„Medgidia,
miasto u kresu” – Cristian Teodorescu
Miałem jednocześnie dwa skojarzenia. Pierwsze: Medgidia
przypominała mi miasta, miasteczka i dzielnice żydowskie z powieści Singera; w
obu tych przypadkach autor pomagał czytelnikowi poznać świat zaginiony,
bezpowrotnie utracony, świat, którego już nie ma. Drugie: pudło ze starymi
fotografiami; ktoś starszy wyciąga je jakby trochę przypadkowo, ale o każdym z
nich ma coś ciekawego do opowiedzenia.
Nie radzę pomijać kilkustronicowego wstępu, dzięki któremu
czytelnik polski, rzadko pasjonujący się skomplikowaną historią Rumunii, może
poznać tło opisywanych zdarzeń, a często w ogóle zrozumieć, o czym mowa. W
okresie międzywojennym, a szczególnie w latach trzydziestych, w Rumunii władza
króla stawała się coraz bardziej iluzoryczna, za to rosły wpływy partii i ugrupowań
faszystowskich. W 1939 roku, po agresji niemieckiej na Polskę, Rumunia
wprawdzie ogłosiła neutralność, ale dość długo pozostawała jednak w strefie
wpływów niemieckich, zwłaszcza gdy w 1940 roku w Rumunii do dyktatorskiej
władzy doszedł, popierany początkowo przez Żelazną Gwardię (faszystowską
organizację polityczną działającą w Rumunii w latach 1930-1941), faszystowski
przywódca, generał Ion Antonescu.
Jednak „Medgidia…” nie jest opracowaniem historycznym, to
zbiór krótkich opowiadań o wydarzeniach i ludziach, wielu ludziach, żyjących w
rodzinnym miasteczku autora, w latach 30. i 40 dwudziestego wieku. Nie jest to
też pamiętnik, zbyt wiele w tych opowiastkach jest literackiej fikcji – pewnie
dlatego autor prosi na wstępie, żeby na wszelki wypadek, traktować jego
książkę, jak dzieło całkowicie zmyślone.
„Koniec ramadanu. Turcy zabierają się do ucztowania.
Zarzynają baranki na pilaw, uganiają się za domowym ptactwem, ukręcają mu głowy
i pakują na rożen. W całym mieście pachną ṣuberek, tureckie placki z mięsem. Kto
miał przyjaciół wśród Turków – a któż ich nie miał? – szedł do nich
poświętować”*.
Takie właśnie fragmenty przypominają mi sztetle z powieści
Singera – czasy, w których Żydzi, Polacy, Ormianie, Ukraińcy, Niemcy i inni
potrafili żyć obok siebie, robić interesy, normalnie egzystować.
Niestety, w Medgidii nie zawsze było tak sielankowo. Żelazna
Gwardia, a następnie Rosjanie mocno dali się we znaki mieszkańcom, choć
miasteczko właściwie nigdy nie znalazło się bezpośrednio na linii frontu.
„Cztery razy Rosjanie ogołocili sklep Sarkisa, a raz go
zdewastowali. Innym kupcom z miasta też nie udało się wyjść obronną ręką.
Rosjanie przyjeżdżali fala za falą i płacili rublami, których nikt nie chciał,
ale kto ośmieliłby się im odmówić?”**.
Warta poznania, powiedziałbym, ze urokliwie-sentymentalna
historia. Polecam.
--
*„Medgidia: Miasto u kresu”, Cristian Teodorescu,
przekład Radosława Janowska-Lascr, wyd. „Amaltea”, 2015, s. 81.
** Tamże, s. 176.