piątek, 23 grudnia 2011

Trudna sztuka komunikacji

Ktoś tam, gdzieś tam, zapytał, czy czymś tam czuję się urażony, a dzięki temu zrozumiałem, że różnice sięgają daleko głębiej, niż mi się wydawało. Przypomniałem też sobie spektakl teatralny, który oglądałem kiedyś w towarzystwie pewnego obcokrajowca, który po polsku nie rozumiał ani jednego słowa – obaj widzieliśmy to samo, obaj słyszeliśmy to samo, ale…

Ale od początku. Komunikacja nie jest – wbrew pozorom – umiejętnością wygłaszania komunikatów, ale zdolnością do przekazywania i odbierania informacji w bezpośrednim kontakcie z drugą osobą. I jest to stosunkowo proste pod warunkiem, że osoby te są dojrzałe. Rzecz jasna nie chodzi tu o wiek metrykalny, lecz o wyzbycie się cech i postaw typowo dziecinnych, a zwłaszcza egocentryzmu. Egocentryk to człowiek oceniający wszystko z własnego punktu widzenia. Egocentrykami małe dzieci są w sposób naturalny i niejako automatycznie. Większość z tego wyrasta.
Egocentrycy obserwują to samo wydarzenie, słyszą dokładnie te same słowa, ale wyciągają wnioski zupełnie nieprawdopodobne, a ich rozumienie sytuacji jest problematyczne i zaburzone.

Czym różnią się egocentrycy, ludzie niedojrzali emocjonalnie, od pozostałych? To proste – ci pozostali słyszą, co się do nich mówi. Co w takim razie słyszą egocentrycy? Egocentrycy słyszą to, co wydaje im się, że się do nich mówi, bo przepuszczają treść przez filtry własnych wyobrażeń o rozmówcy, domysłów o jego domniemanych intencjach, a zwłaszcza przez filtry swoich osobistych przekonań o życiu, świecie, związkach, pracy, komputerach,  seksie, oprogramowaniu, Wikipedii, Internecie itd.

Pamiętam jeszcze, jak dawno, dawno temu, po raz pierwszy w życiu usłyszałem, co do mnie mówi pewien facet. Wypowiedział wtedy zdanie: nienawidzę łysych okularników, a ja, głaszcząc się po mikroskopijnym jeżyku i poprawiając okulary, zastanawiałem się, co tak naprawdę usłyszałem. I zorientowałem się, że zaszła pewna zmiana, bo jeszcze niedawno wydawałoby mi się, że zostałem zaatakowany. Jednak teraz, jako człowiek dojrzały, odbierałem przekaz zupełnie inaczej. Człowiek ten mówił wprawdzie do mnie, ale… nie mówił o mnie. On nie powiedział o mnie ani jednego słowa, a jeżeli nie mówił o mnie, to czemu miałbym się czuć atakowany, czy urażony?
Otóż właśnie – mój pożałowania godny rozmówca powiedział o swoich uczuciach, a konkretnie o nienawiści. Czemu pożałowania godny? Bo nienawiść to choroba duszy. Podobnie jak złość, czy urazy. Ludziom chorym można tylko współczuć.

Minęło wiele lat, zanim na swój własny użytek wykułem powiedzonko, motto: twoje szczęście to moja radość, ale twoja nienawiść (złość, urazy), to nie mój problem.

W takim razie to co najważniejsze sprowadza się do dwóch pytań:
1. Czy kontakt z komputerem i Internetem w istotny sposób opóźnia – może nawet zupełnie uniemożliwia – dojrzewanie?
2. Czy umiejętność porozumiewania się z maszyną odbiera, albo zaburza, zdolność komunikowania się z innymi ludźmi?

sobota, 10 grudnia 2011

I nie tylko w deszczu...

„Morderca w deszczu” – Raymond Chandler

 „Morderca w deszczu” to zbiorek pięciu opowiadań kryminalnych, w skład którego – poza tytułowym – wchodzą: „Będę czekać”, „Strzelanina u Cyrana”, „Spokojne góry” i „Kobieta w jeziorze”. Bohaterem jest w nich zawsze detektyw, jakiś detektyw, bo albo prywatny, albo hotelowy, albo były, a historie nie łączą się ze sobą w żaden inny sposób. Wprawdzie po przeczytaniu trzech wydawało mi się, że motywem łączącym je jest deszcz, ale akcja „Spokojnych gór” rozgrywa się przy pięknej słonecznej pogodzie, a w przypadku „Kobiety w jeziorze” motywu aury w ogóle nie zauważyłem.

Nie są to na pewno wybitne opowiadania Chandlera, ale miłośnikom gatunku (chodzi mi oczywiście o klasyków dwudziestowiecznej powieści kryminalnej) powinny przypaść do gustu.

środa, 30 listopada 2011

Przychodzi baba do...

„Sprawa kulawego kanarka” – Erle Stanley Gardner

Przychodzi baba do lekarza z kanarkiem w klatce… Nie, to nie tak. Do gabinetu adwokata, Perry’ego Masona, przychodzi młoda, atrakcyjna kobieta z kulawym kanarkiem w klatce. Przedstawia swój problem, który – jak to zwykle bywa u Gardnera – wydaje się błahy i nieciekawy; Mason, specjalista od procesów kryminalnych, nie zajmuje się sprawami rozwodowymi, a na to się zapowiada według relacji klientki, jednak to tylko pozory, bo – znowu, jak zwykle – chodzi o skomplikowane morderstwo, w które uwikłane są dwie siostry, kochanek jednej z nich, tajny agent ubezpieczeniowy i kanarek.

Ciekawa zagadka kryminalna, dobry humor… kryminał w starym stylu wart przeczytania.

czwartek, 24 listopada 2011

Zabójstwo na jachcie

„Sprawa odłożonego morderstwa” – Erle Stanley Gardner

Powieści kryminalnych, w których główną rolę gra adwokat Perry Mason, Erle Stanley Gardner napisał pewnie koło setki. Czytałem ich kiedyś wiele w serii z kluczykiem, albo jamnikiem, już nie pamiętam. Czasem wracam do tych starych kryminałów z sentymentu za prostymi, nieprzekombinowanymi opowiadaniami. Oczywiście fabuła taka prosta nigdy nie była i właściwie bardzo rzadko udawało mi się odgadnąć, kto zabił.

Atrakcyjna młoda kobieta odwiedza adwokata w jego kancelarii, co zapowiada całe mnóstwo problemów i komplikacji z morderstwem włącznie. Tym razem popełnionym na jachcie. I znów Perry Mason, Della Street, jego sekretarka i Paul Drake, detektyw, ryzykują życie, zdrowie, reputację i wolność, aby tylko rozwikłać kryminalną intrygę.

Rzecz dzieje się w latach trzydziestych, albo czterdziestych ubiegłego stulecia, co nadaje powieści specyficzny klimat.

środa, 23 listopada 2011

Znajomi nieznajomi

- Dokąd idziecie, gdzie się wybieracie? – pytałem wychodzących z domu rodziców.
- Do znajomych, na kawę – padała często odpowiedź – na brydża do znajomych.

Za moich czasów (cokolwiek to znaczy) nie było problemów ze sprecyzowaniem, kto znajomym jest, a kto nie. I jaki to jest poziom znajomości. Oczywiście nie ulegało wątpliwości, że znajomych się zna  (teraz to chyba nie jest takie oczywiste) oraz utrzymuje z nimi osobiste kontakty. Zwykle w miarę regularne.

Znajomi, to ludzie, których odwiedzaliśmy (a oni nas) na zaproszenie. Bliscy znajomi mogli wpadać „na kawę” bez zaproszenia. Dalecy znajomi to tacy, których spotykaliśmy u znajomych ale (jeszcze) u nich nie bywaliśmy. Zdarzali się ponadto byli znajomi – ludzie, z którymi kiedyś utrzymywaliśmy kontakty, ale teraz, od dawna już nie. Z dowolnego powodu, choćby ze względu na „pewien niesmak”*, albo dlatego, że wyprowadzili się do innego miasta/państwa i kontakt się urwał.
Przyjaciel to był ktoś, kto mógł przyjść w środku nocy i poprosić o przenocowanie, bo się z żoną pokłócił. 

Internet – nie tylko sławetne serwisy społecznościowe – dokonał tu pewnego przewrotu, przewartościował pojęcia. Ale, co najgorsze, zafałszował rzeczywistość.
Znajomi, jak sama nazwa wskazuje, to ludzie, których znamy. Można sobie oczywiście snuć rozmaite teorie na temat określenia „znamy”, ale większość ludzi, jeśli nie cierpią na jakieś zaburzenia, zupełnie tego nie potrzebuje, instynktownie, na wyczucie i bez najmniejszego problemu odróżniając znajomych od nieznajomych.

- Ziomo chce cię dodać do swoich znajomych, czy akceptujesz? – jasne, czemu nie, czemu miałbym komuś robić przykrość? Wprawdzie nie mam pojęcia, kim jest Ziomo, nigdy jej/jego nie spotkałem, ale… co to szkodzi?

Może jednak szkodzi? Bo w ten sposób oszukuję nie tylko innych, to akurat głupstwo, ale przede wszystkim samego siebie. Ależ jestem super! Mam setki i tysiące znajomych! Tyle tylko, że kompletnie nieznajomych… W konsekwencji pojawia się pytanie, jeśli jest tak dobrze, to czemu jest tak źle? Czemu tylu ludzi, tych z setkami znajomych, skarży się na samotność? Choć skarży się zwykle dopiero po nieudanej próbie samobójczej, albo w Monarze… Bo często dopiero taka katastrofa pozwala pozbyć się internetowej iluzji i złudzeń co do zdolności utrzymywania kontaktów realnych, w odróżnieniu do wirtualnych.

Ilu mam znajomych w rozmaitych „miejscach” w Internecie? Nie liczyłem, ale pewnie ok. 1200. Ilu mam znajomych, z którymi spotykam się u mnie, albo u nich, albo przynajmniej w kawiarni? Siedmiu? Ośmiu?

  



---
* - Chciałem wam bardzo podziękować za wczorajszą imprezę – było naprawdę super!
- Hm… cieszę się, że ci się podobało, ale wolelibyśmy, żebyś nas więcej nie odwiedzał.
- Jak to?! Co się stało?! Przepraszam! Czy coś zrobiłem nie tak?!
- Widzisz, po twoim wyjściu okazało się, że żonie zniknęło 100 złotych.
- Czyś ty oszalał?! Czyżbyś posądzał mnie o kradzież w twoim domu???
- No... nie… zresztą te pieniądze się później znalazły, wpadły za wersalkę, ale widzisz… pewien niesmak jednak pozostał…

środa, 2 listopada 2011

Rekolekcje ignacjańskie

„Szukaj Boga  we wszystkim” – Anthony de Mello

 „Exercitia spirytualia” (ćwiczenia duchowe, ewentualnie duchowne) – taki tytuł nosiło pierwsze wydanie (1548 rok) książki Ignacego Loyoli, na której opiera się cały zespół różnorakich ćwiczeń o charakterze rekolekcyjnym, których podstawą jest wnikliwy rachunek sumienia. Ćwiczenia te, krytykowane do dziś za woluntaryzm, wraz z medytacjami ignacjańskimi, stanowią podstawę duchowości ignacjańskiej – chodzi, rzecz jasna, o jezuitów (Towarzystwo Jezusowe).

Ćwiczenia są trudne i wymagają pomocy kierownika duchowego. Od czasu ich powstania minęło prawie pięć wieków. De Mello stara się dopomóc współczesnemu czytelnikowi przede wszystkim zrozumieć je (ideę, istotę, praktykę), a może nawet, w sprzyjających okolicznościach, zastosować. Jeśli jednak we wcześniejszych swoich dziełach autor „Modlitwy żaby” kierował się raczej duchowym, niż religijnym aspektem zagadnienia, w przypadku  „Szukaj Boga  we wszystkim” jest inaczej, ale pamiętać trzeba, że prezentuje ona cykl rekolekcji, jakich de Mello udzielał jezuitom w połowie lat siedemdziesiątych ubiegłego stulecia.


czwartek, 27 października 2011

Berlin Zachodni dawno temu

„Moje życie musiało poczekać” – Christa Jänicke

Jest to historia alkoholiczki i lekomanki, która swoją drogę do trzeźwości rozpoczęła we wczesnych latach osiemdziesiątych ubiegłego stulecia w Berlinie Zachodnim (połączenie miasta nastąpiło dopiero wraz ze zjednoczeniem Niemiec w 1990 roku).

Christa Jänicke łykała tabletki przepisane jej przez lekarza i piła dobre wina, stosownie do wymogów swojej sfery, podejmowała próby samobójcze, skończyła specjalne studia, jako terapeutka prowadziła własny gabinet, aż wreszcie osiągnęła punkt, który określa jako swoje dno i moment kapitulacji. Postanowiła poprosić o pomoc we Wspólnocie AA, jednak przez przypadek zamiast do AA, trafiła do stowarzyszenia Berlińskiej Pomocy dla Alkoholików (AKB – istnieje do dnia dzisiejszego jako Die Anonyme Alkoholkrankenhilfe Berlin e.V.).
Według Christy Jänicke stowarzyszenie to pracuje według programu dwunastu kroków AA, jednak w szczegółach trochę się od AA różni. Z dalszego opisu i relacji wynika, że różni się bardzo i nie tylko w szczegółach, ale to chyba nie ma aż tak wielkiego znaczenia dla czytelnika, który nie „siedzi” w temacie tak mocno, jak ja.

Pół żartem, pół serio stwierdzam, że książka napisana jest typowo kobiecym stylem, to jest z przewagą rozbudowanych opisów stanów emocjonalnych i ich złożonych analiz, nad rzetelną relacją z wydarzeń. Christa Jänicke stwierdza jakiś tam fakt tak lapidarnie, jak to tylko możliwe i natychmiast przestępuje do opisywania swoich uczuć w związku z tym. Jako mężczyźnie zabrakło mi w książce konkretów – po prostu. I nie, nie chodzi mi tu o żadne pikantne szczegóły, ale na przykład o głębszą analizę własnego postępowania autorki w okresie picia. Christa Jänicke prowadziła prywatną praktykę psychoterapeutyczną w czasie, w którym piła i łykała tabletki uspokajające i inne. Jednak faktu, że prowadziła terapię podpita, na kacu, albo pod wpływem psychotropów, zdaje się zupełnie nie zauważać i przechodzi nad tym do porządku dziennego, całkowicie bezrefleksyjnie.

Książkę polecam miłośnikom gatunku, ale zaznaczam od razu, że w chwili obecnej nie może być ona rzetelną informacją na temat leczenia uzależnień. Teraz to tylko ciekawostka z dawnych czasów.

poniedziałek, 10 października 2011

Zwyczajne życie S.T. Garpa

„Świat według Garpa” – John Irving

  Zdarzało mi się oglądać filmy, które nie kończyły się wraz z ostatnią sceną (ujęciem), bo po niej pojawiała się jeszcze lakoniczna informacja o dalszych losach głównych bohaterów. Na przykład, jeśli ostatnim ujęciem było zatrzymanie bandyty po szalonym pościgu, to w takiej właśnie dodatkowej, uzupełniającej notatce reżyser informował widza, że przestępca skazany został na 15 lat więzienia, a dzielny detektyw ożenił się z niedoszłą ofiarą.

Uzupełnienia tego typu, w zdecydowanej większości przypadków, uznawałem w filmach za ciekawe, wskazane, potrzebne i wartościowe; stanowiły jakby kropkę nad „i”. Podobny chwyt zastosował John Irving w książce „Świat według Garpa”, jednak w tym przypadku moja ocena tego… zabiegu jest mocno ambiwalentna, głównie ze względu na jego totalny charakter: autor po prostu uśmierca wszystkich bohaterów, także tych drugoplanowych. Z jednej strony nie powinno to dziwić, doświadczenie uczy, że wszyscy, prędzej czy później, w taki bądź inny sposób, umierają. Ale… po co to robić w powieści? W powieści o życiu, bo ono jest chyba jednak najważniejszym bohaterem „Świata według Garpa”, bez względu na to, jak tę powieść próbują reklamować umiarkowanie rozgarnięci recenzenci; spotkałem się już z opinią, że jest to historia męskiej żądzy albo opowieść o kobiecym, wynaturzonym aż do patologii feminizmie, ale równie dobrze mogłaby to być książka o zapasach, o śmierci dziecka albo o zdradzie.


Czy Irving miał pomysł na kontynuowanie powieści, ale w pewnej chwili mu się to znudziło, więc na chybcika pokończył – w naturalny, choć nieoczekiwany sposób – wszystkie wątki? Czy może zamknął w ten sposób (sobie i innym) drogę do tworzenia w przyszłości jakichś ciągów dalszych? W każdym razie „Świat według Garpa” kończy się skutecznie, definitywnie, choć smutno i odrobinę jakby beznadziejnie.


A oto i fabuła „Świata według Garpa” w telegraficznym wręcz skrócie.


Jenny Fields, ekscentryczna i oryginalna, a tym samym nierozumiana i stopniowo odrzucana przez rodzinę młoda kobieta, w czasie wojny podejmuje pracę jako pielęgniarka. Nie odczuwa potrzeby związku z mężczyzną, ale chciałaby mieć dziecko. Gwałci więc jednego z pacjentów, bo tak chyba należałoby to nazwać, strzelca pokładowego, starszego technika Garpa, który na skutek psychicznego urazu, doznanego w trakcie działań bojowych, zmienił się w roślinę, nie ma kontaktu z otoczeniem i wkrótce umiera. Syna, poczętego w tak niekonwencjonalny sposób, Jenny Fields nazywa S.T. Garp, gdzie litery S.T. nie stanowią inicjałów imion, ale skrót od Starszy Technik. Oczywiście z czasem przysparza to (brak imion) Garpowi pewnych problemów. Z tego też powodu dla wszystkich, łącznie z matką i późniejszą żoną, Garp pozostaje jedynie Garpem; nawet nie da się nazywać go inaczej, bo i jak?


Po wojnie Jenny Fields podejmuje pracę pielęgniarki szkolnej. Do tej samej szkoły uczęszcza Garp. Trenuje zapasy, ten sport wybrała dla niego matka, zaczyna też interesować się pisarstwem oraz Helen, córką trenera drużyny zapaśniczej, jednak pierwsze doświadczenia seksualne przeżywa z puszczalską Cushie Percy.


Za namową nauczyciela literatury, Garp wraz z matką wyjeżdża do Wiednia, aby tam zostać pisarzem. Faktycznie, powstaje tam jego pierwsze opowiadanie „Pensjonat Grillparzer” (jeśli nie całe, to na pewno zdecydowaną jego większość znaleźć można na kartach powieści Irvinga), ale ważniejsze jest, że Jenny Fields pisze tam swoją jedyną powieść, szokującą autobiografię zatytułowaną „Seksualnie podejrzana, czyli autobiografia Jenny Fields”. Autorka zarabia na niej fortunę i wraca do rodzinnego Dog’s Head Harbor, a Garp żeni się z Helen Holm i – ze skutkiem bardzo różnym – stara się pisać.


„Świat według Garpa” to całe życie człowieka, a biorąc pod uwagę wprowadzenie i zakończenie, nawet więcej, niż jedno życie. Małżeństwo, pisarstwo, dzieci, rodzinne tragedie, treningi zapaśnicze, dalsza rodzina, zdrady małżeńskie, domowe obowiązki, a także liczne wątki poboczne (jamesjanki, problem zmiany płci) mogą wydawać się groteskowe, nawet absurdalne, ale czy rzeczywiście są takie? Bo przecież to, co opisał Irving, choć zrobił to nieco przewrotnie, jest jednak po prostu zwyczajnym życiem.


Pisarstwo na bardzo wysokim poziomie – zdecydowanie polecam.

czwartek, 6 października 2011

Nadchodzi czas wybierania

I znowu zbliżają się wybory i znowu wiele osób pyta mnie, na kogo będę głosował? Sama idea wydaje mi się z lekka durnowata, bo wynika z absurdalnego założenia, że większość obywateli jest rozsądna, ale mniejsza z tym…
A głosował będę na mniejszość niemiecką. Uprzedzając kolejne pytanie odpowiadam, że nie, nie jestem Niemcem, ale doszedłem do wniosku, że jeżeli wygrają ci z mniejszości niemieckiej, to przynajmniej o swoich będą się troszczyć, natomiast jak wygrają nasi, polscy politycy, to – jak zawsze – troszczyć się będą wyłącznie o siebie.
Poza tym… jest pewna szansa, że mniejszość niemiecka będzie popierała Stowarzyszenie Obrońców Monte Cassino z przekonania, a nie z powodu żenujących luk w wykształceniu na poziomie podstawowym.

piątek, 2 września 2011

Rozterki moralne ławnika

„Sumienie” – Zbigniew Nienacki

Był w życiu pisarza taki okres, w którym pisał już całkiem niezłe powieści przygodowe dla młodzieży (pierwsze tomy przygód Pana Samochodzika, którym zresztą po czasie zmieniano tytuły), natomiast jeszcze niezbyt dobrze, albo wręcz niedobrze, wychodziło mu pisanie dla dorosłych. Utwory takie jak „Laseczka i tajemnica”, czy właśnie „Sumienie” zaliczam dziś (dziesięć lat temu też) do ewidentnych knotów: naiwne, nieciekawe i nijakie, ale uwaga! To są oceny mniej więcej współczesne. Jak oceniano te pozycje pół wieku temu, czyli wtedy, kiedy powstały i w czasach, których dotyczyły – nie wiem, nie mam pojęcia. Nie spotkałem nikogo, kto by je wtedy czytał, do dziś to pamiętał i mógł na ich temat cokolwiek powiedzieć.
W tym momencie przypomina mi się fragment jakiejś zupełnie innej książki, kryminału, a dotyczący mrożącego krew w żyłach pościgu Syrenki za Wartburgiem, albo odwrotnie. Dziś może wywoływać to salwy huraganowego śmiechu, ale wtedy… Ano, właśnie – wtedy mogło to być odbierane zupełnie inaczej.

„Sumienie”, to mało przekonujące, naciągane i mętne rozterki moralne ławnika, który podczas procesu zabójcy głosował za karą śmierci. Fabuła w widoczny sposób ujawnia niewielkie rozeznanie autora w temacie, który określić można jako polski proces karny, ale to nie wszystkim musi rzucać się w oczy.

 Swoją drogą, dziwne jest to, że do dziś nie pojawiła się – moim skromnym zdaniem – żadna wartościowa literatura tematu. „Spowiedź polskiego kata” Jerzego Andrzejczaka też oceniam jako mierną. Tylko jeden film na ten temat uważam za świetny, wręcz rewelacyjny.

W każdym razie Nienacki, jako znakomity, a nawet wybitny pisarz dla dorosłych, narodził się dopiero prawie dwadzieścia lat później („Raz w roku w Skiroławkach” – 1983).

czwartek, 18 sierpnia 2011

Koniec i początek rodu Otori


„Sieć niebios” – Lian Hearn

 „Sieć niebios” – prequel, piąty i ostatni tom cyklu "Opowieści rodu Otori", opowiadający o wydarzeniach poprzedzających te, które opisane zostały w tomach wydanych wcześniej, to jest: „Po słowiczej podłodze”, „Na posłaniu z trawy”, „W blasku księżyca” i „Krzyk czapli”.

Gdzieś czytałem, może to było w pierwszym tomie, a może w jakiejś innej publicznej wypowiedzi Lian Hearn, już nie pamiętam, jej oświadczenie, że opisywane w cyklu wydarzenia i historie nie dotyczą Japonii. Owszem, jest parę podobieństw, ale to zmyślona kraina, absolutnie nie Japonia. Tak więc wspólnie z autorką udajemy, że rzecz nie dzieje się w średniowiecznej Japonii, że rody Tohan i Otori to nie samuraje, że członkowie Plemienia, to nie ninja, że Ukryci, to nie chrześcijanie, że Kuroda Shintaro to nie japońskie nazwisko itd.
Mam nadzieję, że ta jej deklaracja wynikała z uczciwości (a nie tylko z asekuranctwa), a przede wszystkim ze świadomości własnych mocnych i słabych stron. Mocną stroną Lian Hearn jest warsztat pisarski. Słabą – temat. Miała ona taką samą szansę napisać dobrą książkę o japońskich samurajach, jak mężczyzna o odczuciach związanych z ciążą, połogiem i karmieniem piersią.
Podobno z czasem autorka zmieniła podejście i przyznała, że to jednak Japonia, ale… mityczna – cokolwiek miałoby to w tym kontekście zmieniać i oznaczać.

Zdarzały się prequele, które czytałem, lub oglądałem, z wyraźną przyjemnością i zainteresowaniem. W przypadku „Sieci niebios” było inaczej – brnąłem przez tę książkę z poczucia obowiązku, bo jak przeczytałem wszystkie poprzednie, to wypadałoby i tę, ale… wydała mi się po prostu nudna i rozwlekła. Tym bardziej, że przecież wiedziałem już, jak się to wszystko skończy. Tym niemniej liczę się z tym, że jej odbiór może być inny w przypadku czytelnika, który od piątego tomu zacznie dopiero poznawać cykl.

A fabuła? W typowo kobiecy sposób (rozbudowane opisy nastrojów, szat, przyrody, pór roku) autorka przedstawia konflikt dwóch potężnych rodów, wojnę między nimi oraz – oczywiście – mnóstwo miłości i związków o znacznym stopniu emocjonalnego pokomplikowania.

piątek, 5 sierpnia 2011

Niemcy i radzieckie złoto

„Komisarz” – Sven Hassel

Front wschodni – zima. Żołnierze karnej jednostki – Stary, Barcelona, Porta, Mały, Legionista, Sven i reszta psychopatów, znana z innych powieści Hassela, miota się bez ładu i składu w samym środku działań wojennych, na linii frontu, z nieprzyjacielem stykając się czasem z przodu, czasem z tyłu, po bokach, albo i dookoła. Totalny i mocno męczący chaos przerywany bywa rozmaitymi, ale zawsze bardzo rozbudowanymi, historiami, czy też anegdotami, opowiadanymi przez któregoś z głównych bohaterów. Dygresje te, jak i prawie wszystkie inne wypowiedzi dzielnych wojaków (najbardziej inteligentny jest Stary – stolarz w cywilu), naszpikowane są skomplikowanymi porównaniami i przenośniami i w ogóle są nieprawdopodobnie kwieciste i wyszukane.

Kiedy już miałem zrezygnować z dalszej lektury, a przeczytałem jakąś jedną trzecią, nareszcie pojawiła się żona jakiegoś sowieckiego komisarza z pomysłem na zdobycie skarbu; kontynuowałem więc, przekonany, że wreszcie zacznie się dziać coś godnego uwagi. Nie zaczęło. Wprawdzie miałem wrażenie, że Hassel wzorował się na filmie „Złoto dla zuchwałych”, ale… to zupełnie nie ten poziom.

Zuchwali wojacy przejeżdżają pół Związku Radzieckiego, już w towarzystwie komisarza, by we włodzimierskim więzieniu izolacyjnych zagarnąć wielki łup. Od tego momentu „Złoto dla zuchwałych” zmienia się w „Gang Olsena” (cykl duńskich filmów, w których znakomity pomysł zawsze kończy się klapą).

Nie wszystkie książki Hassela czytałem, ale jednak większość, i uważam, że „Komisarz” jest najgorszą z nich, co prowadzi do wniosku, że powinien on zakończyć swoją karierę pisarską po trzech, góra pięciu pozycjach, bo reszta jest już nudna, przekombinowania, coraz mniej prawdopodobna i wyraźnie naciągana.

Nie polecam!

niedziela, 31 lipca 2011

024 Zza księgarskiej lady

Niecodziennik, to jest autopamflet prywatny nie codziennie pisany – obrazek 024.

Sklep, choćby nawet nazywany salonem, jak na przykład Empik, lub stoisko z książkami w hipermarkecie, to nie jest księgarnia, a osoby wykładające towar i sprzedające w takim miejscu nie są księgarzami. Czasem w księgarni pracowali też sprzedawcy. Dotyczyło to księgarń, w których, oprócz książek, sprzedawano także artykuły papiernicze, biurowe czy szkolne. Sprzedawcy obsługiwali takie właśnie działy.
Księgarz to tytuł zawodowy, a nie rodzaj sprzedawanego w sklepie towaru, i o tym warto pamiętać. Osoba rozpoczynająca pracę w księgarni (w dawnych, politycznie mocno niepoprawnych czasach), startowała od tytułu kandydata księgarskiego. Następne to: młodszy księgarz, księgarz, starszy księgarz i kierownik księgarni, tu rozumiany jako tytuł, a nie stanowisko. Przejście na następny poziom wiązało się z egzaminem księgarskim. Podczas tego pierwszego (z kandydata na młodszego księgarza) wymagano między innymi biegłej znajomości działów księgarskich i umiejętności kwalifikowania do nich książek. Latami krążyła w środowisku anegdota o pani, która na pytanie, w jakim dziale powinien znaleźć się „Folwark zwierzęcy” odpowiedziała ponoć, że w rolnictwie. Dalsze egzaminy były oczywiście coraz trudniejsze. Pamiętam, jak układałem niewielki tekst, jedną stronę, zbudowany z tytułów znanych i pamiętanych książek. Określenie księgarz automatycznie i w sposób całkiem naturalny oznaczało ogromną wiedzę na temat literatury oraz oczytanie.
Byłem księgarzem. W pewnym sensie nadal jestem…

Księgarze żyli jakby w innym świecie, a może dokładniej będzie jeśli powiem, że na granicy dwóch światów. Pierwszy z nich, główny, zasadniczy i podstawowy, tworzyli czytelnicy (tak się wtedy nazywało klientów księgarni), to jest ludzie kupujący książki i – co najważniejsze – czytający książki. Jeśli nawet to co czytali nie zaliczało się do literatury specjalnie ambitnej, to i tak bardzo łatwo było ich odróżnić od tych z drugiego świata, to jest ludzi, którzy książek nie czytają w zasadzie w ogóle. Ci pojawiali się w księgarniach sporadycznie, nawet przypadkowo, gdy potrzebowali podręcznik dla dziecka, prezent dla przyjaciela, o którym wiedzieli, że lubi czytać, albo dlatego, że deszcz zaczął padać.

Kontakt księgarza z czytelnikami był normalny i naturalny; kontakt z pozostałymi, przypadkowymi  klientami, bywał wyzwaniem, źródłem stresów (nie jest wykluczone, że dla obu stron), ale i kopalnią doświadczeń – w tym również zabawnych, czy wręcz groteskowych. Miałem nawet kiedyś pomysł, by spisywać je i zebrać w zbiorku anegdot księgarskich, ale jakoś nigdy do tego nie doszło. Z różnych powodów, choćby dlatego, że niektóre z nich byłyby zrozumiałe i zabawne chyba tylko dla księgarzy.

Prostą i nieomalże codzienna rozrywkę stanowiły pomyłki w tytułach: Materiałoznawstwo z towarzystwem (zamiast …z towaroznawstwem), Krzywe studio (zamiast 3D studio) itp. Pocieszna była dyskusja mojej koleżanki z czytelnikiem na temat żurawi, z tym, że ona miała na myśli ptaki, a on dźwigi. Dwie takie historyjki opowiem nieco szerzej.
Przychodzi do księgarni pani z kartką w ręce – normalne zjawisko w czasach, w których każda szkoła, a nawet nauczyciel, mogli wymyślić dla swoich uczniów właściwie dowolny zestaw podręczników – podaje mi ją i pyta, czy dostanie tę książkę. Na kartce drukowanymi literami napisane było: ADAM MICKIEWICZ, PAN TADEUSZ. Bez zbędnych komentarzy przyniosłem z regału Pana Tadeusza, a wtedy pani pyta: ale czy to na pewno właściwa książka? Bo ona słyszała, że teraz jest wiele podręczników o podobnych tytułach, ale różnych autorów…
Przychodzi pani do księgarni i pyta o Małego Księcia (Antoine de Saint-Exupéry). Podchodzę do regału z literaturą francuską i sprawdzam. Pani prycha za moimi plecami z dezaprobatą, więc odwracam się i słyszę pogardliwym tonem wygłoszone pytanie: To tutaj pan tego szuka? Tutaj?! I wymownie spogląda na tabliczkę z nazwą działu: Literatura francuska dla dzieci i młodzieży. Nieco zdezorientowany i zbity z tropu odpowiadam, że tu, a niby gdzie miałbym szukać? Pani z wyższością informuje mnie, że szukam w literaturze francuskiej, a tego Małego Księcia nauczycielka poleciła przeczytać jej córce na lekcji języka polskiego.

Czasy się zmieniły, dziś – parafrazując słowa znanej piosenki – prawdziwych księgarzy już nie ma… A sprzedawcy w sklepach i na stoiskach z książkami potrafią wyczyniać, kto wie czy nie lepsze, cuda.

czwartek, 7 lipca 2011

Kolejny stracony weekend

„Stracony weekend” – Charles Jackson

Charles Reginald Jackson (06.04.1903 – 21.09.1968) był jednym z pierwszych amerykańskich pisarzy, który przyznawał się publicznie do swojego uzależnienia od alkoholu (alkoholizmu) i barbituranów. Pod koniec lat pięćdziesiątych występował nawet jako spiker na spotkaniach Anonimowych Alkoholików.
 
Jego debiutancki tekst, to „Niedziela Palmowa” opublikowana w 1939 roku w „Partisan Review”, ale sławę i powodzenie przyniósł mu dopiero, wydany w 1944 roku, „Stracony weekend”.
Inne dzieła Jacksona to The Fall of Valor (1946), The Outer Edges (1948), The Sunnier Side: Twelve Arcadian Tales (1950), Earthly Creatures (1953), A Second-Hand Life (1967), ale żadne z nich nie zyskało znaczącego, a właściwie żadnego uznania – zarówno czytelników, jak i krytyki.
Jackson zmarł śmiercią samobójczą (przedawkowanie środków nasennych) w swoim pokoju w hotelu „Chelsea” w Nowym Jorku. Swoją drogą sam hotel wydaje się znacznie ciekawszy, niż cała dalsza twórczość Charlesa Jacksona po „Straconym weekendzie”, bo ten był i jest genialny. Działający po dziś dzień hotel był, krócej bądź dłużej, domem dla takich sław, jak: Charles Bukowski, Leonard Cohen, Mark Twain, Arthur C. Clarke, William S. Burroughs, Arthur Miller, Jack Kerouac, Jean-Paul Sartre , Thomas Wolfe i wielu, wielu innych. Ograniczenie to nie dotyczy rezydentów mieszkających tam od wielu lat, ale w chwili obecnej, żadni nowi goście nie są już przyjmowani do hotelu „Chelsea” na pobyt dłuższy, niż dwudziestoczterodniowy. A szkoda…
Na podstawie „Straconego weekendu” Billy Wilder nakręcił nagrodzony Oskarami film o tym samym tytule; Dona Birnama, bohatera powieści, gra w nim Ray Milland. Filmu nie widziałem i przyznam, że trudno mi jest wyobrazić sobie jego fabułę – w „Straconym weekendzie” najwięcej jednak dzieje się w głowie głównego bohatera.

Don Birnam, alkoholik, mieszka w domu swojego młodszego brata Wicka. Wick bardzo go kocha, a więc opiekuje się nim, utrzymuje go, płaci jego długi, rozwiązuje problemy, których Don wielu przysparza pod wpływem alkoholu, a więc robi dokładnie wszystko, by zapewnić bratu komfort dalszego picia.

Akcja powieści dzieje się w czasie jednego długiego weekendu. Don podstępem unika wyjazdu z Wickiem i Helen, zostaje w ich domu sam, kradnie wypłatę sprzątaczki i zaczyna pić. Wychodzi, wraca, w nieprawdopodobny sposób zdobywa kolejne pieniądze, próbuje kradzieży, z pękniętą czaszką trafia na oddział dla alkoholików, wędruje przez miasto z maszyną do pisania, którą próbuje zastawić w lombardzie, spotyka różnych ludzi i bez przerwy pije, ale w sumie wszystko to jest zaledwie tłem, bo najważniejsze jest to, co dzieje się w jego głowie, w wyobraźni, w myślach, a dzieje się naprawdę dużo.
Śmiem twierdzić, że cała wartość „Straconego weekendu” to znakomicie oddane tak zwane „pijane myślenie” alkoholika, czyli cała ta nieprawdopodobna mieszanina snów o potędze i własnych możliwościach, z depresją i świadomością niskiej wartości, poczucie mocy i kompletnej przegranej, nierealistyczne marzenia i plany, fantazje, w które wydaje się sam wierzyć, przynajmniej przez chwilę…

 W powieści Charlesa Jacksona (USA, lata czterdzieste ubiegłego wieku) ilość wypitego alkoholu mierzy się w drinkach, a nie, jak w Polsce, w półlitrówkach, inne są pieniądze – drink w barze kosztuje pięć centów – ale to nie zmienia faktu, że jest to nadal powieść jak najbardziej współczesna i – pomijając rekwizyty – mogłaby się dziać dzisiaj… pewnie dzieje się każdego dnia. Świadczą o tym pewne elementy tej historii, charakterystyczne elementy, które nadal, także i dzisiaj, znaleźć można w opowieściach („piciorysach”) alkoholików polskich, rosyjskich, niemieckich, duńskich… Oto kilka z nich.

„Poczuł się znacznie lepiej, kiedy postawiono przed nim drinka. Nie wypił go natychmiast. Teraz, kiedy już go miał, nie musiał”1.

„Pragnienie – to była błędna nazwa. Mógłby szczerze powiedzieć, że nigdy nie czuł pragnienia do napoju alkoholowego czy przemożną chęć na drinka jako takiego, nie, nawet mając kaca. Nie dlatego pił, że czuł pragnienie, i nie dlatego, że lubił ten smak (właściwie whisky była okropna dla podniebienia; połykał ja od razu, by pozbyć się jej z ust tak szybko jak to było możliwe); pił nie dla smaku, a dla efektu”2.

„Zdawało mu się, iż był jednym z kilku milionów ludzi jego pokolenia, którzy dorośli gdzieś w okolicach trzydziestki i dokonali strasznego odkrycia – ich życie nie zamierzało potoczyć się w taki sposób, w jaki oczekiwali. Dlaczego to odkrycie powaliło akurat jego, a nie innych, a w każdym bądź razie nielicznych… tego nie potrafił pojąć. Życie nie zaoferowało mu żadnej z tych nagród, których spodziewał się w młodym wieku (choćby z czystej ciekawości oczekiwał zapewne tych atrakcji więcej niż inni). Dorosłość nie spełniła żadnych z przyrzeczeń, w które kazano wierzyć. Przyszłość ciągle przypominała iluzję; nieistniejący czas albo stale cofaną obietnicę, zaledwie sugerowanie spełnienia, bez tej ukrytej nagrody. Wszystko to, co nigdy się jeszcze nie wydarzyło, ostatecznie nigdy się pewnie nie wydarzy”3.

„Nigdy nie mógł przywyknąć do faktu, że dorósł, wiekowo przynajmniej, i że żył w świecie dorosłych. Kiedy fryzjer powiedział: »Brzytwą będzie dobrze, proszę pana?«, musiał się przez chwilę zastanowić. Co odpowiadają mężczyźni zapytani o brzytwę?”4.

Być może – jeśli coś takiego jest w ogóle możliwe – jest to jedna z niewielu książek, dzięki którym można, choćby częściowo, poznać sposób myślenia alkoholika.




---
1 Charles Jackson, „Stracony weekend”, tłum. Beata Świerczewska, wyd. Jirafa Roja, Warszawa 2007, s. 20.
2 Tamże, s. 53.
3 Tamże, s. 58.
4 Tamże, s. 64.

wtorek, 5 lipca 2011

Tutaj chyba też zaszła zmiana

Kiedyś tam w pewnym artykule pisałem:
Zaczynałem pracę w handlu jeszcze za tzw. „komuny”. Uczono mnie wówczas, że „nasz klient to nasz pan”, a dobry sprzedawca powinien do kupującego zwracać się w sposób następujący: „Dzień dobry, czym mogę pani/panu służyć?”.
Słowo „służyć” jasno i niedwuznacznie określa zależność, podległość, czyli ogólnie rzecz biorąc – kto tu jest ważniejszy. Obecnie w sklepach proponują nam pomoc i to jeszcze zanim o nią poprosimy, albo w jakiś inny sposób zasygnalizujemy, że jest nam ona potrzebna.

Tekst ten dotyczył cudacznej maniery, które polega na tym, że sprzedawca, zamiast sprzedawać, proponuje klientowi pomoc, a wielu z nich nie jest nawet na tyle rozgarniętych, żeby umieć szybko wymyślić sensowną odpowiedź na pytanie: na czym ta pomoc miałaby polegać? Jednak tym razem będzie o czymś nieco innym…

Dwóch panów narobiło się w Niemczech i wróciło do Polski z kupą szmalu. Zamiast go przepić, jak prawdziwi Polacy, zainwestowali kasę w wypożyczalnię kaset video (kiedyś było coś takiego). Mieli lokal obok mnie, za ścianą księgarni, więc bywałem u nich częstym gościem, a także klientem. I dzięki temu obserwowałem, jak w ciągu kilkunastu miesięcy doprowadzili ten interes do ruiny, głównie z powodu odnoszenia się do klientów. Na porządku dziennym były wołania na całą salę jednego pana właściciela, do drugiego pana właściciela: Ale jaja! Gościu chce film XYZ! Taki knot i staroć! Ha, ha, ha! Wtedy to chyba, po raz pierwszy w życiu, usłyszałem słowa: chcesz mieć rację, to masz rację, a niedługo potem inne, ale w tym samym duchu: twoja racja – mój spokój.

Ludzie zwracali karty do wypożyczalni, czasem bez słowa, a czasem próbując z właścicielami dyskutować. To byli inteligentni ludzie, więc zawsze potrafili udowodnić klientowi, że nie miał racji. Jednak nie na tyle byli „kumaci”, żeby pojąć, czemu klienci od nich uciekają.
Pewnego razu rozmawiali ze mną, skarżąc się na swój los, pech, koniunkturę, recesję, kryzys itp. Starałem się im coś wytłumaczyć, ale szybko udowodnili mi, że nie mam racji, że film, o który klient prosił, to faktycznie dzieło niewarte uwagi, bo recenzenci… argumentów mieli całe mnóstwo i może nawet mieli rację – tyle, że klienta już nie mieli.
Ja też w sumie dość szybko zrezygnowałem z ich usług.

Za moich czasów, wiele serii wydawniczych sprzedawanych było w księgarniach na zasadach subskrypcyjnych. Kartę subskrypcyjną wypełniał klient, czytelnik. Nie zawsze, ale dość często, ludzie zapominali wpisać w niej miasto, albo kod pocztowy. Nawet specjalnie mnie to nie dziwiło. Księgarnia i ich dom były na tej samej ulicy; z okna księgarni widziałem, jak wchodzą do swojego bloku, więc… W takiej sytuacji miałem dwie możliwości. Choć pierwszą tylko teoretycznie, wymyśliłem ją teraz, na poczekaniu, bo wtedy nic takiego do głowy by mi nie przyszło.

1. Mogłem założyć ręce na piersiach i z kamienna twarzą, patrząc gdzieś nad głową czytelnika twardo oznajmić: karta jest wypełniona błędnie, proszę poprawić. A gdyby doszło do konfrontacji, zawsze mogłem udowodnić mu, że mieszka w określonym mieście, a kod pocztowy jest integralną częścią adresu od dwudziestu lat, a więc że to ja mam rację.

2. Mogłem zerknąć na kartę, żeby sprawdzić imię i: Panie Karolu, ale niech pan wpisze jeszcze miasto i kod. Ja wiem, że Opole, pan wie, że Opole, ale te urzędasy szału dostają jak widzą puste pola na druku; wie pan jak to z nimi jest, a kod taki sam, jak księgarni, czyli… – do tego porozumiewawcze mrugnięcie.

W rozwiązaniu numer dwa ci źli (urzędasy) byli gdzieś tam, daleko, a my tu z czytelnikiem jesteśmy razem, po tej samej stronie. I nie było napięcia, uraz, złości…

Wiele lat później miałem okazję uczestniczyć w procesie rekrutacyjnym i weryfikacyjnym prowadzonym przez specjalistę przez bardzo duże S. Chodziło o angielską firmę Dulux, dla której wtedy coś tam robiłem. W każdym razie początkowo nijak nie mogłem zrozumieć, czemu ten człowiek podejmuje takie, a nie inne decyzje. Czemu zadaje określone pytania, na przykład o sprawy rodzinne, też nie rozumiałem. Dopiero po pięciu godzinach coś mi zaczęło świtać – on odrzucał ludzi, co do których zachodziła obawa, że mogliby wykorzystywać pracę, o która się starali, do czegoś jeszcze – poza zdobyciem wynagrodzenia, ludzi, którzy dzięki określonemu stanowisku coś będą sobie próbowali załatwić. To coś nazwał później zdaje się systemem kompensaty, ale już dokładnie nie pamiętam. W każdym razie chodziło o coś w tym stylu: mąż w domu mnie olewa, dzieci nie słuchają, ale za to tutaj, w firmie pokaże tym klientom, czytelnikom, pacjentom, petentom, kto tu rządzi, kogo trzeba słuchać, udowodnię, kto wie lepiej, kto ma rację.

Oczywiście nie wynikało to ze zlej woli, pewnie nawet nie było działaniem świadomym, ale i co z tego? Efekt końcowy, konsekwencje przyjęcia do pracy kogoś, kto stale ma potrzebę dowartościowywania się kosztem ludzi, z którymi się styka, były zwykle żałosne. Dla firmy.
W chwili obecnej mam wrażenie, że w jednym na pięć-sześć sklepów, urzędów, poradni, bibliotek, czy czego tam jeszcze, ktoś coś próbuje mi udowadniać. W wielu przypadkach ma nawet rację. Tylko co z tego?

Urzędnik (lekarz, sprzedawca, bibliotekarz itd.) ma większe możliwości i zwykle potrafi udowodnić petentowi (pacjentowi, klientowi, czytelnikowi), że ten nie ma racji. Z natury rzeczy i konstrukcji samego układu wynika, że ktoś taki ma więcej argumentów, może nawet powinien mieć. Ale… ale z wojny na argumenty, ostatecznie, w końcowym efekcie, wszyscy wychodzą przegrani. Dlaczego? To proste. Wojnę na argumenty ktoś wygrywa, ktoś inny przegrywa. Nie da się zbudować dobrych relacji wygranego z przegranym, albo odwrotnie. Pułapka argumentowania…

Znowu musiało minąć wiele lat, zanim zrozumiałem, że i ja zawsze mam wybór. Mogę postawić na krótkotrwałe zyski (pokonałem kogoś na argumenty), albo na długofalowe efekty (dobre, życzliwe, satysfakcjonujące obie strony stosunki i relacje z ludźmi). Właściwie… cały czas  uczę się wybierać to drugie. Czasem nawet się udaje. :-)

Tomasz Hemerken, zwany Tomaszem à Kempis, pisał w „O naśladowaniu Chrystusa”: Nie ufaj zbytnio swojemu zdaniu, ale staraj się wysłuchać zdania innych. Jeśli twoje zdanie jest słuszne, ale dla Boga się go wyrzekniesz i uczynisz inaczej, niż chciałeś, więcej na tym zyskasz.

niedziela, 3 lipca 2011

Czasem słońce, czasem deszcz

„Koniec świata w obrazkach” – Robert Goolrick

Kiedy byłem małym chłopcem, czyli dawno, dawno temu, wpadła mi w ręce książka Christiane F. „My, dzieci z Dworca ZOO”. Od niej to chyba datuje się moje zainteresowanie literaturą dotyczącą uzależnień (alkoholizm, narkomania, terapie itd.). I chociaż zdaję sobie sprawę, że Christiane Vera Felscherinow tak naprawdę nigdy nie napisała żadnej książki, a kilka lat temu sąd odebrał jej prawa rodzicielskie, bo nadal ćpa, to na moje zainteresowanie i fascynację literaturą tematu nie wpłynęło to w żaden istotny sposób. Może tylko ostrożniejszy jestem w przyjmowaniu pewnych… informacji. I dlatego do rewelacji z okładki: Autobiograficzna powieść Roberta Goolricka, twórcy bestsellerowej „Żony godnej zaufania”, została uznana przez krytyków za jedno z największych literackich wydarzeń ostatnich lat, podchodzę z pewnym dystansem. A drukowane na okładkach pierwszych wydań zapewnienia, że jest to bestseller (czyli zanim sprzedano choćby jeden egzemplarz), też już w Polsce widziałem.

„Koniec świata w obrazkach” zaczyna się znakomicie: Ojciec umarł, bo za dużo pił. Sześć lat wcześniej umarła matka, bo za dużo piła. Sam piję za dużo. A dalej... to, co można w niej znaleźć dalej, określiłbym jako absurdalno-groteskową tragikomedię. Wiele razy przerywałem lekturę, zastanawiając się, czy autor nie kpi sobie po prostu z czytelników?
Ostatecznie nie wiem, czy Robert Goolrick świetnie się bawił pisząc swój  „Koniec świata w obrazkach”, ale jeżeli mam wątpliwości i jeśli wcześniej użyłem trybu warunkowego, przypuszczającego, to tylko i wyłącznie ze względu na jedno słowo: autobiografia. No, niestety, wychowano mnie w przeświadczeniu, że z cudzego nieszczęścia śmiać się nie wypada, nawet nie wolno, więc chwilami nie bardzo wiedziałem, jak mam „Koniec świata w obrazkach” traktować. Autobiografię rozumiem, jako prawdziwą opowieść o własnym życiu autora i jeśli faktycznie Goolrick opowiada o swoim dzieciństwie, to ja śmiać się nie powinienem, choć sam autor takich skrupułów nie ma i (nieco histerycznie i przez łzy) zaśmiewa się z domu, spalonego przez jakichś małolatów, gdy jego właściciel – brat głównego bohatera i narratora – dogorywał w szpitalu, w towarzystwie żony będącej właśnie w ósmym miesiącu ciąży, leżąc obok pacjenta, któremu bak motocykla eksplodował w zadku.

Czy „Koniec świata w obrazkach” jest historią o alkoholizmie? Nie wiem. Jako taką mi ją polecono, ale… Na kartach powieści używają i nadużywają alkoholu prawie wszyscy, czyli całe stada rozmaitych krewniaków narratora, którzy zresztą dość szybko zaczęli mi się mylić i mieszać. W każdym razie większość z nich to mieszkańcy kilku południowych stanów USA, należący – tak mi się wydaje – do wyższej klasy średniej, przynajmniej kulturalnie. A więc piją prawie wszyscy (prawie, bo abstynentami są metodyści, a określenie to na kartach powieści Goolricka brzmi jak mutanci), łącznie z nienormalną ciotką Dodo, która zatrzymała się w rozwoju na poziomie czterolatki Zresztą… ciotka Dodo (o zapomnianym i nieużywanym przez rodzinę imieniu Virginia), jej życie, marzenia o Franku Sinatrze, to jeden z niewielu wątków, który mnie wzruszył, a kiedy umarła, autentycznie było mi smutno i żal.

W wieku lat trzydziestu pięciu główny bohater wylądował w szpitalu psychiatrycznym po próbie samobójczej. To oczywiście przykre, ale codzienne mecze piłki siatkowej wariatów z ćpunami i pijakami, opracowywanie – raczej knucie – strategii, która po wielu niepowodzeniach pozwoliła wreszcie zwyciężyć drużynie wariatów (pijacy byli silniejsi, ale wariaci mądrzejsi), to już komedia.

Owszem, są pod koniec książki dwa momenty, hm… trudne. Z powodów oczywistych, więcej o nich nie napiszę, ale… znowu to ale… Ale mam wątpliwości, czy na bazie pojedynczego wspomnienia z dzieciństwa (autor miał wtedy cztery lata!) można zbudować teorię nieudacznego pięćdziesięcioletniego życia, a jeśli nawet można, to i tak, gdybym tylko miał okazję z autorem rozmawiać, pewnie zadałbym mu jedno pytanie: jak długo jeszcze chcesz grać rolę ofiary?

Pytanie zasadnicze: czy jest to zła książka? Ależ nie! Wprost przeciwnie! Problem tylko w tym, że chyba przesadnie i niezupełnie zgodnie z treścią reklamowana.

„Koniec świata w obrazkach” to sceny z życia pewnej grupy zawodowej czy społecznej, na Południu Stanów, w połowie dwudziestego wieku. Zbudowana została jako ciąg wspomnień autora, z których jedne wywołują drugie, a te prowadzą do następnych. Momentami niezbyt to chronologiczne i luźno ze sobą powiązane, ale z sensem. W każdym razie czyta się dobrze i bez zgrzytów. „Koniec świata w obrazkach”, to powieść obyczajowa, chwilami smutna, czasem wzruszająca i budząca osobiste wspomnienia (któż może powiedzieć, że miał absolutnie idealne dzieciństwo?), ale prawie zawsze z przymrożonym okiem, kpiną i dystansem do siebie, swojej rodziny i całego układu społecznego, w którym się rzecz działa. Przeczytać warto – oczekiwać cudów obiecywanych przez speców od marketingu, raczej nie.