecież w wolnym kraju. Każdy może pisać. Niestety…

Mogę zrozumieć i wybaczyć dość przeciętne pisarstwo. Także sztuczne dialogi i „papierowe” postaci. Sam pomysł może i niezły, ale fabuła chwilami mocno i zupełnie niepotrzebnie naciągana – to też jest jeszcze do strawienia. Ale arogancji, tak typowej i charakterystycznej dla – na szczęście nie wszystkich – mieszkańców Warszawy, znosić nie muszę i nie chcę.

Tak się w ostatnich czasach w moim życiu składa, że dość często spotykam się w rozmaitych miejscach Polski z mieszkańcami całego kraju. Zaczyna się zwykle od tego, że na początku staramy się jakoś poznać, przedstawić. Usłyszeć można wtedy coś takiego: Andrzej z Torunia, Kazik z Krakowa, Anka z Gdańska, Piotr z Wrocławia oraz – Zygmunt z… Mokotowa, Kasia z… Targówka.
Wobec zdziwionych i zdezorientowanych nieco spojrzeń pozostałych, pan z Mokotowa i pani z Targówka wymieniają między sobą porozumiewawcze spojrzenia, lekko się uśmiechają, i z cierpliwością oraz pełną zrozumienia wyrozumiałością, należną takim, jak cała reszta towarzystwa „wiochmenom”, albo może rezerwowaną dla osób niepełnosprawnych (umysłowo), wyjaśniają, że chodzi oczywiście, a to „oczywiście” też jest zawsze nieco mocniej akcentowane, o dzielnice Warszawy.

Co ciekawe, mieszkańcy Woli, Żoliborza, Mokotowa, natychmiast porzucają tą irytującą manierę, kiedy w towarzystwie słyszą: Anna z Bonn, Kasia z Bukaresztu, Krystian ze Sztokholmu, Vinn z Brukseli… W takiej sytuacji jakoś nie mają problemu z określeniem swojego miejsca zamieszkania i ochoczo podają nazwę miasta, a nie jego dzielnicy.

W Warszawie mieszka pewnie około 4% Polaków, ale tylko tych, zamieszkałych w Polsce. Przekonanie pana Kornatowskiego, że „dla większości mieszkańców nowych osiedli i tak to nie ma żadnego znaczenia” wydaje się mało ścisłe, bo moim zdaniem to, co napisał, nie ma żadnego znaczenia dla 96% potencjalnych czytelników jego książki. Tak, wiem… Trudno sobie pewnie wyobrazić, że poza Warszawą w Polsce jest jeszcze cokolwiek, ale to fakt.

Oczywiście, nie jest to w kryminale jedyny tego typu przypadek (Palma? Jaka palma? O co chodzi z tą palmą?). Wydaje mi się, że czytanie książki Tomasza Kornatowskiego bez przewodnika oraz planu miasta Warszawy, może być przeżyciem mocno frustrującym, bo elementów topograficznych w książce jest mnóstwo i przynajmniej część z nich ma pewnie istotne znaczenie dla zrozumienia przebiegu akcji.

Książki nie skończyłem, bo mnie znudziła i zmęczyła.





* Tomasz Kornatowski „Wilcza wyspa”, W. A. B. 2008, str. 12



piątek, 17 lipca 2009

Nieefektowny, nudny gniot

„Efektowna katastrofa” – Eliot Schrefer


Bohaterem jest Noah, młody człowiek z Wirginii (w naszych warunkach byłby to odpowiednik określeń takich, jak pipidówa, Polska C, lub głęboka prowincja), który zaciągając ogromny dług bankowy kończy elitarną uczelnię w Princeton. Treścią natomiast – nieustanna frustracja, zawód i rozczarowanie tegoż Noaha.

Noah mieszka w Harlemie i samo to jest już wysoce deprymujące. Pracuje jako korepetytor w domach ludzi zamożnych na Manhattanie, ale w apartamentach przy Piątej Alei też nie czuje się dobrze, ani u siebie. Uczy nastolatki, a dokładnie to przygotowuje je do różnych testów, ale ta praca – choć bardzo dobrze płatna – zupełnie go nie satysfakcjonuje. Swoim uczniom trochę zazdrości, a trochę się nad nimi lituje i rozczula. Próbuje wchodzić w rolę ich wychowawcy, może nawet zastępować wiecznie zajętych robieniem kariery rodziców, ale z tego też nic dobrego nie wynika.

Całość przypomina mi powiedzenie, które, jeśli czegoś nie poplątałem, brzmiało zdaje się mniej więcej tak: „jeśliś został szewcem – wytrwaj w szewstwie”.

Noah z pipidówy się wyrwał i wracać do niej nie chce, a w nowym świecie ani nie ma dla niego miejsca, ani tak naprawdę wżyć się w niego też nie potrafi i również… nie chce.

Katastrofy, efektownej, czy nie, nie stwierdziłem, a przyznaję, że od połowy książki brnąłem do końca lektury już tylko w oczekiwaniu na nią.

Nie polecam.



środa, 15 lipca 2009

Lepiej już chyba zdychać

„Lata patykiem pisane” – Wilhelmina Skulska, antologia


W ostatnim półwieczu, w Polsce, wydano całkiem pokaźną liczbę rozmaitych „piciorysów”, to jest opowieści alkoholików o ich życiu zaburzonym przez chorobę alkoholową. Pojedynczych i w rozmaitych zbiorach, wydanych samodzielnie i dołączanych do opracowań szerszych, autorów polskich i zagranicznych… kolekcjonuję je od lat.

„Lata patykiem pisane” są w moim zbiorku pozycją szczególną. Nie mam pewności, czy jest to pierwsza w powojennej Polsce antologia „piciorysów”, ale na pewno historie w niej zamieszczone dzieją się w czasach wyjątkowo odległych – sięgają bowiem, w większości przypadków, lat czterdziestych i pięćdziesiątych dwudziestego wieku, a jedna nawet rozpoczyna się za czasów carskiej Rosji.

„Piciorysy”, jak „piciorysy”, przeczytałem ich mnóstwo i nie są mnie w stanie już chyba niczym zaskoczyć, czy zaszokować. Ciekawe są natomiast te fragmenty relacji, które dotyczą sposobów i metod leczenia alkoholików w tamtych czasach.

Tylko trzy z prawie dwudziestu wspomnień mówią coś na temat jakichś bliżej niesprecyzowanych „klubów AA”. Reszta dzieje się w czasach, gdy Wspólnota Anonimowych Alkoholików w Polsce obecna jeszcze nie była, albo autorzy (alkoholicy) nie mieli z nią styczności.
Nie było też właściwie żadnej współcześnie rozumianej terapii odwykowej, a alkoholików próbowano „leczyć” apomorfiną (lek popularny kiedyś w leczeniu choroby Parkinsona i… w zaburzeniach erekcji), wywołującą gwałtowne torsje po spożyciu alkoholu, insuliną i fenactilem (lek przeciwpsychotyczny). Wygląda też na to, że często stosowanym elementem „kuracji” było obowiązkowe obserwowanie agonii pacjentów konających w atakach delirium tremens.

Niewątpliwie lektura ciekawa, ale zdecydowanie dla ludzi o mocnych nerwach.



niedziela, 12 lipca 2009

Księdza H. Raka wizja AA

„A jednak może być pokonany” – Ks. Henryk Rak


W książce nie znalazłem informacji na temat daty pierwszego wydania, ale z treści wnioskować można, że materiały do niej autor kończył zbierać około roku 1988. Choć z pewnością w zamierzeniach popularnonaukowa, w związku z okresem, którego dotyczy, może mieć w tej chwili jedynie wartość historyczną. W każdym razie książka ta nie może służyć za kompetentne źródło aktualnej wiedzy na temat alkoholizmu, uzależnień i Wspólnoty AA, bo tych właśnie zagadnień dotyczy. Wątpię też, żeby mogła nim być kiedykolwiek…

Mam pewien problem z oceną tej pozycji. Dla pasjonata zafascynowanego fenomenem Wspólnoty AA i jej historią, hobbysty, zbieracza, kolekcjonera, jakim jestem, a przyznam bez fałszywej skromności, że na te tematy wiem zdecydowanie więcej od większości alkoholików (w tym Anonimowych Alkoholików) w tym kraju, jest to „perełka”. Jeśli jednak chodzić miałoby o realizację funkcji poznawczej, to książka księdza Henryka Raka jest zupełnie bezwartościowa. Zwłaszcza obecnie.

Przekonanie autora, że Wspólnota Anonimowych Alkoholików związana jest ściśle ze służbą zdrowia, a nawet prowadzi własną terapię odwykową, czy stwierdzenie, że alkoholik po przerwaniu abstynencji automatycznie wykluczany jest ze Wspólnoty AA (ale może do niej kolejny raz wstąpić, jeśli tylko znów zaprzestanie picia), wywołałyby pewnie osłupienie zarówno członków tej Wspólnoty, jak i lekarzy z poradni odwykowych.

Owszem, w książce ks. Henryka Raka można znaleźć wiele ciekawostek dotyczących zwłaszcza historii ruchu, problem jednak polega na tym, że żeby je wyłowić z morza zupełnych fantazji, trzeba już na te tematy wiedzieć bardzo dużo.

W pewnym sensie jest to nawet przykre, bo dobra wola i sympatia autora dla Wspólnoty Anonimowych Alkoholików, wydają się nie budzić wątpliwości.


Pewną wartość mają opowieści („piciorysy”) alkoholików, którzy brali czynny udział w tworzeniu AA w Polsce.



czwartek, 9 lipca 2009

Jak alkoholik pić przestaje

„Z piekła do trzeźwości” - Meszuge (ps.)


Książka jest zbiorem około siedemdziesięciu esejów, artykułów zamieszczanych od wielu lat w periodykach takich, jak na przykład „Karlik”, „Zdrój”, „Mityng”, czy „Warta”, oraz innych tekstów, w dużej mierze o charakterze autobiograficznym. Jest w nich mowa o uzależnieniu od alkoholu, destrukcyjnym piciu, terapii odwykowej i Wspólnocie Anonimowych Alkoholików, ze szczególnym uwzględnieniem Programu Wspólnoty, zawartym głównie w Dwunastu Krokach i Dwunastu Tradycjach AA.

Tekst z okładki:
„Przez większą część życia uciekałem od siebie i siebie zupełnie nie akceptowałem. Całej reszty świata i życia jako takiego zresztą też nie. Chcąc stać się kimś innym, kimś, kogo bym lubił, szanował i cenił, próbowałem zmieniać życiorysy, imiona, domy, prace, przyjaciół, internetowe nicki i co się tylko dało.

W pewnym momencie odkryłem, że znakomicie udaje mi się uciekać w krainę ułudy przy pomocy alkoholu. W pijanym widzie mogłem czuć się jak James Bond, Casanowa, Albert Einstein i Rambo jednocześnie. Poza tym „na haju” nie bałem się życia i ludzi. Mniej byłem skrępowany, mniej się wstydziłem, bo – jako perfekcjonista – nie pozwalałem sobie przecież czegoś nie wiedzieć, nie umieć, czy nie rozumieć.

Alkohol zdawał się być lekiem na całe zło…

Co oczywiste, po pewnym czasie, w konsekwencji mojego przeciągającego się romansu z alkoholem i już wbrew własnej woli, dorobiłem się kilku mniej chwalebnych „przydomków”: nazywano mnie pijaczyną, alkoholikiem, moczymordą, s…synem.

Choroba alkoholowa – taki wyrok kiedyś w końcu usłyszałem. Potem terapie, Wspólnota, książki o życiu na trzeźwo, mityngi…

Aż nastał czas, w którym usłyszałem, że jestem dziwadłem, ale i wspaniałym facetem, kapitalnym kumplem i najlepszym przyjacielem.

Te teksty są o nas wszystkich”.



poniedziałek, 6 lipca 2009

Hongkongijskie nudy

„Hongkong” – John Lanchester


Opowieść o Hongkongu pokazana przez pryzmat losów ludzi z nim związanych. Obejmuje okres od lat trzydziestych ubiegłego wieku do (prawie) chwili obecnej. Składa się z czterech części, które niestety nie są ułożone chronologicznie.
Początkowo wydawało mi się, że książka składa się z czterech odrębnych nowel, których bohaterami są: dziennikarka, Dawn Stone, Tom Stewart, zarządca hotelu w Hongkongu, chińska zakonnica, siostra Maria i Matthew Ho, chiński przedsiębiorca, a łączy je tylko Hongkong, jako miejsce akcji, szybko jednak okazało się, że osoby te znają się, wzajemnie kształtują i wpływają na swoje losy, a czasem nawet łączą je więzy krwi.
W sumie całość, to około siedemdziesiąt lat historii Hongkongu.

Odkładałem tą książkę ze trzy razy, a skończyłem chyba tylko dlatego, że tak się jakoś złożyło, że na weekend zostałem bez czegoś innego, nowego do czytania. Według mnie książka jest po prostu… niezbyt ciekawie napisana – mówiąc oględnie i delikatnie. Niestety, „Tai-Pan” ani „Noble house” to to nie jest.



czwartek, 2 lipca 2009

Murzyńskie pachołki

„Zabić drozda” – Harper Lee


Jedna z najlepszych książek, jakie czytałem w życiu.

„Zabić drozda” to w dużej mierze autobiograficzna powieść Nelle Harper Lee (poza nią opublikowała jeszcze tylko trzy szkice bez większego znaczenia: Love - In Other Words, Christmas To Me, When Children Discover America), za którą otrzymała w 1961 roku nagrodę Pulitzera, a w 2007 odznaczona została Medalem Wolności.

Akcja dzieje się w Stanach Zjednoczonych Ameryki, w nieistniejącym miasteczku Maycomb w stanie Alabama, w latach trzydziestych dwudziestego stulecia, czyli w czasie Wielkiego Kryzysu.
O życiu w tym czasie i w tym miejscu opowiada narratorka, kilkuletnia dziewczynka, Jean Louise Finch, zwana Smykiem (czemu słowo „scout” przetłumaczono jako „smyk”, nie jestem w stanie zrozumieć). Poza nią głównymi bohaterami są: jej brat, Jeremy Finch (Jem), ich ojciec, Atticus Finch, prawnik z Maycomb oraz przyjaciel i rówieśnik rodzeństwa, Charles Baker Harris zwany Dillem.

Cześć pierwsza, to opis cudownego dzieciństwa, które natychmiast skojarzyło mi się z pełnymi uroku fragmentami „Dzieci z Bullerbyn”, „Przygodami Tomka Sawyera” i „Przygodami Hucka”. Idylla kończy się, gdy Atticus Finch podejmuje się obrony z urzędu Toma Robinsona, Murzyna oskarżanego o napastowanie białej dziewczyny.
Niewolnictwo w USA zniesione zostało XIII poprawką do Konstytucji w 1865 roku, ale…
Ameryka to kraj ludzi wolnych i równych – problem tylko w tym, że przed drugą wojną światową mało kto uważał w Stanach „czarnucha” za człowieka.
W latach trzydziestych w Alabamie obrona Murzyna narażała broniącego i jego rodzinę na ostracyzm, miano murzyńskich pachołków oraz inne tego typu atrakcje.

Dla sześcio-ośmioletniej dziewczynki śnieg, który widzi po raz pierwszy, jest zaskoczeniem tak wielkim, jak zderzenie z ignorancją, zakłamaniem, obłudą, uprzedzeniami, dwulicowością i nienawiścią rasową małomiasteczkowej amerykańskiej społeczności. Ta część książki przywodzi na myśl „Babbita”, a nawet „Chatę wuja Toma”.



sobota, 27 czerwca 2009

Zanussi & Żebrowski

„Nowele filmowe” – Krzysztof Zanussi i Edward Żebrowski


Zanussi i Żebrowski są reżyserami filmowymi. Oprócz kinowych szlagierów: „Bilans kwartalny” – Zanussi, „Ocalenie” – Żebrowski, pisali scenariusze i reżyserowali filmy średniometrażowe, dla telewizji. Trwały one zwykle około pół godziny, pojawiały się w nich dwie-trzy pierwszoplanowe postaci.
Zbiorek „Nowele filmowe” to właśnie scenariusze takich filmów. Jako, że teksty te trafić miały w ręce czytelników nie związanych zawodowo z kinematografią, scenariusze, które zwykle zawierają jedynie zapis działania postaci, dialogi i opisy planu, wzbogacone zostały przez autorów w taki sposób, że właściwie stały się nowelami. Nowelami… filmowymi.

W skład zbioru wchodzą utwory: „Twarzą w twarz”, „Zaliczenie”, „Szansa”, „Góry o zmierzchu”, „Rola”, „Za ścianą”, „Miłosierdzie płatne z góry”, „Hipoteza” i „Śmierć prowincjonała”.



czwartek, 25 czerwca 2009

Kobiety mafii atakują

„Bella mafia” – Lynda La Plante


Powiedziałbym, że to swego rodzaju eksperyment literacki. Ciekawy mniej więcej tak samo, jak przeżycia mężczyzn związane z rodzeniem dzieci. Kobiety niezbyt często pisują powieści sensacyjne na temat mafii, a jeszcze rzadziej na bohaterki takiej powieści wybierają cztery „mafiowomen” – nie wiem, niestety, jak nazwać żeńską odmianę mafioza.

Wszyscy mężczyźni z rodu Luciano, łącznie z małymi dziećmi, zginęli w wojnie z konkurencyjną rodziną mafijną, ale przede wszystkim dlatego, że ojciec chrzestny, Don Roberto Luciano, wpadł na wyjątkowo ryzykowny pomysł, żeby pogrążyć przeciwnika zeznając przeciwko niemu w sądzie, to jest przerwać wielowiekową zasadę omertà. Jego żona, synowe i wnuczka podejmują walkę z konkurencyjnymi organizacjami przestępczymi, na Sycylii i w USA, chcąc zapewnić sobie początkowo jedynie bezpieczeństwo i dostatek. Jednak apetyt rośnie w miarę jedzenia…

Wiele elementów akcji pojawia się właściwie znikąd. Bohaterowie… przepraszam, bohaterki zdobywają przeróżne informacje zupełnie nie wiadomo, jak i skąd. Za to opis sukni ślubnej Rosy, wnuczki Don Roberta, jest niewątpliwie perfekcyjny. Wielu innych kreacji i ubiorów także.

Poza krwawymi elementami powieści mafijnej jest też w książce Lyndy La Plante i mezalians, i wielka namiętność, i kilka romansów, i zdrada, i tragiczny wątek dziecka porzuconego w młodości…

Ot, jak już wspomniałem, eksperyment. Moim zdaniem, umiarkowanie udany.



niedziela, 21 czerwca 2009

Dirk Pitt ratuje świat

„Lodowa pułapka” – Clive Cussler


Przeczytałem pewnie ze trzydzieści książek Cusslera, ale właściwie chyba tylko z rozpędu i sentymentu. Pierwszymi, wydanymi w Polsce, byłem zachwycony. Zachwytu starczyło mi na sześć, może siedem tytułów. „Lodowa pułapka” do nich nie należy. Chociaż gdybym to ją czytał, jako pierwszą, to kto wie?

Kolejny raz Dirk Pitt – przystojny, młody, elegancki, bogaty, wykształcony, sprytny, pewny siebie, przebiegły, silny, sprawny (jak Rambo), inteligentny… – dyrektor do zadań specjalnych w Agencji Morskiej i Podwodnej NUMA, stawia czoło wyrafinowanym przestępcom, którzy znowu w niezwykle pokrętny sposób próbują zawładnąć światem.

Akcja dzieje się we wnętrzu góry lodowej, w Islandii i w Disneylandzie. I… albo zmieniły się moje kryteria oceny, albo powieści Cusslera są faktycznie coraz bardziej naiwne.



Japońska droga do nieba

„Kamikadze bogowie zagłady” – Albert Axell i Hideaki Kase


Najlepsze i najobszerniejsze opracowanie popularnonaukowe na ten temat, jakie wpadło mi w ręce, a przyznam, że zawsze chętnie sięgałem po pozycje na temat kamikadze i przeczytałem ich sporo. Jeśli nadal nie jestem w stanie pojąć fenomenu tokko (Oddziały Ataków Specjalnych), to najwidoczniej nie jest to winą autorów książki, ale samego zjawiska, którego istota po prostu jest nie do ogarnięcia przez przeciętnego Europejczyka.

W każdej wojnie zdarzały się sytuacje, w których żołnierz w trakcie bitwy, napompowany adrenaliną i oszalały wręcz z wściekłości, rzucał się na przykład na wrogi karabin maszynowy, dając w ten sposób towarzyszom broni kilka sekund na przeprowadzenie skutecznego ataku.

W Związku Radzieckim w czasie drugiej wojny światowej byli piloci, którzy nie mogąc walczyć dalej z powodu wyczerpania amunicji lub uszkodzenia broni taranowali swoim samolotem samolot niemiecki. Tu jednak chodziło o działanie, które owszem, było niesamowicie ryzykowne, ale jednak z założenia miało polegać na uszkodzeniu sprzętu wroga i… przeżyciu. Byli piloci, którzy takie ataki przeprowadzali wielokrotnie – na przykład obcinali śmigłami swojej maszyny ogon samolotu wroga.

Były podejmowane próby tworzenia oddziałów samobójczych radzieckich, niemieckich, angielskich, a nawet amerykańskich, ale właśnie próby, o marginalnym znaczeniu i nic więcej.

Masowe zgłaszanie się w Japonii studentów do misji kamikadze, którego to działania młodzi Japończycy nie rozumieli jako samobójstwa, a przynajmniej nie w europejskim znaczeniu tego słowa, pozostaje dla mnie – jak już wspomniałem – zupełnie niepojęte.
To byli młodzi, wykształceni ludzie. Zanim rozbili się o amerykański okręt, musieli najpierw nauczyć się pilotować samolot, a to przecież trwało miesiącami. Mimo tego przypadki… zmiany planów zdarzały się podobno bardzo rzadko.
Czy jest możliwe, żeby obietnica deifikacji po ataku w głównej świątyni sinto miała tu jakieś istotne znaczenie? Obietnicę zresztą zrealizowano, deifikowano wszystkich kamikadze, także chrześcijan.

Autorzy książki starali się przedstawić problem bardzo wszechstronnie, przytaczając przekonania opinie i wypowiedzi wielu różnych ludzi. Jednak zamiast pomóc w ewentualnym zrozumieniu zagadnienia, metoda ta doprowadziła do czegoś wręcz przeciwnego, bo problem polega na tym, że te opinie niestety nie są zbieżne.
Pewien dowódca japoński twierdził, że wszyscy kamikadze byli ochotnikami. Inny znowu, że absolutnie nie jest to prawdą. Kolejny z całą stanowczością zaprzeczył, jakoby piloci mieli w bakach paliwo tylko na lot w jedną stronę, ale inny twierdzi, że bywało tak bardzo często.


Irytująca jest, wyraźnie w książce widoczna, próba wybielenia Japończyków, pomniejszenia ich roli w drugiej wojnie, bagatelizowania bestialskiego okrucieństwa wobec jeńców cywilnych i wojskowych. Pojawiają się nawet spekulacje dotyczące przyczyn zrzucenia bomb atomowych. Autorzy, powołując się na czyjeś zdanie, twierdzą, że to było niepotrzebne okrucieństwo, bo Japonia miała się i tak poddać za kilka dni. Na szczęście cytują też inne wypowiedzi, a zwłaszcza sugestie wojskowych z naczelnego dowództwa, którzy przygotowywali cały naród (sto milionów ludzi!) do poświęcenia życia w atakach tokko.


Pozycja ciekawa, ale nadal nie wyjaśniająca wielu wątpliwości…



piątek, 12 czerwca 2009

Hazardzista sprzed 150 lat

„Gracz” – Fiodor Dostojewski


Do „Zbrodni i kary” przylgnęła etykietka: wnikliwe studium psychologiczne zbrodni (zbrodniarza). Analogicznie „Gracz” opatrywany jest podobną fiszką: ma to być wnikliwe studium uzależnienia od hazardu. To „wnikliwe studium” wlecze się za każdą z tych pozycji przez pokolenia, powtarzane przez kolejnych recenzentów, jakby nieświadomych faktu, że psychologia przestępstwa i psychologia uzależnień w ostatnich stu pięćdziesięciu latach nie stały w miejscu.
„Wnikliwym studium” „Gracz” (także i „Zbrodnia i kara”) mógł sobie być w drugiej połowie dziewiętnastego stulecia, ale dziś? Czytałem wiele współczesnych książek, będących zdecydowanie lepszym „studium”. Głównie i przede wszystkim dlatego, że oparte zostały na współczesnej, a nie historycznej, wiedzy psychologicznej.

Dziś „Gracz” to krótkie opowiadanie o wydarzeniach, jakie miały miejsce w pewnej niemieckiej miejscowości uzdrowiskowej, w której oprócz samych „wód” atrakcją było także kasyno gry.
Kilkoro Rosjan, jakiś Francuz, Anglik, w tle nawet Niemiec; miłość, pieniądze i namiętności z nimi związane. Szybko okazuje się, co w tamtych czasach było pewnie szokujące, że w sumie większe namiętności dotyczyły chyba jednak pieniędzy niż miłości. Zresztą miłość w „Graczu” robi wrażenie nieomalże uwarunkowanej pieniędzmi; jeśli już pominąć miłość do pieniędzy jako taką.

Generał liczy na spadek po cioteczce, zwanej „la babulinka”, bo chciałby poślubić m-lle Blanche, ale nie może, bo spłukał się do czysta i zadłużony jest po uszy u Francuza. Babcia zamiast wreszcie umrzeć i ułatwić sprawę Generałowi, i nie tylko jemu, przyjeżdża nagle do kurortu, gra w kasynie w ruletkę i przegrywa sporą część swojego majątku. Z pomocą śpieszy Anglik…

Głównym bohaterem i narratorem jest, należący do domu Generała, nauczyciel jego dzieci, a głównym motywem przewodnim szybko postępujące uzależnienie od hazardu tegoż nauczyciela.

Jednak pewien element udał się Dostojewskiemu wręcz znakomicie – choć zważywszy na fakty, pewnie zupełnie nieświadomie: niezwykle realistycznie przedstawił proces racjonalizacji przyczyn czy powodów grania, jakie tworzy osoba uzależniona. Młody człowiek gra najpierw „zmuszony” przez Polinę, którą kocha, albo tylko tak mu się wydaje, później „zmuszony” przez wiekową cioteczkę Generała, wreszcie „zmuszony” okolicznościami.

Od dawna nie jest już tajemnicą geneza powstania „Gracza” – pod zastaw praw autorskich do przyszłych dzieł, w tym „Zbrodni i kary”, podyktowany przez autora, bo na pisanie oczywiście nie było już czasu, w cztery tygodnie, w ustalonej z góry objętości, to jest dwanaście arkuszy wydawniczych, i wreszcie to, że Dostojewski sam do końca życia był nałogowym hazardzistą.
Czy w takich warunkach i na takich zasadach może powstać literackie arcydzieło? Na to pytanie trzeba sobie jednak odpowiedzieć samemu.

Ja dodam tylko, że w lutym 1867 Fiodor Dostojewski poślubił Annę Snitkin, stenografkę, której dyktował „Gracza”. Przeżył z nią czternaście lat, a jej wspomnienia, głównie „Mój biedny Fiedia” są poruszającą opowieścią kobiety głęboko współuzależnionej, borykającej się przez cały okres małżeństwa z problemami finansowymi, wynikającymi z destrukcyjnego nałogu męża.

Myślę, że „Gracza” Dostojewskiego można z powodzeniem porównywać do takich opowiadań, jak na przykład „Bel-Ami”, „Salambo”, czy ewentualnie „Nana”. Nie upierałbym się, że jest najlepszym z nich.



środa, 10 czerwca 2009

Umieranie mało śmieszne

„Ich ostatnie słowa... przed ostatnim tchnieniem” – Violaine Vanoyeke i Philippe Engerer


Violaine Vanoyeke, autorka kilkudziesięciu książek historycznych i nie tylko historycznych, pianistka, profesor literatury i światowej sławy egiptolog, skompletowała wspólnie z Philippem Engererem, o którym nic bliższego mi nie wiadomo, całkiem pokaźny zbiorek – nie liczyłem, ale na pewno ponad stu – ostatnich słów, jakie mniej lub bardziej znane osobistości miały wypowiedzieć tuż przed śmiercią.

Typowa nota wygląda tak:

„Edgar Allan Poe (1809-1849)
Pisarz Edgar Allan Poe, syn alkoholika i sam alkoholik, był człowiekiem skrajnie nieszczęśliwym. Autor »Opowieści nadzwyczajnych« zmarł 7 października 1849 roku w wieku 40 lat. W sali szpitala w Baltimore odszedł z tego świata w napadzie delirium tremens, krzycząc:
- Niech Bóg się zlituje nad moją biedną duszą!”

Pozycja niewątpliwie bardzo… „lekka”, do przeczytania w około półtorej godziny.
Zastrzeżenia mam dwa. Po pierwsze, brak źródeł; nie ma w książce żadnej informacji o tym, skąd autorzy wzięli te ostatnie słowa – mam nadzieję, że nie „z sufitu”, ale przyznam, że w możliwość wymyślania w czasie agonii jakichś błyskotliwych bon-motów, nie bardzo wierzę. Po drugie, zbiorek miał być zdaje się z założenia śmieszny, zaskakujący i zabawny, ale… ostatnie słowa umierających świadczą często jedynie o tym, że zupełnie nie zdają sobie oni sprawy z tego, co się naprawdę dzieje.



poniedziałek, 8 czerwca 2009

Bogaci mają przechlapane

„Diabelskie drzewo” – Jerzy Kosiński


Diabelskie drzewo, to baobab. Ponoć kiedyś zaplątał się w nie diabeł i z zemsty odwrócił korzeniami do góry. Zniszczył też wszystkie nowe baobaby, więc te, które zostały są wiekowe… i skazane na samotność i wymarcie.

Ale po kolei. Na początek trzy cytaty.

„OD AUTORA
Początkowo, kiedy pisałem tę powieść, czułem się skrępowany, że jej fabuła tak bliska była realiom i zdarzeniom z ostatnich dziesięciu lat mojego życia. Stąd pewne niedomówienia w pierwszej wersji powieści.
Teraz, po latach, w tym uzupełnionym i rozszerzonym wydaniu, pozwoliłem sobie przywrócić wszystkie dodatkowe elementy wiążące Jonathana Jamesa Whalena z tymi, których kochał.
Jerzy Kosiński”.

„- Dla większości z nas bycie wolnym oznacza jedynie zrzucenie z siebie odpowiedzialności, ale ty, Jonathanie, ty nie jesteś odpowiedzialny wobec nikogo. Za samo kieszonkowe możesz wykupić całą scenę, wokół której obraca się moje życie: agencję modelek, studia fotograficzne, żurnale mody, firmy kosmetyczne. Możesz być producentem sztuki teatralnej, filmu czy serialu telewizyjnego, możesz kupić gazetę lub podejmować najciekawszych ludzi świata. Możesz podróżować lub mieszkać, gdzie tylko chcesz na świecie. Możesz sfinansować powstanie nowego kościoła, rozpocząć rewolucję, zostać misjonarzem lub anarchistą. Możesz oddać się zmysłom, odkrywać nowe przyjemności, odsunąć proces starzenia się”.

„Każdego roku nasz dochód jest wyższy od produktu narodowego brutto powiedzmy Szwecji lub Hiszpanii, nie wspominając o innych, mniej rozwiniętych krajach. Nasza siła robocza, tu i za granicą, przekracza liczbę półtora miliona mężczyzn i kobiet różnych ras, mówiących dziesiątkami różnych języków. Metale, kiedyś główne pole zainteresowań twojego ojca, są dziś jedynie naszym dziewiątym co do wielkości przemysłem. Jesteśmy, czuję się szczęśliwy, że mogę to powiedzieć, w grupie kilku wielkich korporacji, które poprzez swoje inwestycje kontrolują przynajmniej piętnaście procent akcji najważniejszych czterdziestu koncernów. Nasza firma i przedsiębiorstwa, które posiadamy, zajmują się aerokosmonautyką, farmaceutyką, przemysłem komputerowym, produkcją żywności, kopalnictwem węgla kamiennego, hotelarstwem, turbinami gazowymi, tankowcami oceanicznymi, platformami wiertniczymi na morzu, przemysłem telewizyjnym, produkcją półprzewodników, ubezpieczeniami, gospodarką przestrzenną, przemysłem wydawniczym oraz kilkoma innymi przemysłami od produkcji prostaglandyn do budowy domów z prefabrykatów”.

Jest to książka o alienacji i samotności człowieka, którego życie determinują ogromne, fantastyczne, niemierzalne wręcz pieniądze. Bez tych pieniędzy na pierwszym planie, drugim planie, trzecim planie, w tle czy podtekstach, ta książka nie ma żadnego sensu. A w takim razie, nie wiem, jak rozumieć tekst odautorski Kosińskiego. Szukałem długo i namiętnie różnych informacji o Kosińskim, ale nigdzie nie znalazłem źródła, które podaje, że był on amerykańskim miliarderem.
Ale mniejsza z tym, biografowie Kosińskiego po dziś dzień głowią się nad fantastycznymi i wręcz mitycznymi autobiografiami autora „Malowanego ptaka”, które tworzył wręcz taśmowo.

Jest to więc książka o tym, jak trochę Żyd, trochę Amerykanin i wreszcie chyba także trochę Polak, wyobraża sobie problemy życiowe amerykańskich bogaczy: seks, narkotyki, podróże, pełna wolność… chociaż nie, to już właściwie nie jest wolność, to raczej samowola i bezkarność. Ale najwyraźniej i ona może zanudzić… na śmierć. Czasem, bardzo rzadko, jak rodzynki w cieście biedaka, pojawiają się w książce „rzeczy”, których Jonathan James Whalen nie może kupić. Już nawet nie sobie, raczej komuś, on ma przecież wszystko. Nie może na przykład kupić niezależności swojej przyjaciółce Karen, która jako modelka zarabia wprawdzie przyzwoicie, ale zaledwie sumy sześciocyfrowe.


Podczas lektury kilka razy miałem wrażenie, że Kosiński, tam, gdzie teraz jest, z przewrotnym, a nawet diabolicznym uśmiechem zaciera ręce rozbawiony tym, że miłośników, znawców, entuzjastów oraz koneserów „Malowanego ptaka” sprowadził do roli panien służących, ekscytujących się z wypiekami na policzkach, wymyślonymi na potrzeby kolejnego romansu, problemami życia wyższych sfer. Bo, posługując się współczesnym żargonem ulicznym, ci amerykańscy bogacze to mają tak w ogóle przechlapane.



sobota, 6 czerwca 2009

Jak nie wrócić do picia

„Jak wytrwać w trzeźwości” – Terence T. Gorski i Marlene Miller


Nawrót – chodzi o chorobę alkoholową, alkoholizm – nie oznacza i nie musi oznaczać powrotu do picia. Nawrót to cały zespół sygnałów ostrzegawczych, proces narastających zaburzeń poznawczych, zmian w myśleniu i zachowaniu. Można je zatrzymać w dowolnym momencie – choć oczywiście im wcześniej tym jest to łatwiejsze – zanim dojdzie do tego ostatniego elementu nawrotu, jakim jest ponowne sięgnięcie po alkohol.

Autorzy proponują szereg rozwiązań, metod i sposobów samodzielnego radzenia sobie z nawrotami, a także z wykorzystaniem do tego celu grup samopomocowych.

Poradnik może okazać się bardzo pomocną lekturą uzupełniającą dla pacjentów (alkoholików), jednak na potrzeby terapeutów wydaje się już zbyt… popularny. Pamiętać warto o tym, że pierwsze wydanie ukazało się ponad dwadzieścia lat temu i poziom wyszkolenia specjalistów w zakresie uzależnień jest już zupełnie inny niż w czasach, gdy zajmowali się tym zaleczeni alkoholicy po kilkumiesięcznych kursach.