wtorek, 24 listopada 2009

Przygody Anglika w Rosji

„Zona 22” – Tig Hague


Jest to opowiadanie o współczesnym systemie penitencjarnym w Rosji, z którym autor miał okazję stykać się osobiście przez kilkanaście miesięcy w latach 2003-2005.
Przyznam od razu, że Tig Hague nie wzbudził jakoś mojej sympatii, a jego pełna skarg i użalania się nad sobą opowieść, większego współczucia.

W służbową delegację do Rosji młody Anglik, Tig Hague wybrał się nieomalże bezpośrednio z imprezki, potężnie skacowany po alkoholu i narkotykach. Niechcący (?!) zabrał ze sobą niewielki zapasik haszyszu. Celnicy odkryli narkotyk podczas odprawy na lotnisku Szeremietiewo w Moskwie. Konsekwencją było zatrzymanie, śledztwo, sąd i skazanie (wyrok).

Od samego początku wątpliwości budzi ilość haszyszu, którą Hague próbował wwieźć do Rosji. Według policji i aktu oskarżenia było to 28,9 grama (byłaby to wielkość kasztana). Autor się z tym nie zgadza i twierdzi, że ilością, jaką dysponował mogłoby się „nawalić” dwóch studentów. Nieco później dochodzi do wniosku, że taka ilość haszyszu mogłaby wywołać oszołomienie porównywalne do wypicia dwóch piw, żeby ostatecznie upierać się, że nie było tego więcej, jak główka od szpilki.
Autor jest przekonany, że za taką ilość narkotyku w Anglii policjant tylko pogroziłby mu paluszkiem i kazał „towar” wyrzucić – ewentualnie, bo przecież w Anglii wszyscy sobie podpalają i nie jest to żaden problem – i uważał, że w Rosji powinno być tak samo.
Nie mając zupełnie żadnych wcześniejszych doświadczeń z więzieniami i więźniami, jest zaskoczony i wstrząśnięty tym, że w takich miejscach trzymani są przestępcy, ludzie często brutalni i niebezpieczni. Dziwi go korupcja wśród strażników więziennych i nie tylko, uważa za jawną niesprawiedliwość, że nie wszyscy zwalniani są przedterminowo (zwolnienie warunkowe za dobre sprawowanie).

Przez prawie cały czas Hague traktowany był wyjątkowo. Specjalna cela dla obcokrajowców, wsparcie ambasady i rodziny, które oznaczało żywność i ubrania niedostępne innym więźniom itp. To jednak jest dla niego czymś oczywistym, normalnym i naturalnym.

Zatrzymany w drugiej połowie lipca 2003 wrócił do domu wiosną 2005, a mimo to opowieść wydaje się dotyczyć kilkudziesięcioletniej gehenny.



sobota, 21 listopada 2009

Wycieczka w przeszłość

„Dopuszczalne straty” – Irwin Shaw


Pozornie, i według oceny bardzo powierzchownej, jest to po prostu książka sensacyjna. Jednak, podobnie jak to się dzieje w przypadku powieści Francisa Clifforda, wątek kryminalny, choć stale obecny, nie jest tu chyba najważniejszy.

Agent literacki Roger Damon, prowadząc własną, niewielką firmę wiedzie spokojne i uporządkowane życie. Po promocji bestsellera jego sytuacja finansowa wyraźnie się poprawiła, ale w sumie nie zmieniło to jego życia w jakiś spektakularny sposób. Praca, żona, kilkoro przyjaciół, czasem kino lub teatr… Zwyczajne życie pana w średnim (mocno średnim) wieku. Spokój poukładanej i uporządkowanej egzystencji zburzył telefon w środku nocy. Do Damona zadzwonił nie znany mu człowiek, który przedstawił się jako Zalovsky z Chicago, grożąc nie bardzo wiadomo czym i zupełnie nie wiadomo za co.
W związku z tym wydarzeniem życie Damona zmienia się. Co oczywiste, zaczyna się bać, ale przede wszystkim chodzi chyba jednak o coś innego – Damon przegląda w myślach całe swoje życie, szukając w nim ludzi, którzy mogliby źle mu życzyć, żywić jakąś zadawnioną urazę, wrogość. Jest to całkiem niezła retrospekcja, która w sposób naturalny skłania czytelnika do spojrzenia także na swoje życie. Czy rzeczywiście nie mamy wrogów? Czy faktycznie wszyscy nas lubią i kochają? Czy naprawdę nigdy w życiu nikogo nie skrzywdziliśmy?



środa, 11 listopada 2009

Nie proś o wzajemność...

„Bestie” – Joyce Carol Oates


Oates porusza się w „Bestiach” w obszarze bardzo bliskim granicy, za którą czytelnik odkłada książkę z irytacją wynikającą z kompletnego niezrozumienia – w tym przypadku zachowań, decyzji i wyborów życiowych bohaterki. Natomiast dla czytelniczek jest ona najprawdopodobniej opowieścią bliską, zrozumiałą, nie budzącą żadnych pytań czy wątpliwości.

Rzecz dzieje się w USA, w stanie Massachusetts (cały czas jest zima), na terenie żeńskiego college’u Catamount. Jest rok 1975, sam środek seksualnego wyzwolenia, rozluźnienia obyczajów, nieomalże powszechnych narkotyków.
Bohaterką jest dwudziestoletnia studentka, Gillian Brauer. Pomimo wieku, a także czasów, w których rzecz się dzieje, Gillian sprawia wrażenie trzynasto-czternastoletniej dziewczynki – zwłaszcza jeśli chodzi o poziom emocjonalnej dojrzałości i zasób doświadczeń… życiowych.

Studentka zafascynowana jest wykładowcą Andre Harowem, profesorem warsztatów literackich i poetyckich; jest nawet przekonana, że go kocha. Żywi też niezdrowe i niezbyt zrozumiałe uczucia do żony profesora o imieniu Dorcas, egzotycznej rzeźbiarki obleśnych totemów.
Platoniczny, do czasu, układ zmienia się w burzliwy i ewidentnie „chory” romans z elementami seksualnego wykorzystywania i dominacji. Pojawiają się narkotyki, seks grupowy… no, przynajmniej trójkowy, ale nie to jest najważniejsze, bo głównie chodzi o przeżycia, nastroje, stany emocjonalne, uczucia bohaterki i, oczywiście, nie tylko jej.



wtorek, 10 listopada 2009

Gwałt. Opowieść o miłości

„Gwałt” – Joyce Carol Oates


Teena Maguire została brutalnie zgwałcona i zmasakrowana. Ledwo przeżyła. Mało brakowało, a podobny los spotkałby jej dwunastoletnią córkę Bethie.
Bandyci zostali zidentyfikowani, ujęci, postawieni w stan oskarżenia. I wtedy sprawy zaczęły się komplikować. Rodziny oprychów, za horrendalne pieniądze, wynajęły prawnika-kanciarza. Zaczęły pojawiać się wątpliwości, co do przebiegu wydarzeń oraz insynuacje, że nie był to gwałt, lecz grupowy seks za pieniądze. Rozpoczyna się drugi koszmar matki i córki.
Wówczas na scenę wkracza człowiek z własnymi problemami, policjant John Dromoor. Wreszcie zaczyna się dziać sprawiedliwość.

Gdyby autorem książki był mężczyzna, byłby to prawdopodobnie kolejny thriller na temat bezsilności aparatu prawa i sprawiedliwości i policyjno-prywatnej zemsty. Ale Oates położyła nacisk na zupełnie inne elementy tej historii – tu najważniejsze są osobiste przeżycia, emocje i uczucia Teeny, Bethie i Johna. Choć książka nosi podtytuł „Opowieść miłosna” (dokładnie to „Rape. A Love Story”) jej zakończenie nie wydało mi się szczególnie radosne.



No, ale z drugiej strony…

„Fabryka muchołapek” – Andrzej Bart


Tematem książki jest przebieg pewnego procesu, na który zaproszony został autor, występujący też od czasu do czasu w roli narratora. Procesu szczególnego, fantastycznego, momentami groteskowego. Biorą w nim udział – oskarżony, jego rodzina, świadkowie, obrońca, prokurator – głównie i przede wszystkim, osoby nieżyjące, często wyznania mojżeszowego, ofiary holocaustu. Rozpatrywana jest sprawa Chaima Mordechaja Rumkowskiego, przewodniczącego Judenratu, „władcy” łódzkiego getta (Ghetto Litzmannstadt). Akcja dzieje się współcześnie, w Łodzi, w tajemniczym pałacyku w pobliżu fabryk dawnego getta.

Judenrat (z języka niemieckiego), to rada żydowska, wprowadzona przez Niemców w 1939 roku organizacja o charakterze pozornie samorządowym. Składała się zwykle z kilkunastu mężczyzn sprawujących mocno ograniczoną władzę nad skupiskami żydowskimi – głównie gettami, ale nie tylko. Judenraty wykonywały zadania zlecone przez niemieckich okupantów: zbieranie kontrybucji, dostarczanie robotników, oraz realizowały przedsięwzięcia organizacyjne i administracyjne: rozdział żywności, grzebanie zmarłych, ewidencja.

Wybitna niemiecka i żydowska myśliciela i publicystka XX wieku, zmarła w 1975 roku, Hannah Arendt, w swojej książce „Eichmann w Jerozolimie: rzecz o banalności zła” bardzo ostro potępiła Judenraty twierdząc, że bez ich udziału i pomocy (imienne wykazy wraz z podaniem stanu majątkowego dostarczane Niemcom) Żydów mogło zginąć zdecydowanie mniej, niż faktycznie zginęło. Z jej poglądami można się zgadzać lub nie, warto jednak pamiętać, że Judenraty nie są jedynym kontrowersyjnym tematem w jej pracach – do pewnego momentu na przykład gorąco chwaliła ZSRR i jego politykę narodowościową. W każdym razie Hannah Arendt również występuje w opisywanym przez Barta procesie, jako ktoś w rodzaju… konsultanta, bo przecież nie świadka.

Przewodniczącym Judenratu w łódzkim getcie był właśnie Rumkowski. Jego koncepcja opierała się na wykorzystaniu Niemieckiego pragmatyzmu. Uważał, ze Niemcy nie zechcą zrezygnować z czegoś, co przynosi określone i wymierne korzyści. Rumkowski, który wcześniej organizował sierocińce i obozy dla młodzieży, w getcie, podczas okupacji, uruchomił wytwórnie i fabryki, w których znalazło zatrudnienie tysiące Żydów. Dostarczały one Niemcom różnorakich dóbr, a więc Żydzi z getta okazali się przydatni, wartościowi, nie było korzystne ich zabijać – do czasu oczywiście. To także Rumkowskiemu zawdzięczało łódzkie getto szpitale, szkoły, a nawet przedsięwzięcia o charakterze kulturalnym.
Ale Rumkowski nie był „szefem” sprawiedliwym. Wykorzystywał swoją władzę dla własnych celów osobistych, forował jednych, krzywdząc innych. Czy rzeczywiście poruszał się po getcie karetą? Podczas procesu pada twierdzenie, że była to zwykła dorożka…
Gdy Niemcy zażądali zmniejszenia liczebności getta, Rumkowski przeznaczył do wysyłki dzieci i chorych, wychodząc z założenia, że w tej społeczności są oni najmniej przydatni. Czy wiedział, że wysyła ich do komór gazowych? A jeśli nawet wiedział, to czy mógł odmówić i przede wszystkim, czy jego odmowa powstrzymałaby Niemców?
Rumkowskiemu zarzuca się, że stworzył w getcie państwo niewolnicze, że napawał się i upajał władzą, jaką zyskał nad rodakami. To prawda. I prawdą jest też, że łódzkie getto przetrwało prawie dwa lata dłużej niż jakiekolwiek inne, i uratowało się z niego wyjątkowo wielu Żydów.
Rumkowski zginął w obozie koncentracyjnym w Oświęcimiu w 1944 roku.


Książka Andrzeja Barta nie jest próbą znalezienia odpowiedzi na pytanie, kim naprawdę był, i jaki był, Chaim Mordechaj Rumkowski, bo to się chyba zrobić jednoznacznie nie da, natomiast jest książką, która pokazuje i udowadnia – zwłaszcza osobom, które kochają tak wygodne w codziennym życiu uogólnienia i wszelkiego typu prawdy absolutne – że w historii bardzo często czerń nie jest jednak tak czarna, jak się to na pierwszy rzut oka wydaje, biel występuje bardzo rzadko jeśli w ogóle, a niezliczone odcienie szarości zależą zwykle od miejsca, z którego dokonywana jest obserwacja.

Pozycja ciekawa, choć jak na mój gust, nieco zbyt… oniryczna. Szukałem raczej konkretów, faktów, czegoś w stylu „Byłam Sekretarką Rumkowskiego. Dzienniki Etki Daum” Elżbiety Cherezińskiej, niż igraszek wyobraźni, konieczności domyślania się i odgadywania, nastrojów…



czwartek, 5 listopada 2009

Więcej nie znaczy – lepiej

„Ogrody i śmietniki” – Andrzej Dobosz


Posługuję się polskim językiem mówionym arefleksyjnie. Sądzę, że większość dorosłych Polaków też. Oznacza to w pewnym uproszczeniu, że zastanawiam się, co chcę powiedzieć, a nie – jak to zrobić. Podobnie jest z czytaniem: koncentruję się na treści przekazu, a nie na samym procesie czytania.
Lektura książki Andrzeja Dobosza była w tym względzie wyjątkiem od reguły. Bardzo często musiałem angażować czas, siły i środki, żeby zrozumieć, jak jest napisane to, co jest napisane. Polegało to na przykład na czytaniu pewnych fragmentów głośno, albo z inną intonacją zdaniową. Czy Dobosz pisze po polsku z błędami, niepoprawnie? Nie wydaje mi się, ale nie mnie o tym sądzić. Takim znawcą poprawnej polszczyzny nie jestem, żebym pozwalał sobie ferować w tej materii jakieś wyroki. Zresztą, oto przykład:

„Wystawy komisów w PRL-u miały dwie wersje: codzienną i odświętną. Odświętna obowiązywała z okazji 1 maja, 22 lipca, rocznicy rewolucji – u nas rocznicę rewolucji październikowej obchodzi się w listopadzie i tak jest ze wszystkim – oraz zjazdów partii”.

Co jest „ze wszystkim”? Tak, to znaczy jak? Z jakim „wszystkim”? Wszystkie rocznice obchodzi się w Polsce w innych miesiącach, niżby należało? Do końca nie znalazłem odpowiedzi na pytanie, o co tu chodzi, i to pomimo faktu, że zdanie o rocznicy, i że tak jest ze wszystkim, pojawia się w książce nie jeden raz.

Albo to:

„Zaledwie zaczął się w szoku 11 września wiek dwudziesty pierwszy, a już dwa dni później ukończył 70 lat mój przyjaciel Andrzej Biernacki”.

Jednak w tym przypadku wystarczyło, że przeczytałem to zdanie dwa-trzy razy i już wiedziałem, o co chodzi.

Na specyficzny język (pisarstwo) autora i problemy z niego wynikające (z języka, nie z autora), uwagę potencjalnego czytelnika zwróciłem, a więc mogę teraz z czystym sumieniem zająć się treścią książki. „Ogrody i śmietniki” to zbiór tekstów, głównie felietonów, publikowanych w Tygodniku Powszechnym w latach 2000-2005. Dobosz pisze w nich o książkach, o ludziach, o książkach, o politykach, o książkach, o psach, o książkach, o pisarzach, o książkach, o kulturze, o książkach, o wojnie, o książkach, o… Niektóre teksty są znakomite – o „Rejsie”, o Janie Kotcie, o Karolinie Lanckorońskiej i kilka innych. Pozostałym, mówiąc wprost, czegoś zabrakło. Nie wiem, czego. Może pytań. Może jakiejś ilustracji. Może artykułu na sąsiedniej stronie. Bez tego… czegoś jeszcze, wydają się jakby wyrwane z jakiegoś kontekstu i w związku z tym nie zawsze w pełni zrozumiałe, zwłaszcza na poziomie intencji autora.

Co jeszcze? Setki nazwisk. Nie, nie przesadzam – setki. Problem w tym, mój problem, bo ja jestem z pipidówy i wielki świat stolicy z jego bohaterami jest mi obcy, że prawie połowa z nich zupełnie nic mi nie mówi. Po prostu nie wiem, kim ci ludzie są. Czasem wynikało to z kontekstu, innym razem odpowiednie hasło znajdowałem w encyklopedii, ale takie czytanie jednak nie jest tym, co w literaturze lubię i cenię najbardziej.

Ostatecznie mam wrażenie, że tekstów w książce jest po prostu za dużo. Niektóre z nich mogły być znakomitą ilustracją i komentarzem bieżących wydarzeń, ale po latach, oderwane od tła, mocno tracą na wartości.



poniedziałek, 2 listopada 2009

W piekle komór gazowych

„Sonderkommando” – Szlomo Venezia


Książka powstała jako zapis rozmowy Szlomo Venezii z Béatrice Prasquier – ona pyta, on odpowiada.
Szlomo Venezia to grecki Żyd z włoskim obywatelstwem. Prawdopodobnie ostatni żyjący członek Sonderkommanda. W 1944 roku wywieziony do obozu koncentracyjnego w Oświęcimiu. Obsługiwał krematorium numer trzy w Brzezince.
W opowieści Szlomo Venezii, co bardzo ważne, krematorium w Auschwitz-Birkenau to nie tylko sam piec do palenia zwłok, ale cały kompleks, na który składają się pomieszczenia rozbieralni, komory gazowe, piece krematoryjne i doły do palenia ciał.

Relacja Szlomo jest koszmarna. Delikatnie mówiąc. Poniżej, dla zilustrowania określenia „koszmarna”, niewielki fragment. Od razu zaznaczam, że w książce można znaleźć opisy bardziej drastyczne.

„Ciała nie mogły być zbyt ściśnięte, bo byłoby za mało powietrza i płomienie gasłyby, albo przygasały. To rozwścieczyłoby kapo, i pilnujących nas Niemców. Dno dołów miało spadek, żeby tłuszcz ludzki, wytapiający się z ciał, mógł spływać do rogu, gdzie wykopano coś w rodzaju kadzi. Kiedy ogień zaczynał przygasać, trzeba było zaczerpnąć trochę tłuszczu z kadzi i dolać go do ognia, żeby podsycić płomienie”.

Sonderkommando to specjalna grupa więźniów obsługujących krematoria. Odizolowani od reszty obozu, dobrze ubrani, znakomicie wyżywieni – jeśli nie przez Niemców, to dzięki znalezionym przy mordowanych konserwom. Jedzenie zawsze mogli też kupić za złoto, a konkretnie za złote zęby, wyrywane trupom. Przeciętna długość życia w obozie: kilka miesięcy. Niemcy mogli pozwolić przeżyć i doczekać wolności każdemu więźniowi, ale nie członkom Sonderkommanda; ci byli świadkami największych okropieństw i zbrodni.

Podczas lektury pojawia się oczywiście problem współodpowiedzialności za zbrodnie (moim zdaniem zręcznie i celowo podsunięty przez oboje autorów po to, by się z nim rozprawić). Szlomo „pomagał” rozbierać się więźniom, płci obojga, prowadzonym następnie do komór gazowych. „Pomagał” w cudzysłowie, bo wydaje się, że zakres tej pomocy był nieco, hm… szerszy, niż to obecnie rozumiemy.
Ale przede wszystkim… Jeśli jedna osoba przytrzymuje ofiarę w specjalny i uzgodniony wcześniej sposób tak, by druga mogła spokojnie i wygodnie strzelić jej w potylicę, to czy mamy do czynienia ze współsprawstwem? Oczywiście, w normalnych warunkach jak najbardziej. Ale przecież to nie były warunki normalne…

Książka zdecydowanie warta przeczytania. Zwłaszcza w czasach, gdy szukamy, znajdujemy i kokietujemy przyjaciół nad Renem, gdy wielu Niemców prowadząc sklep, wytwórnię, magazyn, który ich ojciec lub dziadek odebrał jakiejś żydowskiej rodzinie twierdzi, że Szoah to przesada, a tak w ogóle to pewnie nigdy nie miał miejsca…



niedziela, 1 listopada 2009

Zemsta 47 roninów Asano

„Opowieść o 47 roninach” – John Allyn


Jest prawda czasów (historyczna, realna, udokumentowana) i prawda ekranu (fantastyczna, romantyczna, literacka, poetycka). Poza poważnymi opracowaniami historycznymi, a i tam różnie to czasem bywa, prawda czasów przegrywa z prawdą ekranu na całej linii. Kogo interesuje struktura plemienna brazylijskich Indian Karaża? Ale dzieje Winnetou Karola Maya znają na pamięć całe pokolenia. Encyklopedię mafii amerykańskiej wydawnictwo sprzedawało z ponad siedemdziesięcioprocentową zniżką, próbując w ten sposób odzyskać choć część zainwestowanych pieniędzy, ale „Ojciec chrzestny” sprzedawał się w milionowych nakładach, a filmy, które powstały w oparciu o powieść Mario Puzo przyciągnęły do kin dziesiątki milionów widzów.

Pół biedy, jeśli zdajemy sobie sprawę, że rzeczywistość wyglądała zupełnie inaczej, niż tak przez nas kochane bajki. Bajki dla dzieci i dorosłych, oczywiście. Bo my zwykle nie chcemy wiedzieć czy rozumieć – chcemy tylko czuć i przeżywać. Nie szukamy informacji, wiedzy i prawdy, ale jedynie określonych emocji. I to jest w porządku, każdemu wolno, każdy dokonuje własnych wyborów, ale gorzej się sprawa przedstawia, gdy prawda ekranu całkowicie wypiera i zastępuje prawdę historyczną i czytelnicy, albo widzowie, są przekonani i wręcz pewni, że stykają się z historią przez duże „H”.

Temat, w którym prawda historyczna już nieomalże nie istnieje w Europie i pewnie w Ameryce także, dotyczy japońskich samurajów, ich broni, pojedynków, wielkich bitew, sposobu życia.
Ktoś, kiedyś, nazwał japońską szablę mieczem. Może chodziło o nieudolność tłumacza, a może o działanie celowe – taka sztuczka miała zwrócić uwagę, zaszokować. W chwili obecnej nawet kobiety, które kompletnie się takimi tematami nie interesują, wiedzą na pewno, że samuraje walczyli na miecze. No, być może… jeśli któryś z nich zaplatał się pod Grunwald i pożyczył zapasowy miecz od Zbyszka z Bogdańca.
Japończycy tyle mieli wspólnego z mieczami, co kowboje z pistoletami. I choć słowniki i encyklopedie podają wyraźnie, że miecz to broń biała o prostej, obosiecznej głowni, japońskie szable pozostaną już pewnie mieczami na zawsze.
Pistolet to nie rewolwer, miecz to nie szabla, szabla to nie floret… Ale cóż z tego?

Jak, zgodnie z prawdą ekranu, wyglądał pojedynek samurajów? Wyciągają „miecze”. Jeden z nich, a czasem i obaj, noszą je… na plecach – pewnie nadal wprawia to w osłupienie japońskich historyków, ale mniejsza z tym. Przyjmują różne wysoce niewygodne pozy, jak w rytualnym tańcu. Wreszcie kilka błyskawicznych ruchów, tak szybkich, że właściwie nie widać, co się stało i czy rzeczywiście cokolwiek się stało. W tym momencie walczący obowiązkowo muszą zastygnąć w kompletnym bezruchu. Po długiej chwili, bardzo długiej chwili, przedłużającej się chwili niepewności, zły charakter powoli zaczyna się przewracać. Zwycięzca pod żadnym pozorem nie może patrzeć na pokonanego; jego wzrok – jeśli zostanie to pokazane – musi być skierowany gdzieś w przestrzeń. Wreszcie wygrany majestatycznie odchodzi, nadal nie zwracając uwagi na wroga.
Jest to bajka jeszcze bardziej fantastyczna, jak ta o żelaznym wilku, ale tysiące ludzi wierzy, że tak właśnie się to odbywało.

Choć groby 47 roninów i ich pana po dziś dzień można oglądać na cmentarzu przy świątyni Sengaku-ji (w pobliżu dworca Sinagawa w Tokio), historia ta zaliczana jest do legend, bo dziś nie ma już całkowitej pewności, jak dokładnie potoczyły się wydarzenia – opowieść o nich została ocenzurowana już w erze Genroku.

W 1701 roku daimyo Asano Naganori na dworze szoguna Tsunayoshi’ego (z dynastii Tokugawa, pederasty, znanego z restrykcyjnych praw dotyczących ochrony zwierząt, szczególnie psów) zaatakował i zranił mistrza ceremonii i urzędnika sądowego Kirę Yoshinakę. Asano polecono w związku z tym popełnić seppuku (w rytualny sposób otworzyć sobie brzuch), co też się stało.

Samuraje z drużyny przybocznej Asano, po śmierci swojego pana, stali się roninami – bezpańskimi wojownikami, żołnierzami bez dowódcy, bez celu i sensu w życiu. Większość z nich rozproszyła się po kraju bez śladu, ale kilkudziesięciu poprzysięgło pomścić Asano. 30 stycznia 1703 roku, po dwóch latach przygotowań, 47 roninów włamało się do rezydencji Kiry i pozbawiło go życia. Następnie mściciele poddali się urzędnikom szoguna. Co było dalej, przeczytać można w opowiadaniu.

John Allyn napisał „Opowieść o 47 roninach” tak, jak mogła się ona wydarzyć. Oznacza to, że zbyt wiele jest w tej książce prawdy historycznej (na ile było to możliwe), a za mało prawdy ekranu, by mogła się ona podobać czytelnikom, którzy mają już na zawsze wdrukowane w psychikę przekonanie, że świetnie wiedzą, jak zachowują się, postępują, poruszają, walczą, myślą, samuraje. Przecież tyle amerykańskich i koreańskich, włoskich i hong-kongijskich filmów widzieli na ten temat…