niedziela, 26 czerwca 2011

Dla każdego coś miłego


„Rzeczpospolita oparta o szynkwas: Publikacje nagrodzone w konkursie Ministra Zdrowia i Opieki Społecznej w latach 1994-1997” – praca zbiorowa

Zbiór, jak inteligentni ludzie domyślą się po tytule, zawiera publikacje nagrodzone w konkursie Ministra Zdrowia i Opieki Społecznej powtarzanym w latach 1994-1997. Nagrody w konkursie otrzymywali dziennikarze prasowi – nie był to konkurs dla amatorów! – za wartościową działalność publicystyczną, dotyczącą tematu profilaktyki i rozwiązywania problemów alkoholowych.

Są to publikacje bardzo różnego typu, od analiz naszpikowanych danymi statystycznymi, po relacje z placówki odwykowej, czy historię o upijającym się księdzu.

Dla czytelnika interesującego się tematem uzależnień w ogóle, a alkoholizmu w szczególności, jest to kopalnia ciekawostek, bo piętnaście lat to z jednej strony dużo, ale z drugiej… Znaleźć tu można zachwyty nad teoriami naukowymi, które okazały się nieporozumieniem i pomyłką kilka lat temu, ale i takie perełki jak informacja, że zaledwie 0,3% alkoholików należy do społecznego marginesu, bo reszta to ludzie kulturalni, wykształceni, inteligentni, czasem na wysokich stanowiskach.

Pozycja niewątpliwie wartościowa – dla miłośnika gatunku.

piątek, 17 czerwca 2011

Nie kokietować komuchów!

„Feniks” – Steven Brust

„Feniks” to piąty tom cyklu „Vlad Taltos”, wydany w 1990 roku, jednak chronologicznie jest to tom siódmy i stanowi kontynuację wątków, które Brust zapoczątkował w „Teckli”. Właściwie „Teckla” i „Feniks” mogłyby stanowić jedną całość, kolejne rozdziały jednej książki i byłoby to połączenie zupełnie naturalne.

W „Teckli” żona baroneta Vlada Taltosa, była zawodowa zabójczyni, Cawti, związała się z ruchem przypominającym komunistyczny. W „Feniksie” wątek ten jest kontynuowany: stosunki między małżonkami psują się nadal, bo Vlad Taltos nie pochwala utopijnych przekonań żony i się na nie nie godzi. W związku ze swoją wywrotową działalnością Cawti zostaje aresztowana przez władze, a Vlad Taltos, zabójca i członek organizacji o charakterze mafijnym (Dom Jherega), wynajęty zostaje przez samą boginię do zgładzenia króla.

Rozwiązania i zakończenia intrygi zdradzać nie będę. Chcę jedynie zasygnalizować, że czytanie i zrozumienie „Feniksa” bez znajomości „Tecki”, może sprawiać poważne problemy.

środa, 15 czerwca 2011

Nie wyruszę do Santiago…

„Santiago de Compostela: Poradnik i przewodnik pielgrzyma” – Andrzej Kołaczkowski-Bochenek, Zbigniew Iwański

Całymi latami, być może od czasu „Drogi mlecznej” Luisa Buñuela (film pochodzi z 1969 roku, z tym, że ja oglądałem go oczywiście dużo później), pieściłem w wyobraźni wizję pielgrzymki do Santiago de Compostela. Byłem ateistą, ale dobrym pomysłem wydawała mi się próba odnalezienia na drodze św. Jakuba Boga, a może samego siebie… Ale właśnie – w drodze. To ważne. Nie u celu, nie w samym Santiago de Compostela, ale w drodze, na szlaku, na Camino.


Czemu chciałem iść właśnie tam, do grobu świętego Jakuba z Gwiezdnego Pola? Kolejne sentymenty – założyciele wspólnoty, której jestem członkiem, w pierwszym okresie jej istnienia bardzo poważnie rozważali pomysł nazwania jej wspólnotą św. Jakuba albo wspólnotą jakubową. Nadal List św. Jakuba Apostoła jest bliski i ważny dla wielu z nas.

Istotne przeszkody były dwie: pieniądze i czas. Wiedziałem wprawdzie, że w niektórych albergach można przenocować za Bóg zapłać albo co łaska, ale to nadal nie oznacza, że za darmo i że takie okazje będą stałym elementem wędrówki (jakoś nigdy nie wpadło mi do głowy użyć określenia wycieczka). Czas – wiedziałem, że niezbędne minimum to pokonanie pieszo ostatnich stu kilometrów (albo dwustu konno lub na rowerze), ale jako rasowy perfekcjonista dopuszczałem jedynie pomysł wyruszenia od progu własnego domu. Marzyła mi się Via Regia, na którą wszedłbym między Będzinem a Wrocławiem, zahaczając koniecznie o Górę św. Anny. Potrzebowałbym na to… trzech miesięcy.

Lata mijały, pomysł w myślach obracałem tak długo, aż doczekałem chwili, w której stan zdrowia (chodzi głównie o aparat ruchowy) pogorszył mi się tak bardzo, że całe to przedsięwzięcie stało się dla mnie całkowicie i zupełnie nierealne. Już na zawsze. Wtedy to właśnie dostałem w prezencie książkę, a właściwie dwie książki wydane łącznie, w specjalnym etui – „Santiago de Compostela: Poradnik i przewodnik pielgrzyma”.

Autorzy (i wydawca) wpadli na fantastyczny pomysł – książkę podzielili na dwie części, to jest poradnik i przewodnik. Poradnik znakomicie pomoże zaplanować, zorganizować, przygotować wyprawę (opis przydatnego wyposażenia jest niezwykle dokładny – do czterech agrafek włącznie), jednak w drogę nie ma potrzeby go zabierać, zwłaszcza że na Camino liczy się każdy gram – dźwigany przez pielgrzyma na własnych plecach.

Z kolei w przewodniku, który na pewno przyda się w drodze, opisano bardzo dokładnie Camino Francés, czyli szlak, który rozpoczyna się w Saint-Jean-Pied-de-Port we Francji, jednak, wbrew nazwie, w ponad dziewięćdziesięciu procentach przebiega przez terytorium Hiszpanii. Oczywiście Camino Francés nie jest jedynym szlakiem pielgrzymkowym do Santiago de Compostela, inne to na przykład Camino Portugues, Camino Inglés czy Jakobsweg, ale na pewno najbardziej znanym i uczęszczanym. Obaj autorzy, na podstawie własnych doświadczeń, podzielili go na trzydzieści dobrze przemyślanych i opisanych etapów.

Chociaż nigdy już nie wyruszę drogą świętego Jakuba (O Camiño de Santiago w języku galicyjskim), poradnik i przewodnik łyknąłem zachłannie w ciągu jednej nocy, rozmyślając o marzeniach, które zabrał czas (oraz mój brak zdecydowania), o życiowych priorytetach, o innej drodze, którą w życiu wybrałem, jeśli nawet nie całkiem świadomie, to jednak z korzyścią dla siebie, a może nie tylko dla siebie, wreszcie o credencialu*, który pozostanie po każdym z nas – jeśli nie na papierze, to w sercach i pamięci ludzi, którzy – krócej lub dłużej – towarzyszyli nam w podróży zwanej życiem.


--
* Credencial – druk, który można kupić, albo nawet zrobić samemu, w którym zbiera się stemple poświadczające odbycie kolejnych etapów podróży; upoważnia on do otrzymania specyficznego dyplomu: compostelki.

  

wtorek, 14 czerwca 2011

023 Chyba nie w tę stronę

Niecodziennik, to jest autopamflet prywatny nie codziennie pisany – obrazek 023.


Kilka lat temu Poczta Polska wprowadziła nową usługę: przesyłki priorytetowe. Właściwie nowa była tylko nazwa, bo wcześniej istniało coś podobnego, czyli przesyłki ekspresowe, ale szumu wokół tego pomysłu zrobiono tyle, że faktycznie mógł się wydawać czymś nowym i odkrywczym. W związku z tym, natychmiast pochwaliłem się członkom rodziny, mieszkającym w cywilizowanych krajach europejskich, jak to doganiamy zgniły zachód. W pierwszej chwili myślałem nawet, że wręcz przeganiamy, bo okazało się, że u nich taka usługa w ogóle nie istnieje, jednak szybko okazało się, że to, co u nas jest dodatkowo płatną przesyłką priorytetową, tam mieści się w normalnym zakresie usług świadczonych przez pocztę w ramach standardowej opłaty.  

Kosztowna usługa, zgodnie z którą przesyłka miała być traktowana jako priorytetowa, polegała na tym, że listy nadane do godziny siedemnastej miały być dostarczane do adresata następnego dnia. Pewnego razu, o poranku, straciłem w urzędzie pocztowym mnóstwo czasu próbując dowiedzieć się, czy moja przesyłka nadana jako priorytetowa będzie dostarczona w dniu następnym. Pani z okienka z uporem powtarzała, że powinna zostać dostarczona. Szczególny ton, z jakim wypowiadała owo powinna skłonił mnie do dalszych indagacji, z których w sumie dowiedziałem się co następuje: wniesienie dodatkowej opłaty za przesyłkę priorytetową Poczty Polskiej do niczego zupełnie nie zobowiązuje. Przesyłka może zostać dostarczona dnia następnego, ale nie musi i jeśli faktycznie adresat otrzyma ją po dniach pięciu, nie przysługuje mi z tego tytułu prawo do żądania zwrotu pieniędzy za niewyświadczoną usługę. Czyli: ja muszę dodatkowo zapłacić za priorytet, a Poczta usługę priorytetowo wykonać może. Ale nie musi.

Bardzo szybko okazało się, że z praktyczną realizacją tej usługi są poważne problemy, a więc graniczną godzinę, do której przesyłkę priorytetową należało nadać w urzędzie pocztowym, zmieniono z siedemnastej na piętnastą. Niewiele to zmieniło, jeśli w ogóle. Listy priorytetowe nadal docierały do adresatów następnego dnia, albo i nie. W miarę upływu czasu, gdy nowość straciła powab świeżości, coraz częściej – nie.

Kolejnym elementem ewolucji było znikanie skrzynek pocztowych. Za komuny wisiały takie na murach domów. Czerwone. Kilka dni temu wędrowałem z listem w garści po mieście, szukając skrzynki pocztowej. W miejscach, w których były od zawsze, teraz ich nie było. Miejscami nawet zostały po nich ślady w postaci niepomalowanego tynku. Tak doszedłem do poczty. Tu kolejne zaskoczenie. Dawniej przed urzędami pocztowymi stały skrzynki na listy oklejone informacjami na temat prawidłowego adresowania listów oraz godzin, w których ze skrzynki wybierane są listy; zwykle wymienionych było kilka, na przykład: 10:00, 12:00, 14:00, 16:00, 18:00. Skrzynki stojące przed urzędem pocztowym stoją nadal, nadal można na nich zobaczyć, jak prawidłowo zaadresować list i jest też informacja, że… listy wyjmowane są raz na dobę, o godzinie 14:00, a wrzucone do skrzynki po tej godzinie, będą traktowane jako nadane dnia następnego. Ups!

Mogę zrozumieć, że w ramach redukcji kosztów, znikają skrzynki pocztowe z murów, ale że skrzynka stojąca obok urzędu pocztowego, jakieś 40 centymetrów od wejścia do niego, jest opróżniana przez pracowników tego urzędu raz na dobę, tego pojąć nie mogę. 

Na koniec przypomnę jeszcze ludziom starszym, a nowych uświadomię, że przed laty znaczki pocztowe kupić można było dosłownie w każdym kiosku. Teraz dostępne są one tylko w urzędach pocztowych, gdzie stać trzeba po nie w gigantycznych kolejkach.

Czy Wy też macie wrażenie, że ta ewolucja usług pocztowych jakby nie w tę stronę zmierza, co powinna?

czwartek, 9 czerwca 2011

Przedstawienie czas zacząć

„Taltos” – Steven Brust

 Czwarty tom przygód Vlada Taltosa, w kolejności ich wydawania, ale pierwszy w układzie chronologicznym. 

Adrilankha – stolica Imperium Dragaerian, w którym ludzie są mniejszością, obejmuje większość hrabstwa Whitecrest. Samo słowo adrilankha, w zapomnianym języku Domu Orki, oznacza drapieżnego ptaka morskiego. Niebo nad Adrilankhą jest pomarańczowo czerwone, ale szalone plotki głoszą, że gdzieś na Wschodzie, gdzie żyją głównie ludzie, jest ono niebieskie.

Siedemnaście wielkich Domów, a symbolem każdego jest inne zwierzę. Tylko dwa Domy przyjmują ludzi: Dom Teckli (rolnicy, godni pogardy tchórze, zwykle analfabeci, sam dół drabiny społecznej) oraz Dom Jherega – przestępcza organizacja o charakterze mafijnym.

Vlad Taltos, człowiek, baronet w Domu Jherega i całkiem niezła czarownica, od kilku zaledwie tygodni obejmuje swój pierwszy teren (strefę wpływów, z której pobiera haracz), gdy wplątany zostaje w niezwykle skomplikowaną intrygę, która w konsekwencji doprowadzi go do walki z potężnym magiem w jego własnej wieży (zdobywa tu magiczny łańcuszek, który nazwie później Spellbreakerem), do spotkania z liczącą sobie setki tysięcy lat, budzącą grozę wampirzycą, Sethrą Lavode oraz na Ścieżki Umarłych.

poniedziałek, 6 czerwca 2011

Za uciskany lud pracujacy!

„Teckla” to trzeci tom przygód Vlada Taltosa, jeśli brać pod uwagę kolejność ich wydawania, ale szósty w porządku chronologicznym. Z tych, które dotąd przeczytałem, ten właśnie podobał mi się najmniej.

Stolica Imperium Adrilankha. Ludzie i elfy z Domu Teckli mieszkają w slumsach i traktowani są, jak obywatele drugiej kategorii – w najlepszym przypadku – bo zwykle ich los nie interesuje nikogo. Baronet Vlad Taltos z Domu Jherega i jego żona Cawti (była zawodowa zabójczyni), żyją wygodnie i dostatnio zajmując się swoimi sprawami. W przypadku Vlada oznacza to kontrolę nad pewnym terenem i prowadzoną tam działalnością – taki średniej klasy capo mafioso.

Kiedy Cawti postanawia przyłączyć się do ruchu o charakterze typowo komunistycznym (oczywiście to określenie w książce się nie pojawia, to nie ta planeta) i wygłasza bzdurne slogany o uciskanych masach ludu pracującego miast i wsi, Vlad staje przed poważnym wyborem: pozwolić, by jego żonę zabito w imię ideałów, które jej zaszczepił jakiś demagog, albo wystąpić przeciw przywódcom rewolucji i narazić się na nienawiść i pogardę żony.

Napisałem, że ten fragment przygód Taltosa podoba mi się umiarkowanie, bo nie przepadam za czytaniem o tym, jak moi bohaterowie znaleźli się w sytuacji właściwie bez wyjścia. Poza tym przygoda kończy się, ale jakby niezupełnie, a tego też nie lubię.

środa, 1 czerwca 2011

Optymizm gwarantowany

Zdarzają się przychodnie, schorzenia i lekarze, którzy pozwalają zostawiać dyspozycje, co do potrzebnych pacjentowi leków, w rejestracji i odbieranie wypisanych recept choćby następnego dnia. Chory, który ma do zakomunikowania właściwie tylko tyle, że tabletki mu się kończą, a tak poza tym, to nic nowego u niego nie zaszło, nie zabiera czasu lekarzowi, a i sam nie musi czekać w kilometrowych kolejkach; przed świtem do rejestracji, a następnie już do samego gabinetu. Niestety, nie dotyczy to leków psychiatrycznych, zwanych popularnie psychotropami, specjalistycznych preparatów neurologicznych i pewnie wielu jeszcze innych silnie działających medykamentów, z którymi dotąd nie miałem okazji bliżej się zapoznać.

31.05.2011 byłem u lekarza, do którego zresztą chodzę od wielu lat; ostatnimi czasy właściwie już tylko po kolejne recepty. Problem w tym, że potrzebne mi leki należą właśnie do tej drugiej grupy, która wymaga osobistego stawienia się przed lekarskim obliczem. Od razu też – i też jak zawsze, od kilku lat – uzgodniłem termin następnej wizyty. Okazało się, że wypada on już w połowie października.  Może nawet specjalnie by mi to nie przeszkadzało, ale… Okazało się, że lekarz absolutnie nie może, nie wolno mu, wypisać mi recepty na zapas leków, przewidzianych na okres dłuższy, niż trzy miesiące; przepisy kategorycznie tego zabraniają.
Błyskawicznie policzyłem na palcach: czerwiec, lipiec, sierpień, wrzesień, pół października… Sprawdziłem na kalkulatorze… jak by nie liczył, wychodzi cztery i pół miesiąca. A zapas leków, na razie jeszcze na recepcie, mam na trzy miesiące.
Teraz, w sposób zupełnie naturalny, pojawia się pytanie, co w tej sytuacji powinienem zrobić? Nie, nie, wbrew pozorom wcale nie zdechnąć! Nawet nie chodzi o to, by wygrać w Lotto i zacząć się leczyć prywatnie. Poprawna odpowiedź brzmi: w tej sytuacji powinienem nareszcie nauczyć się żyć tu i teraz, nie zamartwiając się na zapas tym, co może zdarzyć się za trzy miesiące.

Oto Polska, właśnie! Kraj, który skutecznie uczy… co tam uczy! nawet zmusza, właśnie tak! zmusza upierdliwych, starych, nudnych malkontentów, by przyjmowali postawy optymistyczne i nie zadręczali, siebie i bliźnich, urojonymi problemami, niewątpliwie świetlanej przyszłości, której lada moment wszyscy tu doczekamy. Albo i nie…

A optymizm, jako prawo i obowiązek każdego obywatela, powinien być zapisany w konstytucji! Na wieki wieków amen. W ten sposób będziemy pierwszym krajem, w którym ta niebezpieczna wada charakteru jest gwarantowana.