… internetowych gigantów, czyli – jeśli sam siebie nie szanujesz, to inni też nie będą.
13.05.2011 na forum pomocy Bloggera – platformy blogowej Google – pojawiła się informacja niejakiej Magdy B. (pracownika Google) o przerwie w dostępie do Bloggera. Już samo to uznać można za całkiem niezłą bezczelność, bo społeczność blogerów zgłaszała problemy, w tym fakt utraty postów i całych blogów, już dużo wcześniej. Nic więc dziwnego, że oświadczenie to wywołało skrajnie różne reakcje, od drwin i złości do wiernopoddańczej deklaracji, że Blogger wraz z blogami, do których użytkownicy nie mają dostępu, i tak jest najlepszy na świecie.
Magda B. napisała też, że jest im bardzo przykro oraz zapewniła, że użytkownicy będą na bieżąco informowani o postępie prac. Przy okazji zorientowałem się, że ja pewnie zły człowiek jestem, bo nieprzyjemne uczucia pracowników Bloggera jakoś mało mnie obchodzą i zupełnie nie wzruszają (może jeszcze powinienem im współczuć, co?) i jakoś nie czuję się zobowiązany do poprawiania im nastroju.
Część postów przepadła bezpowrotnie, ale większość blogów zaczęła być widoczna w sieci dość szybko, bo chyba już po 3-4 dniach (sic!). To akurat łatwo zrozumieć: same blogi i treści w nich zawarte są często nośnikami reklam, a wiadomo, że w przypadku zagrożenia utraty części dochodów, korporacja (pewnie każda) staje się wyjątkowo czujna, sprawna, zdeterminowana i niesłychanie operatywna.
Ale uwaga! Nie chciałbym, żebyśmy się źle zrozumieli, bo to co napisałem absolutnie nie oznacza, bym odzyskał dostęp do swojego bloga, czy choćby możliwość zalogowania się do niego. Nie, nie… tak dobrze to jeszcze nie było. Przez następny tydzień, albo prawie, swój blog mogłem jedynie pooglądać, jak każdy inny użytkownik komputera podłączonego do Internetu. Mogłem też, metodą kopiuj/wklej, starać się odzyskać wpisy, to jest skopiować je na swój dysk, ale to też przecież dostępne jest dla każdego. Przy setkach postów mogłoby to być zadanie nużące, ale… w końcu nikt z zespołu Google nie kazał mi się tak rozpisywać.
Słyszałem opinię, że sytuacja byłaby diametralnie inna, gdybym regularnie robił kopie bezpieczeństwa bloga. Czy rzeczywiście? Bez kopiuj/wklej miałbym teksty swoich artykułów, tylko czy to one są najważniejsze? Wydaje mi się, że dobrze wypromowany adres, znany od lat wielu czytelnikom i wysoko indeksowany przez wyszukiwarki, jest chyba jednak więcej wart.
Pół żartem, pół serio zastanawiałem się, czy treść artykułów zamieszczonych na blogu jest nadal moja, czy może przeszła już na własność firmy zdolnej do dysponowania nimi? Przypomnę, że takiej zdolności nie miałem; nawet usunąć tego swojego bloga z sieci nie miałem możliwości.
Wspomniałem wyżej, że Magda B. pisała o uczuciach zespołu Bloggera, ale nie pisałem o jakichkolwiek przeprosinach; nie pisałem, bo ich nie było. Na lakoniczne przepraszamy za wszelkie niedogodności Magda B. zdobyła się dopiero 16.05, czyli po kilku dniach od wystąpienia problemów. Brak informacji o postępie prac (obiecywano informować na bieżąco!) nawet mnie nie dziwił – najwidoczniej żadnego postępu nie było, bo też dni mijały, a ja nadal do swojego bloga dostępu nie miałem. Wydarzyło się jednak coś innego: dla użytkowników, którzy mieli problemy z Bloggerem, stworzony został specjalny tymczasowy formularz, ale dowcip polegał na tym, że nie był on dostępny w języku polskim.
Ostatecznie zastanawiam się, czy istnieją jakieś granice arogancji? Nie, nie Magdy B., bo jak znam życie, nie ma ona żadnych możliwości decyzyjnych i wyraźnie robi tu za kozła ofiarnego, na którego wszyscy sfrustrowani blogerzy mogli wylewać swoje żale. Chodzi mi o granice arogancji wielkich korporacji internetowych, które wmawiają użytkownikom, że dają im coś za darmo, w prezencie, z dobrego serca, co jest oczywiście kompletną bzdurą (do tego jeszcze wrócę), a jednocześnie w tak widoczny sposób tych użytkowników lekceważą. I, co gorsze, wcale nie robią tego złośliwie. Tak – co gorsze! Bo premedytacja oznacza, że dla kogoś w ogóle istniejemy, że jesteśmy ważni choćby na tyle, żeby nam coś złego zrobić.
Żartowałem sobie, że zaproponuję firmie, żeby następnym razem, przy kolejnej awarii, formularz zgłoszeniowy dla Polaków opracowała w języku azerskim, suahili, albo urdu – niech ci biedni, zmartwieni pracownicy Google, czy innego giganta, mają odrobinę rozrywki i uciechy, ale…
Śmiech śmiechem, żart żartem, jak mawiał Wiech, ale w sumie tak wesoło nie było. I nadal nie jest. Oczywiście, awaria była irytująca, zwłaszcza jeśli przeciągała się ponad granicę zdrowego rozsądku, ale nie o to mi w tej chwili chodzi.
Stara prawda mówi, że tak cię traktują, jak sobie na to pozwolisz czyli, jeśli pozwalasz traktować się jak śmieć, to cię będą traktować jak śmieć. Ja dodałbym jeszcze, dla większej jasności, że jeśli nie szanujemy sami siebie, jeśli nie cenimy własnej pracy i jej efektów, to nikt inny też ich – i nas samych – cenił i szanował nie będzie. Jeśli sami jesteśmy przekonani, że nic nie jesteśmy warci, to traktują nas i będą traktować przedmiotowo, albo nawet w ogóle nie zauważać.
Przyznaję, że wykorzystując awarię Bloggera, sprowokowałem ostrą dyskusję i dość ciekawą wymianę zdań. W jej trakcie okazało się, że jestem niewdzięcznikiem, który zamiast być dozgonnie wdzięczny za udostępnienie platformy blogowej za darmo, narzeka na przeciągającą się awarię i brak dostępu do usługi. A właśnie! Słowa za darmo padały wyjątkowo często. Za darmo…
Do blogów na Bloggerze dołączane są – w takiej czy innej formie – reklamy Google, albo chociaż nazwa firmy, logo itp. Zapytałem więc, i było to pytanie naprowadzające, pomocnicze, ile firma zarabiałaby na tych reklamach, gdyby nikt blogów nie pisał? Bardzo niewielu dyskutantom dało to cokolwiek do myślenia, bo większość nadal upierała się, że jeśli za korzystanie z Bloggera nie trzeba płacić w sensie fizycznym (banknoty z ręki do ręki, albo przelew bankowy na określoną kwotę w określonym terminie), to jest on gratis. Smutne to…
Jeśli ktoś swoje pisanie na blogu (artykuły, posty, wpisy, zdjęcia) uważa za bezwartościową kupę gówna, to tak, dla niego Blogger jest prezentem, jest za darmo, bo przecież jego własny wkład w tę transakcję wymienną jest zupełnie bezwartościowy.
Ja szanuję swoja pracę i uważam, że ma ona określoną wartość. Żeby napisać artykuł, esej czy inny tekst, muszę się nieźle narobić. O wartości mojej pracy świadczą honoraria autorskie. Tak więc ja dałem Google wartościowe i cenne wyniki mojej pracy, a oni mi platformę blogową. Nic tu nie jest za darmo, nikt mi nie robi łaski. Gdybym nie cenił i nie szanował swojego wysiłku, talentu i włożonej pracy, to faktycznie, można byłoby uznać, że dostałem coś gratis, prezent, coś, co właściwie mi się nie należało, na co nie zasłużyłem, bo i za co?
Takie podejście i rozumienie nie jest już jednak winą Google. Od zmiany systemu społeczno-politycznego w Polsce minęło prawie ćwierć wieku, a wielu mieszkańców tego dziwnego kraju nadal uważa, pomimo bardzo wysokich podatków, że opieka zdrowotna świadczona w ramach NFZ jest tu za darmo. To zresztą przykład tylko jeden z wielu…