poniedziałek, 29 marca 2021

Historia zakłamanej przyjaźni

 „Fatalne kłamstwo” – Valerie Keogh

Poznacie prawdę, a prawda was wyzwoli (J 8,32) – jeśli to nawet czasem bywa prawdą, w co często wątpię, to trzeba też przyjąć do wiadomości, że to „wyzwolenie” nie oznacza automatycznie szczęścia. Bywa, że wręcz przeciwnie.

Rok 2020. Trzy przyjaciółki rozbierają się do naga, stają na krawędzi stromego klifu, zamierzając wspólnie popełnić samobójstwo. A przynajmniej tak ma to wyglądać. To pierwszy, ale nie jedyny raz w książce, kiedy okazuje się, że coś nie jest jednak tym, czym się z początku wydawało.

Rok 1997. Beth Anderson, Joanne Mardsen i Megan Reece rozpoczynają studia na londyńskim uniwersytecie. Spotykają się przypadkowo i szybko zaprzyjaźniają.

Trzy dziewczyny, jedna szczera i obcesowa, druga niepewna i podejrzliwa, trzecia skupiona i zdeterminowana. Prawdopodobnie nigdy by się nie zaprzyjaźniły, gdyby nie przypadkowe spotkanie w księgarni i niezręczna sytuacja w kafejce[1].

Kiedy przyjaciółki skończyły studia, po wyprowadzce z akademika, ale jeszcze zanim każda wyruszyła w swoją stronę, realizować własne plany i marzenia, postanowiły spędzić razem trochę czasu poza Londynem. Joanne wymyśliła, że pojadą do pustego bungalowu znajomych jej rodziców, w dziurze zabitej dechami o nazwie Capel-le-Ferne.
Po przybyciu na miejsce najpierw sobie popiły, a następnie wybrały się imprezować dalej do jedynego w tej pipidówce pubu. A tam… niestety… Megan zostaje zgwałcona przez lokalnego wiochmena, Matta Petersa. Megan zabrania przyjaciółkom wezwać policję; wymusza na nich obietnicę, że o tym zdarzeniu nie powiedzą nigdy nikomu.

Mija dwadzieścia lat, przyjaciółki są już „ustawione” życiowo. Na jakiejś imprezie pijana Beth zdradza tajemnicę Megan jej partnerce, Trudy. Megan, nie chcąc budować wielkiej miłości i najważniejszego związku w życiu na kłamstwie, wyznaje Trudy, że przed laty, tak naprawdę nie chodziło o gwałt, że oszukała swoje najlepsze przyjaciółki, perfidnie okłamała Joanne i Beth. Trudy kategorycznie żąda i jest to warunek ich wspólnego życia i ślubu, by Megan wyznała też prawdę Beth Anderson i Joanne Mardsen.

W tym momencie powieść właściwie dopiero się zaczyna na poważnie. To, co opisałem wcześniej, to pierwszych kilkadziesiąt stron, jakby tylko wprowadzenie w temat. Chodzi w powieści trochę o to, co tak naprawdę stało się w Capel-le-Ferne (i czego tylko z pozoru łatwo można się domyślić), ale przede wszystkim jednak o poważne, rozłożone w czasie konsekwencje kłamstw, które zaważyły na życiu młodych kobiet. Moim zdaniem jest to bardziej powieść psychologiczna i społeczno-obyczajowa niż sensacyjna. I całkiem niezła powieść, dodam, nie tylko dla kobiet. Są w książce elementy, na które mogą nie zwrócić uwagi czytelniczki, ale pomogłyby oswoić się czytelnikom z kobiecą psychiką.

Kobieta wraca do domu. Pomimo solennych zapewnień, obietnic i umowy, znowu jest spóźniona o trzy godziny. Zdarza się to sto pięćdziesiąty siódmy raz (albo coś koło tego) w trakcie sześcioletniego związku. W domu kobieta widzi, że jej partner przygotował romantyczną kolację. Wszystkie jej ulubione dania, kwiaty, świece itd. Zauważa też, że kurczak jest zbyt wypieczony. Nie, to nie jest żart – kurczak jest zbyt wypieczony!
Być może pomoże to zrozumieć wielu mężczyznom, że ich żony/partnerki nie są wcale jakieś wyjątkowo wredne, kiedy produkują komunikaty: znakomicie to zrobiłeś, ale… dobrze ci wyszło, ale… kapitalnie to rozwiązałeś, ale… było dobrze, ale… zupa była świetna, ale… Wiele kobiet – jak widać – tak właśnie funkcjonuje w związkach, taką przyjmuje postawę wobec partnera. I nie dotyczy to tylko twojej żony, ani nie tylko Polek.
Dopiero po chwili kobieta zauważa, że jej partner, Graham, wyprowadził się, opuścił ją na dobre. Pierścionek zaręczynowy na butelce szampana odkrywa jeszcze kilka dni później.

„Fatalne kłamstwo” to także romans. Wielkie namiętności, szalone miłości, rollercoaster skrajnych emocji i uczuć, bolesne odrzucenia i odtrącenia, wybaczenia i nieprzebaczenia, budowanie w kimś poczucia winy, wchodzenie w rolę ofiary, gdy tylko nadarzy się okazja… Panowie będą mieli okazję, co kilka stron, porównywać reakcje kobiet i własne w określonych sytuacjach. Ani jedne, ani drugie nie są złe – są po prostu zupełnie różne. Wprawdzie poziom komplikacji życiowych bohaterek, które wynikają z kłamstwa, może przyprawiać o zawrót głowy, ale tak całkiem wykluczony jednak nie jest.

„Fatalne kłamstwo” to powieść jednorazowa. Oczywiście są takie dzieła literackie, do których mogę wracać wielokrotnie, ale ta książka do nich nie należy; kiedy już lekturę skończyłem, dowiadując się, o co naprawdę chodziło i jak się to stało, to czytanie tej historii po raz wtóry, nie miałoby najmniejszego sensu.







--
1. Valerie Keogh, „Fatalne kłamstwo”, przekład: Katarzyna Bieńkowska, Muza, 2021, s. 27.

niedziela, 21 marca 2021

Wiele odcieni szarości i czerni

 „Wierny czytelnik” – Max Seeck


Najpierw skojarzenie i dwa cytaty: 
Opisy skrajnie brutalnych gwałtów, torturowanie ofiar i upodlenie kobiet. To ma być współczesny kryminał? 
Jesteśmy tu brudne, brzydkie, poniżane, gwałcone i wyrzucane jak rzeczy. Jeśli bohaterka pije alkohol, w oczach bohatera "upadla się", a patrzenie na nią to "przykre doświadczenie". Jeśli postać kobieca się uśmiecha, zapewne chodzi jej tylko o seks. Jeśli seksu odmawia, określana jest mianem niechcącej dawać dupy[1]. 

– Pana książki są dość brutalne – odzywa się głos, ale Roger koncentruje wzrok na dzbanku z wodą, którą napełnia szklankę po raz trzeci lub czwarty. Słyszy te słowa często i jest to oczywiście prawda: w jego utworach są bardzo dokładnie opisane bestialskie morderstwa, sadystyczne tortury, przemoc seksualna wobec kobiet i koszmarne zanurzenia w odmętach chorego umysłu[2]. 

To nie jest jakaś nowa era w literaturze, ani nawet nowa moda czy maniera. Po prostu dyktatorzy rynków książki (nie tylko w Polsce) wypatrzyli niszę, zapewne nawet nie tak małe grono odbiorców, którzy wcześniej nie byli albo rzadko bywali adresatami, powieści specjalnie dla nich pisanych, ich specyficzne potrzeby realizujących. Nie wiem, czy ta grupa docelowa ma jakąkolwiek nazwę, ale jej członków poznać jest bardzo łatwo – to ci, którzy godzinami, mimo deszczu, sterczą z wypiekami na twarzach i błyskiem w oku w miejscach wypadków i katastrof. Mają nadzieję zobaczyć trupa, urwaną kończynę lub przynajmniej ślady krwi. Wywołuje to w nich uczucie obrzydzenia i jednocześnie jakiejś dziwnej, chorej fascynacji. 

Tego typu powieściami zdobył sławę i majątek pisarz, Roger Koponen, którego thriller psychologiczny sprzedaje się w dziesiątkach milionów egzemplarzy. „Wierny czytelnik” też zawiera takie… „mocne” kawałki. 

Po spotkaniu z czytelnikami, kiedy właśnie szykował się do uwiedzenia właścicielki księgarni, Koponen dostaje wiadomość, że jego o szesnaście lat młodszej żonie stało się coś złego. Policja dostała anonimową wiadomość, że pod adresem takim to a takim, ktoś (ktoś – to ważne!) chce się zabić. Na miejsce wysłany zostaje patrol, a sierżant Koivuaho znajduje zwłoki Marii Koponen, siedzące przy stole, w eleganckiej sukni, z grymasem uśmiechu na twarzy, i bez żadnych śladów, które zdradziłyby przyczynę śmierci. Maria była chemiczką, więc może po prostu zażyła jakąś truciznę? Prowadząca sprawę pani aspirant Jessica Niemi dopytuje Koivuaho, czemu uznał, że chodzi w tym przypadku o morderstwo, a wtedy genialny sierżant oznajmia, że to dlatego, że zmarła jest kobietą, a o zamiarze popełnienia samobójstwa zawiadomił policję mężczyzna. Ups! 

W tym momencie czytelnik musi sam wybrać jedną z dwóch ewentualności: 
a) Finowie bardzo różnią się od Polaków. W Finlandii o czyichś planach samobójczych może informować służby tylko osoba tej samej płci, bo jeśli policję zawiadomi ktoś płci odmiennej, to wiadomo, że chodzi o morderstwo, a mordercą jest dzwoniący. 
b) Książka jest niechlujnie napisana/przełożona/zredagowana. 

„Wiernego czytelnika” akurat dostałem w prezencie od wydawcy (dziękuję), ale tak w ogóle, jakoś nie lubię być za swoje pieniądze traktowany jak czytelnik gorszego sortu, którym przejmować się nie ma potrzeby, bo i tak niewiele rozumie z tego, co czyta. Jakoś nie aprobuję bylejakości, a w książkach – różnych wydawców, różnych autorów, o różnej tematyce – znajduję jej w ostatnim dziesięcioleciu coraz więcej. Sprzętem AGD, który rozsypuje się tydzień po gwarancji, też zachwycony nie jestem. Tylko… co z tego? 

Aspirant Jessica Niemi wraz z technikami kryminalistycznymi dokonuje oględzin ofiary i miejsca przestępstwa. Technikami, ale… ilu ich było? Trzech, czy czterech? Chyba jednak trzech, a w takim razie z kim rozmawiała Jessica Niemi? Ano tak! Z mordercą! Oj tam, oj tam! Każdemu może się zdarzyć. A gdzież ten fałszywy technik się podział? Ano, po prostu sobie wyszedł i zniknął. Jednak wpadka z mordercą nie oznacza, że pani aspirant jest wyjątkowo głupia (to częste „chwyty” w powieściach sensacyjnych, których celem jest ocieplenie wizerunku detektywa; Wallander też nie był idealny i popełniał błędy). 

W domu Koponenów, na okładce jednej z wielu książek Rogera, aspirantka znajduje wizerunek czarownicy, uśmiechającej się w podobnym grymasie, jak denatka, Maria Koponen. Widać już wyraźnie, że szykuje się wyjątkowo trudne śledztwo w sprawie seryjnego mordercy, który inspiruje się treścią książek bogatego i sławnego pisarza, a jednocześnie gra z policją w jakąś obłąkańczą grę. 

Sąsiadka, bo nie policja, odkrywa na dachu domu Koponenów złowieszczy napis Malleus Maleficarum (Młot na czarownice – jest to katolicki traktat na temat czarów i czarownic, autorstwa dominikańskiego inkwizytora Heinricha Kramera). Czyżby oprócz psychopaty chodziło też o jakąś sektę? We współczesnych Helsinkach ktoś rozpoczął polowanie na czarownice? 
Opierając się na wskazówkach z książki Rogera Koponena, policja odnajduje w pobliżu domu pisarza zwłoki drugiej ofiary, kolejnej… czarownicy, „Lodowej Księżniczki”, jak nazwali ją śledczy. 

Erne wzdycha głęboko i zamyka oczy. Termometr wydaje sygnał. Trzydzieści siedem, siedem. Sama świadomość sprawia, że zimny pot oblewa mu skronie. Przez lata mierzył temperaturę ciała prawie obsesyjnie. W najgorszych czasach wkładał termometr pod pachę od dwóch do czterech razy na godzinę i zaznaczał w notesie ponad pięćdziesiąt odczytów w ciągu doby[3]. 

Byłaby to naprawdę bardzo dobra powieść sensacyjna, gdyby nie ambicja autora, który wyraźnie postanowił stworzyć dzieło uniwersalne, (prawie) dla każdego, i całkiem dobry thriller „wzbogacił” o rozważania zaburzeń psychicznych głównych bohaterów, wynikających z dramatycznych związków z przeszłości, jakieś ograniczenia z powodu chorób, traumy… Miłość z Colombino, seks z Fubu, choroba nadkomisarza Erne Miksona, przełożonego aspirantki, podwójne mieszkanie Niemi i inne takie, zmieniają thriller momentami w powieść psychologiczną, a tego czytelnicy niekoniecznie oczekiwali. Albo nie wszyscy. 
Książka jest ewidentnie za długa. Wspomnienia z Wenecji oraz romans z szalonym skrzypkiem, choroby, można sobie było darować. Bez żadnej szkody dla całości. Wręcz przeciwnie. Ale autor jest stosunkowo młodym Finem, może nie znać powiedzenia, że jak coś jest do wszystkiego, to w sumie jest do niczego. Tym niemniej polecam, bo Max Seeck miał świetny pomysł na fabułę, akcja jest dynamiczna, treść wciągająca i naprawdę chce się wiedzieć, co będzie dalej i jak to wszystko się skończy. A dłużyzny można w końcu pomijać. 

Podobno na podstawie „Wiernego czytelnika” ma powstać film. Bardzo byłbym go ciekaw. Nie jest bowiem wykluczone, że będzie znakomity. Podobnie jak serial „Ślepnąc od świateł” jest, moim zdaniem, dużo lepszy od powieści, na podstawie której powstał. 













---
1. Źródło: https://www.wysokieobcasy.pl/wysokie-obcasy/7,100865,26748175,opisy-skrajnie-brutalnych-gwaltow-torturowanie-ofiar-i-upodlenie.html?read-later=1
2. Max Seeck, „Wierny czytelnik”, Sonia Draga, 2021, przekład Emilia Gieda, s. 11.
3. Tamże, s. 75.

wtorek, 16 marca 2021

Hitler na ławie oskarżonych

 „Transport A.H. do San Cristóbal” – George Steiner

George Steiner to amerykański krytyk literacki, eseista, filozof, nowelista, tłumacz, wykładowca pochodzenia żydowskiego. Profesor na Uniwersytetach w Genewie i Oxfordzie. Poliglota i polihistor; autor kilkunastu książek – prac naukowych i powieści. Zmarł w ubiegłym roku.

Adolf Hitler, charyzmatyczny przywódca Trzeciej Rzeszy, nie popełnił samobójstwa 30 kwietnia 1945 roku, w bunkrze pod Kancelarią Rzeszy, ale przedostał się do Ameryki Południowej, gdzie nadal się ukrywa. Wytropili go tam izraelscy łowcy zbrodniarzy wojennych. Przez niebezpieczną dżunglę transportują go teraz do San Cristóbal, skąd Hitler ma zostać zabrany samolotem do Izraela.
Tyle (prawie) można dowiedzieć się z okładki.

Początkowo, a może nie tylko początkowo, przeszkadzało mi, że chodzi o Adolfa Hitlera. Trochę to zbyt grubymi nićmi szyte. Czyżby naprawdę nie mogło w powieści Georga Steinera chodzić o jakiegoś innego prominentnego nazistę? Przyszło mi na myśl, że może młodsze pokolenia czytelników nie kojarzyłoby już nazwisk takich jak na przykład: Joseph Goebbels, Wilhelm Keitel, Martin Bormann, Josef Mengele, Rudolf Höß, ale ten wariant szybko odrzuciłem – książka napisana została około czterdzieści lat temu, więc… Poza tym nikt przy zdrowych zmysłach nie uwierzyłby, że całe zło nazizmu i hitleryzmu, miliony ofiar wojny, spowodował tylko jeden człowiek – Hitler. George Steiner też zdaje sobie z tego sprawę.

Oczywiście, inni też pomagali. Prawie wszyscy. Nie dawali wiz i montowali druty kolczaste na granicach. Rzucali kamienie przez okna i pluli. Gdy sześciuset uciekło z Treblinki, tropili ich i zabijali, wszystkich prócz trzydziestu dziewięciu. Polscy chłopi, żołnierze podziemia, partyzanci, smolarze wypalający węgiel drzewny po lasach, mówili, że Żydzi mają być w Treblince. Hitler nie mógł tego zrobić sam. Ja to wiem. Nie bez pomocników i bez obojętnych, nie bez żuli, którzy się śmiali, i bez spokojnych mężczyzn, którzy przejmowali sklepy i wprowadzali się do opuszczonych domów[1].

Z jakiegoś powodu autor uznał, że musi chodzić o Hitlera. Może miał rację, a ja nie muszę wszystkiego rozumieć. Z pełnym zrozumieniem za to przyjąłem do wiadomości informację, kto nie powinien tej książki czytać. Smutne to, ale obawiam się, że prawdziwe.

Osoby, a jest ich niemało, niestety, które polityczna poprawność wyprała z samodzielności i odwagi myślenia, też powinny zaniechać czytania tej książki, zwłaszcza przeczytania jej do końca. To dla nich zbyt niebezpieczne, bo albo nadwyręży ich dobre samopoczucie i pewność siebie, albo dostarczy paliwa do hejtu, który niezmordowanie tropią u innych[2].

Jakoś tak automatycznie przypomniał mi się otrzymany niedawno prezent: komplet kubek i koszulka z napisem „kto nie czyta ten głosuje na sam wiesz kogo”. Zabawe, ale... mniejsza z tym.

Jeśli przypomina nam się wizerunek Hitlera z jakichś materiałów archiwalnych, to zapewne są to zdjęcia Heinricha Hoffmanna, oficjalnego fotografa Führera i autora książki „Mój przyjaciel Hitler”. Przedstawiają one zwykle krzepkiego, energicznego czterdziesto-pięćdziesięciolatka – jak na okładce książki. Jednak wojna skończyła się ponad trzydzieści lat temu i Hitler jest w powieści Steinera zgrzybiałym starcem. Już samo to jest szokujące. Także dla młodych agentów izraelskiego komanda, choć oni wiedzieli przecież, że ma on obecnie około dziewięćdziesiąt lat.

Podobno zemsta najlepiej smakuje na zimno, ale ta wydaje się wręcz przeterminowana. Zemstą można też być zmęczonym, znużonym nawet, ale w tym przypadku mściciele są nawet jakby znudzeni. Niektórzy, bo inicjator akcji, kierujący nią z cywilizowanego świata Lieber, nigdy nie stracił wiary, że Adolf Hitler gdzieś tam żyje i że jemu uda się go dopaść.

Nie jest to książka sensacyjna, choć wątki sensacyjne (gra wywiadów, polityka) są w niej obecne. Nie jest to książka przygodowa, choć elementy przygody (przedzieranie się przez niebezpieczną dżunglę, mokradła, las deszczowy, dzikie plemiona, las deszczowy) są w niej obecne. Może jest to hagada, ale raczej moralitet. A czytelnik, jeśli się nie boi, może zobaczyć… może nie tyle prawdę, co… drugą stronę. Albo przynajmniej jeden z wielu jej wariantów. A to nie musi być przyjemne ani zabawne. Właściwie, momentami, lektura aż boli. Nie trzeba być zwolennikiem neobolszewickiej partii narodowo-socjalistycznej, żeby nie chcieć się dowiedzieć, że na przykład dziadek lub pradziadek zgwałcił Żydówkę, zrabował jej biżuterię i wydał Niemcom za litr wódki. Albo, że Amerykanie, których staramy się naśladować…

Wbrew pozorom akcji w tej książce niewiele. Większa część treści to rozważania, wspomnienia, rozmowy, myśli… o muzyce, o ujęciach filmowych, o problemie formalno-prawnym, który pojawiłby się, gdyby Hitlera odnaleziono w kraju, z którym RFN nie ma umowy o ekstradycję, o zemście, o sprawiedliwości, o zakłamywaniu historii.

Pierwsze wydanie książki Georga Steinera ukazało się bardzo dawno temu, czyli zanim nastała maniera pisania i wydawania przegadanych, zbyt grubych książek. „Transport A. H. do San Cristóbal”, jeśli chodzi o długość, zawiera dokładnie tyle, ile trzeba (180 stron).

„Transport A. H.” szokował od pierwszego wydania na łamach „The Kenyon Review” w 1979 roku. Do dziś wywołuje oburzenie. Nie, nie dlatego, że opisano w książce zbrodnie Niemców – takich publikacji jest przecież mnóstwo – chodzi głównie o to, co powiedział Hitler… kiedy już zaczął mówić w siedemnastym i ostatnim rozdziale. Szokujące są też postawy polityków, państw, rządów, służb specjalnych. Sprawiedliwość jest niesamowicie ważna, ale kogo ona obchodzi po tak długim czasie… świat jest już zupełnie inny… Ale czy na pewno?

Pozycja wartościowa, niełatwa w odbiorze, niewątpliwie warta poznania – zgadzać się z nią nie trzeba. Jednak nie wróżę tej książce wielkiego powodzenia we współczesnej Polsce. Niestety…

Choroba psychiczna to unikanie rzeczywistości za wszelką cenę; zdrowie psychiczne to pogodzenie się z rzeczywistością bez względu na cenę – twierdził Scott Peck w różnych publikacjach.



--
1. George Steiner, „Transport A.H. do San Cristóbal”, przekład Aleksandra Czwojdrak, wyd. Varsovia, 2021, s. 55.
2. Przedmowa do wydania polskiego ks. prof. Waldemara Chrostowskiego do książki Georga Steinera, „Transport A.H. do San Cristóbal”, wyd. Varsovia, 2021, s. 5.










Książka została otrzymana z Klubu Recenzenta serwisu nakanapie.pl.

poniedziałek, 8 marca 2021

Nie ufaj absolutnie nikomu…

 „W zamknięciu” – Kate Simants

Zaczęło się od zaskoczenia w trakcie lektury krótkiego tekstu na okładce (blurb). Przecież to spoiler! O czym niby jeszcze ma być ta książka, skoro wszystko – tak mi się wydawało – zostało umieszczone na okładce. Resztę zawiera prolog oraz kilka stron pierwszego rozdziału. Książka ma ich ponad pięćset, więc… na jaki temat, o czym, skoro tyle już wiadomo? To oczywiście jest dodatkowo i szczególnie intrygujące i wciągające. 

Ellie Power, dziewiętnastolatka obecnie, od dzieciństwa cierpi na coś w rodzaju rozdwojenia jaźni albo osobowości mnogiej. Czasem kontrolę nad ciałem obejmuje jej druga osobowość, Siggy, która w miarę upływu czasu i dorastania dopuszcza się coraz straszniejszych rzeczy. Dziewczynie nie byli w stanie pomóc najlepsi specjaliści, bezradna była matka, Christine, z którą dziewczyna miała bardzo dobrą relację, nic nie potrafił zrobić kochający chłopak, Matt Corsham. 

Nazywałyśmy te sytuacje fugami i nigdy nie pamiętałam, do czego w ich trakcie Siggy mnie zmuszała ani dokąd mnie zabierała. I dlaczego. Mogłam jedynie, na podstawie bałaganu, jaki zostawiała po sobie, składać do kupy szczątkowe informacje, by dojść do przyczyny poprzez ocenę skutków i spróbować znaleźć w tym jakiś sens. Kiedy byłam młodsza, fakt, że takie fugi zdarzały się zawsze nocą, zaskakiwał kolejnych psychologów, neurologów i specjalistów od snu, aż tak bardzo wkurzyli mamę, że w ogóle przestałyśmy do nich chodzić[1]. 

Christine Power nauczyła się zamykać córkę na noc, ale pewnego ranka okazało się, że zamek w drzwiach jej pokoju jest wyłamany, dziewczyna jest pokaleczona, na szyi ma ślady duszenia. Próby skontaktowania się z Mattem Corshamem nie powiodły się; chłopak zniknął. Ellie zastanawia się, że być może to on próbował jakoś przeszkodzić przemianie w Siggy… Czyżby powtórzyła się sprawa Jodie Arden, najlepszej przyjaciółki Ellie, która też zniknęła bez śladu? 

Tak zaczyna się ta opowieść. Przypomina mi to bardzo receptę samego mistrza, Alfreda Hitchcocka: najpierw solidne trzęsienie ziemi, a następnie napięcie będzie narastać. 

Niesamowicie pogmatwaną historię, w której prawie nic nie jest tym, na co wyglądało początkowo, poznawałem z trzech stron. Przede wszystkim pierwszoosobowa relacja samej Ellie Power, która wbrew matce, której wcześniej ufała bezgranicznie, na własną rękę stara się dowiedzieć, co stało się z jej chłopakiem, Mattem. Drugie spojrzenie, to opis czynności i działań, jakie podejmuje sierżant Ben Kwon Mae, który z posterunkową Ziegler prowadzi śledztwo w sprawie zaginięcia chłopaka. I wreszcie trzeci element, to zapis sesji terapeutycznych dziewczyny, pochodzący sprzed pięciu lat, kiedy to starała się uzyskać pomoc u psychoterapeuty, Charlesa Coxa. 

Czułam, że odpowiedź była na wyciągnięcie ręki. Nieomal słyszałam kółka zębate obracające mi się w mózgu. Bernadette i mama, mama i Cox, Cox i Matt, Matt i ja, ja i Jodie. Wszystko się klinowało, zębatki trybów ślizgały się i nie pasowały do siebie[2]. 

Bardzo dobra powieść, ale… nieco przegadana, za długa. Zapewne zgodnie z manierą ostatnich lat, która powoduje, że dla usprawiedliwienia zawyżonej ceny, książka musi być gruba. Może to ja jestem dziwak, ale po powieści sensacyjnej, kryminalnej, oczekuję sensacyjnej rozrywki, a nie rozbudowanej oceny i krytyki ogólnoświatowych zjawisk społeczno-politycznych. Owszem, dość szybko zacząłem też domyślać się, kto jest tym złym, ale to w niczym nie przeszkadzało, bo prawie do końca nie wiedziałem, jak, po co i dlaczego. 













---
1. Kate Simants , „W zamknięciu”, tłumacz: Jerzy Wołk-Łaniewski, Muza SA, 2021, s. 13.
2. Tamże, s. 390.

czwartek, 4 marca 2021

Ortodoksyjni Żydzi w Europie

 „Mazel tow. Jak zostałam korepetytorką w domu ortodoksyjnych Żydów” – J.S. Margot

Jest to książka krytyczna, a krytyce poddane zostają właściwie wszystkie elementy współczesnego świata. Nie znaczy to, że na pewno taki właśnie – krytyczny – zamysł miała autorka, Margot Vanderstraeten, Belgijka, rocznik 1967, absolwentka studiów translatorskich na uniwersytecie w Antwerpii, autorka kilku książek. Możliwe, że po prostu tak jej wyszło. Margot, odrobinę lewicująca i starająca się bardzo o poprawność polityczną, wydawało się, że uniknie krytycznych ocen, ukrywając się za zdziwieniem lub zdumieniem. Jednak dziwić można się zarówno entuzjastycznie i w zachwycie, jak i z rozczarowaniem, zawodem i niesmakiem. Aaron Schneider dwa razy opowiedział ten sam dowcip. Nie podczas jednego spotkania, nie następnego dnia… W przeciągu kilku tygodni!!! Jednak Margot zwróciła uwagę na ten fakt w taki sposób, że nie świadczy to zbyt dobrze o Schneiderze, choć właściwie autorce nie dałoby się formalnie niczego zarzucić. 

Zatkało mnie. Nie spodziewałam się, że od Żyda z brodą i w jarmułce dowiem się czegoś nowego o Elsschocie. Pisarz zmarł w 1960 roku, pisałam o nim pracę magisterską i dobrze poznałam jego życie

Gdyby to był NORMALNY Belg, a nie Żyd w jarmułce, to zdziwienia by nie było, prawda? 

Ale, od początku. Margot przyjmuje posadę korepetytorki dzieci Moriel i Aarona Schneiderów, bogatych ortodoksyjnych Żydów w Antwerpii. Państwo Schneider wybrali ją dopiero wtedy, kiedy kilku innych kandydatów się nie sprawdziło, z nieznanych powodów. Dzieci, Simon, Jakov, Elzira i Sara, są w różnym wieku, chodzą do różnych klas i Margot ma za zadanie pomagać im w nauce. Oczywiście tylko przedmiotów świeckich, bo dzieci uczą się też wielu zagadnień związanych z ich religią, kulturą, historią narodu żydowskiego. Margot pomagała dzieciom przez sześć lat, zbliżyła się do nich, na ile było to możliwe, poznała inny świat. Czy zmieniło ją to w jakiś sposób, albo czy wpłynęło na jej związek z Nimą, irańskim Persem, uchodźcą politycznym? Oczywiście, ale… 
Na początku Margot nieustannie się dziwi i w niezwykle subtelny sposób krytykuje. 

Zdziwienia, jako wyrafinowanej formy krytyki, używa nie tylko narratorka i nie tylko w odniesieniu do Żydów. Podczas jakiejś awantury domowej Nima wyrzuca Margot, że ta posługuje się z automatu (czytaj: bezmyślnie) stereotypami, których źródłem jest polityka USA i narzucana Europie mentalność amerykańska. Sporo w tym racji. 
Moriel Schneider dziwi się akademickiemu rzekomo wykształceniu Margot w zakresie znajomości języka francuskiego. Powtórzę, że to uniwersytet, a nie kurs językowy dla turystów. 

Niderlandzki jest moim ojczystym językiem. Tłumaczę tylko z francuskiego na niderlandzki, nigdy odwrotnie, to byłaby katastrofa

Przyznam, że zdziwienie pani Schneider zupełnie mnie nie dziwi. A może o czymś nie wiem, może absolwenci anglistyki w Polsce są w stanie tłumaczyć tylko z angielskiego na polski, bo odwrotnie, to katastrofa? 

Ramy obrazów poruszały się przy każdym przejeździe pociągu. Stuk kół przeszywał mnie dreszczem. Pomyślałam: jak to możliwe, że po wojnie Żydzi antwerpscy znowu zamieszkali wszyscy razem w dzielnicy w pobliżu torów kolejowych. Tymczasem pan Schneider mówił coś o Radzie Diamentów, Antwerpskiej Giełdzie Diamentów i o żydowskiej tradycji w tym sektorze. Czy wybór położenia geograficznego nie świadczył o masochizmie? Kto funduje sobie coś takiego? Dlaczego nie przeprowadzili się do innej dzielnicy? Dlaczego chcą się co dzień konfrontować ze straszną historią Holokaustu? Dlaczego ktoś, codziennie i dobrowolnie, chce słuchać przejeżdżających pociągów, jednego z najbardziej bolesnych symboli cierpienia narodu żydowskiego i swojej rodziny? Przysłuchiwać się dudnieniu, dosłownie je czuć, bo okno w pokoju trzęsło się w futrynie. Sześćdziesiąt pięć procent oficjalnie zarejestrowanych Żydów antwerpskich – znalazłam tę informację po nieudanej rozmowie z panią Schneider – zostało przewiezionych pociągami do obozów koncentracyjnych i obozów zagłady

Tym Margot zaskoczyła mnie zupełnie. Polacy też byli wywożeni do niemieckich obozów koncentracyjnych, ale czy to oznacza, że do dziś powinniśmy unikać pociągów, dworców, torów? Naprawdę Żydzi antwerpscy mieli aż taką traumę wiele lat po wojnie, czy może Margot uroiła sobie, że powinni mieć? 

Okazało się, że religijni Żydzi izolowali się od społeczeństwa i ta segregacja, którą świadomie podtrzymywali, zaczynała się już w dzieciństwie. Jak to możliwe? Dlaczego mniejszość chce się tak wyraźnie oddzielać od większości? Kto, oprócz białych w Afryce Południowej, uważał za konieczne chronienie swojej tożsamości przed resztą świata? Czy kryła się za tym pretensjonalność, czy strach? Trzeba być ślepym na własną historię, przecież ten silnie zjednoczony naród był niedawno wrogiem numer jeden nazistowskich Niemiec i ich sojuszników, a oto czterdzieści lat później nadal chce się wyróżniać i szuka izolacji. W wojsku wszyscy wiedzą, że kamuflaż może uratować życie. A jednak właśnie ci ludzie, z historią pełną prześladowań i pogromów, robią wszystko, żeby się wyróżniać. A może to ja czegoś nie rozumiałam? Czegoś nie dostrzegałam?

Ja bym z automatu dorzucił Cyganów (Romów), ale na pewno takich nacji jest znacznie więcej, a zadziwienie tym faktem, to raczej właśnie brak zrozumienia Margot pewnych kwestii. 
Wydaje się, że jestem starszy od J.S. Margot, więc już nauczyłem się, choć z trudem, że jeśli ja czegoś nie znam, nie wiem, nie rozumiem, to nie musi oznaczać, że jest to złe lub głupie. 

Fantastycznie opisane są relacje Margot z dziećmi Schneiderów, a zwłaszcza z dziewczynkami (z Jakovem Margot robiła szemrane interesy). To kawał naprawdę dobrej pisarskiej roboty; czytałem ze wzruszeniem, czasem z irytacją, i to bardzo dobrze, bo książka, która nie wzbudza emocji, nie jest wiele warta. 

„Mazel tow” zawiera niesamowity ładunek wiedzy o życiu, zwyczajach, religii, praktykach, przekonaniach, współczesnych, nowoczesnych ortodoksyjnych Żydów – nie mylić z charedim i chasydami, bo to ultraortodoksyjne grupy judaizmu. Mają swoich rabinów, swoje synagogi, swoje szkoły. 


Zdecydowanie polecam osobom zainteresowanym judaizmem i ceniącym ciekawą lekturę. Bardzo wartościowa pozycja – moim niezwykle skromnym zdaniem.