czwartek, 28 marca 2024

Reacher - żandarmski pitbull

 „Nocna runda” – Lee Child

Pisząc o kolejnej przeczytanej książce tego autora, czuję się jak ktoś, kto w towarzystwie opowiada siedemnasty raz ten sam dowcip. Oczywiście pisać na ten temat nie mam obowiązku, ale to dobra rozrywka, więc chciałbym jakoś polecić, zachęcić.

Bohaterem powieści jest były żandarm, Jack Reacher, który rozstał się z wojskiem w stopniu majora. Jego pomysł na dalsze życie, to podróże po całej Ameryce, bez jakiegoś sprecyzowanego celu, na chybił-trafił; często wsiada po prostu w pierwszy autobus, jaki podjedzie.

Tym razem najbliższy autobus z Milwaukee (gdzie po czterodobowym romansie rozstała się z nim Michelle Chang) jechał w kierunku zimnego Wyoming. Podczas jednego z postojów Jack Reacher spacerował po miasteczku. Na wystawie lombardu dostrzegł sygnet absolwentki (wyjątkowo mały rozmiar) wojskowej uczelni w West Point, gdzie sam zdobywał szlify oficerskie, z grawerem: S.R.S. 2005. Wpadło mu do głowy, żeby odnaleźć kobietę i zwrócić jej sygnet. Bo wiadomo, że swój swego nie zostawia w potrzebie, absolwenci West Point do końca trzymają się razem itp.
Można byłoby się zastanawiać, po czym Reacher rozpoznał sygnet z West Point, skoro każdy absolwent projektuje go sobie sam i nie ma jakiegoś ustalonego, choćby przez tradycję, wzorca, ale… nie ma się co czepiać. Bo bywają lepsze kwiatki, na przykład odkrywcze stwierdzenie: „Między wronami i samochodami jest duża różnica, bo wrony latają, a samochody jeżdżą”. Mocne! Jednak pewien jestem, że czytelnicy emocjonalni, czyli nie posiadający umiejętności czytania ze zrozumieniem, czyli przeważająca większość, takich… ciekawostek po prostu nie zauważają.
Podczas lektury przydaje się też, ale tylko uważnym i zaawansowanym czytelnikom, dobra pamięć. Przykład: na samym początku książki autor przedstawia swojego bohatera i pisze o nim, między innymi, że Jack Reacher nie posiada żadnego dokumentu ze zdjęciem, ale pod koniec książki kowboje, chcąc dowieść, że wykonali zlecenie, pokazują dilerowi paszport Reachera, jak najbardziej ze zdjęciem – jak każdy paszport. Ups! Czy to coś oznacza i ma jakieś znaczenie? Dla emocjonalnego czytelnika – żadne. Dla uważnego jest to istotna informacja, że Child napisał tych swoich książek za dużo i za szybko, że zaczyna się bylejakość i bezrefleksyjne kopiuj/wklej.

Poszukiwania właścicielki sygnetu, i to od samego początku, sprawiają Jackowi Reacherowi poważne trudności. Bez bicia (dosłownie), zastraszania, grożenia nikt nic nie chce zdradzić. Jednak wymienione środki nacisku sprawdzają się znakomicie i powoli bo powoli, ale były żandarm zbliża się jednak do rozwiązania zagadki. Wkrótce okazuje się jednak, że odnalezienie koleżanki po fachu, to dopiero połowa zadania.

Zwróciłem uwagę na kilka mankamentów, ale nie zmienia to faktu, że „Nocna runda” to bardzo dobra rozrywka i pomimo niewielkich niedociągnięć, wielokrotnie lepsza od produktów i wytworów królowych polskiej sensacji.

sobota, 23 marca 2024

Skąd wziął się Dzierżyński?

 „Feliks Dzierżyński. Miłość i rewolucja” – Sylwia Frołow

Ze względu na ogromną liczbę przypisów i cytowanych materiałów źródłowych jest to najprawdopodobniej najbardziej rzetelna biografia Feliksa Dzierżyńskiego, szefa Wszechrosyjskiej Komisji Nadzwyczajnej do Walki z Kontrrewolucją, Spekulacją i Nadużyciami Władzy, zwanej potocznie jako Czeka lub Czeriezwyczajka.
Stwierdzenie to, choć prawdziwe, jest bardzo tendencyjne i uproszczone. Czeka działała zaledwie około czterech lat (do 1922). To prawda, że Dzierżyński kierował później GPU i OGPU (do śmierci w 1926), ale to nadal bardzo niewielki fragment jego życia, bo zmarł w wieku niecałych pięćdziesięciu lat. Tak więc osiem lat kierował w Radzieckiej Rosji aparatem terroru, a w więzieniach, za walkę z caratem i za działania dla poprawy doli robotników, przesiedział lat jedenaście. Biznes raczej marny, ale… Dzierżyńskiemu nie chodziło o własny interes – tak funkcjonowało dopiero następne pokolenie komunistów ze Stalinem włącznie – żył raczej ascetycznie.

Kiedyś wymyśliłem dla siebie pewien skrót myślowy, żeby łatwiej rozeznawać się w rozmaitych sytuacjach życiowych: wyjaśnienie nie jest usprawiedliwieniem. Przydaje się do dziś, także w przypadku oceny tej właśnie książki. Sylwia Frołow nie usprawiedliwia Feliksa Dzierżyńskiego, ale stara się wyjaśnić, jak do tego doszło. Jak to się stało, że pochodzący z polskiej, szlacheckiej rodziny, szykujący się do seminarium młodzieniec, zmienił się w zawodowego rewolucjonistę i to nie tylko bolszewickiego, bo na samym początku wyglądało to nieco inaczej.

Choć może mi się to nie podobać, to jednak rozumiem, że władza musi ciemnemu ludowi serwować proste, jednoznaczne historie. Najlepiej takie czarno-białe, zero-jedynkowe. Coś takiego spłodził Bogdan Jaxa-Ronikier („Dzierżyński, czerwony kat” – zupełne fantazje po prostu) albo Ferdynand Ossendowski („Lenin”). Zrozumienie, że nie wszyscy bolszewicy byli cynicznymi oportunistami, żądnymi osobistej władzy, bogactwa i luksusów, wymagałoby pewnego wysiłku intelektualnego, a od intelektualnego wysiłku lud boli głowa.
Wielu pierwszych komunistów było ideowcami, a jako tacy stanowili realne zagrożenie dla władzy nowego typu, reprezentowanej przez Józefa Stalina. Więc Stalin się ich pozbył. Zwykle w sfingowanych procesach, ale nie tylko tak. Dzierżyńskiego też by pewnie wykończył, gdyby ten nie umarł sam, z przyczyn naturalnych.

Sylwia Frołow, mimo deklarowanej nienawiści do Dzierżyńskiego, stara się odkryć, w jakiej mierze za powstanie „żelaznego Feliksa” odpowiedzialne są cechy jego osobowości oraz przypadki czy zbiegi okoliczności. Na pewno był on człowiekiem, który angażuje się w stu procentach; gdyby wytrwał w seminarium, pewnie zostałby kardynałem albo inkwizytorem, ale jako że przeszedł na drugą stronę (uproszczenie, bo w trakcie pobytu na zesłaniu i katordze odrzucił wiarę katolicką, deklarując jednak nadal szeroko rozumiane chrześcijaństwo; wydaje się, że rozstał się z kościołem, ale nie z Bogiem) zaangażował się w ruch ludowy i robotniczy tak bardzo, że stało się to jego obsesją, celem i sensem życia. Część późniejszej postawy Dzierżyńskiego ukształtowali ludzie, z którymi się zetknął, okoliczności, sytuacje, wydarzenia historyczne.

Książka biograficzna, ale ze względu na ogrom materiału dokumentalnego, także popularno-naukowa. W związku z tym nie czyta się jej łatwo i bezrefleksyjnie; lektura wymaga uwagi i skupienia.
Polecam czytelnikom z otwartą głową, to jest takim, którzy zdolni są przyjąć, że coś może wyglądać nieco inaczej, niż im się to wcześniej wydawało. I takim, którzy chcą wiedzieć.


Sądzicie, że stałem się katolikiem. Nie! Nim ja nie jestem! Ja jestem tylko chrześcijaninem, ja wierzę tylko w naukę Chrystusa, w Jego Ewangelię, w miłość Jego niezmierzoną ku ludziom nieszczęśliwym. Ja wierzę, że On pozostawił dla zbawienia nas wszystkich swą naukę, zapieczętowaną tak haniebną śmiercią, że On mieszka tylko w sercach naszych, w sercach tych, co przykazania Jego wypełniają, a nie w gmachach, obrazach, żelazie, drewnie, że On jest żywym dla dobrych, a martwym dla złych, że Jego chwalić można w czynach, prawdzie i duchu, że Jego wyznawcą być można dziś tylko będąc prześladowanym za miłość ku swym bliźnim i oddając za nich i za siebie zarazem swą duszę i ciało; ja wierzę, że Bóg Chrystus – to Miłość. Innego Boga oprócz Niego nie mam. [Z listu Dzierżyńskiego do siostry]


piątek, 22 marca 2024

Anegdoty o pijanym prostaku

 "Himilsbach. Ja to chętnie napiłbym się kawy" – Ryszard Abraham

Zbiór anegdot na temat Jana Himilsbacha – kamieniarza, alkoholika, aktora, pisarza, człowieka agresywnego, wulgarnego, ordynarnego i nieuczciwego. Wywoływał awantury w lokalach, obrażał ludzi, pożyczał pieniądze, których nie oddawał. W anegdotach wygląda to czasem nawet zabawnie, ale chyba tylko z dużego dystansu.

Czyta się bardzo szybko i lekko, jak zbiór dowcipów, a lektura zajmuje może z godzinę.

czwartek, 21 marca 2024

Szpiedzy, agenci i mordercy

 „O północy w Berlinie” – Joanna Jax

Jax – gdzieś, kiedyś, słyszałem/czytałem w literackim świecie ten pseudonim, ale bez jakichkolwiek skojarzeń czy ocen. Podejrzewałem, że może to być jedna z wielu królowych polskiego kryminału, ale mimo to, a może właśnie dlatego, gdy tylko nadarzyła się okazja, postanowiłem sprawdzić.

Afryka, 1889.
Dziadek Ann-Katrin, Joseph Schneider, przybył na Wybrzeże Szkieletowe, nazywane także bramą prowadzącą do piekła, wraz z dziewiętnastoma śmiałkami i dowódcą, kapitanem pruskiej armii Curtem von François. Dostali zadanie by naprawić błędy poprzednika i przykryć jego porażkę. Wcześniej tę ziemię miał zająć dla Drugiej Rzeszy doktor Heinrich Ernst Göring, ale jego misja okazała się kompletną katastrofą*.

Dwudziestu ludzi miało z Niemiec uczynić mocarstwo kolonialne? Dostali zadanie… eee… a od kogo? Cesarz czy Kanclerz Cesarstwa Niemieckiego, zwanego II Rzeszą, wysłał dwudziestu ludzi, by zdobyli Wybrzeże Szkieletowe, stanowiące część pustyni Namib? Dziwne to i nie do końca zrozumiałe, jak zresztą wiele fragmentów powieści, ale wyjaśnia się częściowo w drugiej połowie książki.

Berlin, 1947.
Urodzona w Kairze Ann-Katrin Schneider ukrywała się pod nazwiskiem Karen Bremer, domyślając się, że jej prawdziwe dane znajdują się w Centralnym Rejestrze Zbrodniarzy Wojennych. W Berlinie planowała się spotkać z doktorem Alfredem Kleinem, znajomym jej wuja. W solidnie przeszukanym mieszkaniu (łącznie ze zrywaniem parkietu) kobieta znalazła zwłoki lekarza. Przed śmiercią był torturowany. Ann-Katrin Schneider zostawiła w mieszkaniu odcisk dłoni i włos; widziała ją też stara sąsiadka lekarza.

Policja znalazła zdjęcie ofiary z czasów wojny, na którym Klein pozuje w towarzystwie feldmarszałka Erwina Rommla i kilku innych osób w mundurach Afrika Korps, wykonane na afrykańskiej pustyni. Wkrótce kolejna osoba z fotografii znaleziona zostaje martwa. Wydaje się, że trwa polowanie na następną.

Od początku lektury natykałem się na niejasne, nie do końca zrozumiałe informacje, ale dopiero w drugiej połowie powieści odkryłem, że to zapewne maniera pisarska autorki (alternatywą jest nieudolność, ale to raczej nie to): podsunąć czytelnikowi informację, ale jej wyjaśnienie, znacznie później. Przykład: Już na samym początku czytelnik dowiaduje się, że gdyby Ann-Katrin Schneider w czasie wojny przebywała w Niemczech, to ze względu na ciemną skórę padłaby ofiarą ustaw o czystości rasowej – ale zaraz, zaraz… niby czemu córka Niemca i Brytyjki miałaby mieć ciemniejszą karnację? Dopiero po przeczytaniu połowy książki dowiedziałem się, że jej ojciec, ten Niemiec, był Mulatem.

Sprawę morderstw powiązanych jakoś z Afryką Południowo-Zachodnią prowadzi berliński policjant, Eric Weber. Za Hitlera członek NSDAP, pederasta, znakomity śledczy ze skłonnością do użalania się nad sobą. Niewiele udaje mu się odkryć i niekoniecznie jest to jego winą. Weber prosi więc o pomoc przyjaciela, dawnego agenta MI6 (brytyjskiego wywiadu), Connora Evansa. Tak się składa, że Evans też przebywa w Berlinie – zjawił się tam w poszukiwaniu Ann-Katrin Schneider, która w Kairze zniszczyła mu karierę. Czy chodzi mu o doprowadzenie jej na stryczek za szpiegostwo, czy o kolejną kopulację, to on sam chyba jeszcze do końca nie wie. A tak, naiwny wątek romansowy też jest w powieści obecny.

Poza Schneider, Evansem i Weberem, liczących się bohaterów jest może jeszcze kilkoro (w tym, sławny i znany z filmów przygodowych, Lawrence z Arabii). Mimo to autorka niezbyt sobie z nimi radzi i do połowy powieści, albo i dalej, po prostu mylą się czytelnikowi. Podobnie jest ze skokami w czasie i przestrzeni; akcja raz dzieje się w Berlinie, raz w Afryce, raz w tym roku, raz w innym. Coś takiego można napotkać w wielu książkach i nie jest niczym złym, ale… taki sposób prowadzenia narracji trzeba umieć poprawnie skonstruować, bo inaczej akcja irytująco się rwie.
Przypomniałem sobie, czytaną niedawno książkę Martina „Ogień i Krew” – z setkami bohaterów i dziesiątkami miejsc autor poradził sobie znakomicie. Cóż… pisarze bywają genialni, bardzo dobrzy, dobrzy i…

Powieść historyczno-polityczno-romansowo-szpiegowsko-sensacyjna. Ewidentnie za dużo w niej tego wszystkiego. Wątek uczuciowo-romantyczny przewidywalny, bo przecież żadna Polska nie uczyniłaby bohaterką swojej powieści nazistki. Więc nieomalże od początku wiadomo, że Ann-Katrin Schneider...
Sporo miejsca poświęciła autorka kwestii ludobójstwa dokonywanego przez białych chrześcijan na afrykańskich plemionach. Z tym, że określenie „ludobójstwo”, może nie być w pełni precyzyjne, bo Belgowie i Niemcy w tamtych czasach, nie uważali Murzynów za ludzi.

Nie przywiązuję do tego wagi. Niejednemu wykopywałem spod nóg skrzynię, by zawisł na szubienicy. Czasami byłem miłosierny i ciągnąłem takiego za nogi, żeby szybciej zdechł. Zrozum, oni są jak zwierzęta. Równie dobrze mógłbym polować na lwy czy antylopy, tylko na tych tutaj szkoda cennych naboi**.

Nie jest to specjalnie dobre pisarstwo, choć i nie całkiem złe. „O północy w Berlinie” to pierwsza część większej całości i choć ten tom przeczytałem bez większych oporów, to po kolejne prawie na pewno nie sięgnę. I to zważywszy na fakt, że powieść nie kończy się nijak. Tak, nie ma tu kompletnie żadnego zakończenia, właściwie żaden wątek nie zostaje zamknięty, a akcja urywa się w najciekawszym momencie. Coś takiego, to jest zmuszanie czytelnika, by kupował kolejne tomy, bo inaczej nie będzie wiedział, co było dalej i jak się to skończyło, uważam za mocno nieeleganckie. I niech to starczy za moją prywatą ocenę.




---
* Joanna Jax, „O północy w Berlinie”, wyd. Skarpa Warszawska, 2024, s.39.
** Tamże, s. 307.










Książka z Klubu Recenzenta serwisu nakanapie.pl.


czwartek, 14 marca 2024

Dziedzictwo smoczych lordów

 „Ogień i krew: Część 1” – George R. R. Martin

„Ogień i krew” w udany sposób imituje popularno-naukową pozycję napisaną w stylu historycznego, fabularyzowanego dokumentu. Nie ma w niej dialogów, a całość zbudowana jest na narracji w trzeciej osobie. Narratorami są zwykle maesterzy (specjalni doradcy, mędrcy, uzdrowiciele królów i lordów). Oczywiście nie jest to prawdziwa książka historyczna – opowiada, owszem, historię, ale nieistniejącego, fantastycznego państwa czy kraju, który narodził się w wyobraźni Martina.

W pierwszym tomie, bo jest i drugi, autor prezentuje część kronik rodu Targaryenów. Po zagładzie Valyrii, Targarienowie, pod wodzą Aegona Pierwszego Zdobywcy, osiedlają się na Smoczej Skale, a z czasem scalają księstwa, państwa i państewka w jedno imperium rządzone przez ród Targarienów – Westeros.

Opisywane w książce wydarzenia miały miejsce wiele setek lat przed tymi, które znane są z „Pieśni Lodu i Ognia”. Teoretycznie jest to więc prequel, ale zamiar czytania najpierw obu tomów „Ognia i Krwi”, a dopiero później „Pieśni Lodu i Ognia”, uważam za grube nieporozumienie i bardzo zły pomysł. Ta powieść Martina może mieć istotne znaczenie i być w pełni zrozumiała, i w ogóle interesująca, tylko dla tego czytelnika, który z „Pieśni Lodu i Ognia” zna i pamięta nazwiska i miejscowości – przynajmniej niektóre.

poniedziałek, 11 marca 2024

Trendy i tendencje tytułowe

Przyglądałem się tytułom książek polskich autorek, na przykład „Emocje zadbane i masz wyje**ne”, „Wyp***dalać! Historia kobiecego gniewu” czy „Miej wyje**ne, będzie Ci dane”, i zastanawiałem się nad trendem czy tendencją Może raczej szukałem odpowiedzi na pytanie, z czego owe trendy wynikają, bo że są obecnie obecne, to dość oczywiste. Wyszło mi, że rodzą się z kiepskiego pisarstwa. Jeśli fabułą, treścią, warsztatem pisarskim, nie da się nakłonić potencjalnego czytelnika do zakupu, to trzeba epatować tytułem. To proste.

Obecnie, marzec 2024, epatowanie można uskuteczniać na cztery sposoby:
a) Ordynarne, prymitywne wulgaryzmy.
b) Niemieckie słowo „Auschwitz” w tytule.
c) Słowa i zwroty w jakimś obcym języku.
d) Dowolne kombinacje powyższych.  

W takim razie pozwolę sobie zaproponować którejś z polskich autorek (lub przyszłych autorek) tytuł: „Pierdo***na in the ass whore opowiada o Auschwitz”. W reklamach powinny się znaleźć, i to koniecznie, informacje, że wreszcie/nareszcie, że długo wyczekiwana, a zwłaszcza „już”, już za tydzień, już za pół roku – nieważna, za ile, ważne, że JUŻ. Można też dodać, że to pozycja bestsellerowa i nie ma żadnego znaczenia, że nie sprzedano dotąd ani jednego egzemplarza.

Ktoś powie, że przecież trzeba jakoś przyciągnąć, zainteresować czytelnika – tak, oczywiście, trzeba, tyle że można to robić na dobrym poziomie. Znakomitym przykładem jest „Alkoholiczka” Miki Dunin. Tytuł prosty, zrozumiały, językowo poprawny, intrygujący. 
Rzecz jasna i na szczęście dobrych tytułów nadal mamy trochę więcej.

czwartek, 7 marca 2024

Być Żydem to żaden interes

 „Rejwach” – Mikołaj Grynberg

Rejwach według SJP to hałas wywołany przez głośne rozmowy, krzyki. W moim przekonaniu, w wyobraźni, jednak nie każdy hałas i głośne krzyki. Na przykład plac targowy, mnóstwo ludzi, wszyscy mówią na raz, przekrzykują się, zachwalają, targują się, sprzeczają; rozgardiasz, zamieszanie – to właśnie jest rejwach, tak go „widzę”.

„Rejwach” Grynberga to trzydzieści jeden króciutkich opowiadań o tym, jak to jest być Żydem we współczesnej Polsce (lata 2010-2017), często w Łodzi. Są one wszystkie – te dwukartkowe najwyżej opowiadania – zaprzeczeniem rejwachu, bo wszystko odbywa się po cichu, w tajemnicy i konspiracji. Rozmówcy Grynberga mają dość milczenia, ukrywania się, udawania, ale to nie znaczy, że zgodziliby się wystąpić publicznie. Po zagwarantowaniu im anonimowości, zgodzą się porozmawiać z pisarzem psychologiem, ale w cztery oczy i tylko raz.

Nazywam się Klementyna, ale to jest pseudonim, tylko na użytek naszego spotkania. Mam osiemdziesiąt dziewięć lat i bardzo chcę się z panem spotkać. Może pana zachęci fakt, że mieszkam w Łodzi, a może to, że dalej się tu ukrywam. Mam nadzieję, że pan rozumie, że nie ukrywam się dlatego, bo obrabowałam bank, tylko z zupełnie innego powodu. Jeżeli nie będzie się panu chciało wsiąść w pociąg i przyjechać, zrozumiem. Może jednak skusi się pan na staruszkę i jej historię, której nikomu jeszcze nie opowiedziała? Niech pan przemyśli. Na zachętę dodam, że to będzie nasze pierwsze i ostatnie spotkanie. Czekam.

Żydowskie pochodzenie, kwestia żydowska, holocaust, który dotknął kogoś z dalszej nawet rodziny, to nadal nie są tematy w Polsce neutralne. Przynajmniej dla większości. W przypadku wątpliwości proponuję test. Nowak wyjechał do Niemiec, dostał tam dobrą pracę i postanowił zostać tam na stałe. Jakie emocje czy przemyślenia wzbudza taka informacja? Najprawdopodobniej żadne. Natomiast wiadomość, że Kowalik wyjechał na stałe do Izraela, nie jest odbierana tak samo obojętnie. A przecież to Niemcy, wojna, okupacja, łapanki, obozy, krematoria… Ale to z Kowalikiem musi coś być nie tak. Patrz panie – na dobrego Polaka katolika wyglądał, a teraz do tego Izraela! Jak to ludziom nie można ufać!

Często latam do Izraela, zawsze z pielgrzymkami. Nikt mnie nie złapie, że coś jest nie tak. Przyłączam się do grup z innych miast i trzymam się na uboczu, co jest w tej sytuacji zrozumiałe.
/…/
Kiedy zbliża się czas powrotu, żegnam się z grupą. Księdzu przewodnikowi mówię – co jest prawdą – że dołączę do pielgrzymki, która pojedzie do Nazaretu. Jadę do rodziny, do Tel Awiwu. Mieszkał tam wujek mojej mamy, ale już nie żyje. Jego dzieci i wnuki to moja najbliższa rodzina. Spędzamy miły tydzień, zanim udam się do miejsca, gdzie dorastał Jezus. Żegnamy się bez scen, bo za rok znowu przyjadę.

Żydowskie pochodzenie powoduje w Polsce wyobcowanie, depresję, poczucie braku więzi. Nawet u kogoś, kto o swoich koligacjach dowiedział się dopiero jako dorosły człowiek. Przecież coś tu jest zupełnie nie tak! Tylko z kim jest „nie tak” – z Polakami czy z Żydami?

I o tym właśnie jest ta książka. Momentami bardziej przejmująca, niż opisy przypadków z czasów Zagłady. Choć po prawdzie w „Rejwachu” nikt nikomu krzywdy nie robi. Chyba nie...

wtorek, 5 marca 2024

Dawno temu, na końcu świata

Kurwa jego mać! Ja pierdolę! – sierżant wściekle wydzierał się na całe gardło – Jebany hipis w jednostce! – A ja osłupiałem…

Miałem wtedy dwadzieścia jeden lat, nie wychowałem się na bezludnej wyspie ani w klasztorze. Nie jest więc prawdą, że „kurwy pierdolone” nigdy nie dotknęły moich uszu. Nie o to chodziło. To był język dobrze mi znany. Język nastolatków, język przyblokowych boisk, podwórek, placów budów, na których miewałem praktyki, ale tak się nie mówiło w domu, do członków rodziny, tak się nie odzywano do nieznanych dorosłych. Do wielu znajomych zresztą też nie.
Ktoś zapytał mnie pewnego razu, czy w domu nie brakowało mi czasem słów albo czy nigdy nie wypsnęło mi się coś takiego niechcący. Otóż nie. Nigdy. To były dwa różne światy. W domu, także na lekcjach, takich zwrotów, wyrażeń i określeń po prostu się nie używało i nie wymagało to żadnego wysiłku, samokontroli.

Ordynarne wrzaski sierżanta zaszokowały mnie, bo to nie ten człowiek, nie ten czas, nie to miejsce. Rzecz działa się na placu apelowym jednostki wojskowej. Sierżant miał, na oko, jakieś czterdzieści pięć – pięćdziesiąt lat. Słyszeli go inni młodzi żołnierze, co może jeszcze pal licho, ale też kompania żołnierzy zawodowych, którzy mieli swój apel kilka metrów dalej (byli tam ludzie starsi od mojego sierżanta, niektórzy wyżsi stopniem), ale także cywile za murem. Bo za murem jednostki była zwyczajna ulica Miasteczka, może nie rynek i samo centrum, ale też nie żadne peryferie, więc te wulgaryzmy docierały też do przechodniów, kobiet, dzieci. On miał to zwyczajnie w nosie. Nikt też nie reagował na jego histeryczne wrzaski i plugawe wyzwiska.

W taki oto sposób przywitany zostałem w Miasteczku (południowo-zachodnia Polska, blisko granicy) w jednostce wojskowej WOP, do której skierowano mnie, celem odbycia zasadniczej służby wojskowej.


Próbowałem, zupełnie bez powodzenia, studiować inżynierię lądową na Politechnice Wrocławskiej oraz mechanizację hutnictwa na Politechnice Śląskiej. W międzyczasie zmieniałem zameldowania i przydziały do właściwej terytorialnie WKU (Wojskowej Komendy Uzupełnień) – uciekałem w ten sposób przed poborem, przed obowiązkową wówczas służbą wojskową. Trwała ona prawie dwa lata w wojskach lądowych i trzy lata w marynarce wojennej. Zdecydowanie nie miałem ochoty na żadną służbę ojczyźnie, a poza tym potwornie się tego wojska bałem. Nie ja jeden zresztą. I nie bez powodu.
W pewnym momencie nie miałem już pomysłów na dalsze uciekanie oraz kombinacje z meldunkami. Kolejne studia szlag trafił (zapewne byłem na nie po prostu za głupi), nie miałem już siły. Przestałem robić cokolwiek, więc wkrótce dostałem kartę powołania do odbycia zasadniczej służby wojskowej i nakaz stawienia się określonego dnia rano w jednostce WOP (Wojska Ochrony Pogranicza) w Miasteczku.

Od kilku miesięcy byłem żonaty. Żona była w ciąży. Więc nie było wesoło w tej rodzinie, a właściwie to było bardzo, bardzo źle… Jakoś tam starałem się młodą kobietę w ciąży pocieszać, ale marnie mi to wychodziło. Pewnie dlatego, że robiłem to bez przekonania i na siłę, mocno też skoncentrowany na sobie i swoim strachu.

W jednostce zjawiłem się w wyznaczonym czasie i kiedy żołnierz z wartowni, czy innego biura przepustek, prowadził mnie do budynku kompanii, na placu apelowym usłyszałem właśnie przemiłego i wysoce kulturalnego sierżanta.
Stopni wojskowych, na wszelki wypadek, starałem się nauczyć już od kilku dni, byłem też u fryzjera – brutalne strzyżenie „na pałę” znane mi z filmów o wojsku, nie kojarzyło mi się dobrze, więc postanowiłem to załatwić we własnym zakresie; miałem więc wtedy króciutkiego jeżyka i w pierwszej chwili nie dotarło do mnie, że ten „hipis” to niby ja. W każdym razie nikt się jakoś później nie rwał do strzyżenia mnie – wyraźnie jednak mój jeżyk wystarczył, a wrzaski i wyzwiska były, ot tak sobie, dla zastraszenia i zgnębienia, może jeszcze dla popisania się.

Wtedy dopiero, w tej jednostce wojskowej, dowiedziałem się, że w naszym kraju są dwa rodzaje wojsk – jedne podlegają MON (Ministerstwo Obrony Narodowej), a drugie MSW (Ministerstwo Spraw Wewnętrznych). WOP należały do tego drugiego pionu, i w tamtych czasach (początek lat osiemdziesiątych) – jak się okazało – miało to istotne znaczenie i konsekwencje.

Na kompanii (jedno piętro w budynku) przyjęli mnie jacyś kaprale. Zachowywali się nawet znośnie, a to, że wyłudzili ode mnie papierosy i zapalniczkę, uważałem za mało ważne, głupstwo – chciałem im się podlizać, zakoś zaskarbić sobie ich względy, więc dałem. Jednak zapalić z nimi nie mogłem, co to, to już nie.
Ulokowali mnie w izbie żołnierskiej (tak, izbie – nie sali, nie pokoju – izbie) trzeciego plutonu. Kompania składała się z czterech takich plutonów, a każdy z nich zajmował jedną izbę. W plutonie było ok. dwudziestu kilku żołnierzy. Kompania to cztery plutony.

Po kilku miesiącach i po złożeniu uroczystej przysięgi wojskowej moja kompania została podzielona. Część wywieziono na Górny Śląsk – podobno ludzie ci służyli dalej w ZOMO (i pomyśleć, że przez chwilę im nawet zazdrościłem, bo gdybym znalazł się w tej grupie, miałbym bliżej do domu), a reszta, ze mną włącznie, trafiła do miasta przemysłowego w południowo-zachodniej Polsce, blisko czeskiej granicy, do jednostki BCP. Wcześniej nie było tam żadnej takiej formacji, byliśmy pierwsi (kilkadziesiąt osób, więc określenie „batalion” to była tylko formalność), a to miało jedną dobrą stronę w całym tym koszmarze – nie było starych żołnierzy (fali), którzy mogliby nas gnębić. Spędziłem w tej służbie ponad dwa lata, czyli znacznie więcej, niż przewidywała ustawa, ale w stanie wojennym, który wkrótce został w Polsce wprowadzony, większość praw była po prostu zawieszona, więc…

Izba żołnierska



niedziela, 3 marca 2024

A ja tam nie chcę do Ameryki

 „Trylobity” – Breece D'J Pancake

Breece D'J Pancake, a właściwie to Breece Dexter John Pancake (pancake – naleśnik), a dziwaczny zapis imienia był wynikiem błędu w The Atlantic Monthly, gdzie w 1977 roku opublikowano jego opowiadanie, „Trilobites”. Samemu autorowi się to z jakiegoś powodu spodobało, więc postanowił nie poprawiać.
Pancake w wieku około dwudziestu lat przeszedł na katolicyzm, przyjmując imię John; popełnił samobójstwo gdy miał dwadzieścia sześć-siedem lat. Powody nie zostały nigdy do końca rozpoznane, ale spekulacje i plotki mówiły o problemach z ojcem alkoholikiem oraz tragicznej śmierci bliskiego przyjaciela w koszmarnym wypadku samochodowym.
D'J studiował kreatywne pisanie na Uniwersytecie w Wirginii, pracował jako nauczyciel języka angielskiego. Był laureatem Nagrody Literackiej Stowarzyszenia im. Thomasa Jeffersona przyznawanej przez tenże Uniwersytet. W czasie swojego krótkiego życia opublikował w czasopismach zaledwie sześć opowiadań.

„Trylobity” – jedyna książka Pancake’a, to zbiór opowiadań, których akcja dzieje się zwykle w Wirginii Zachodniej w drugiej połowie XX wieku. Składają się na niego poniższe utwory:
„Trylobity”,
„Kotlina”,
„Pokój na zawsze”,
„Łowcy lisów”,
„Raz jeszcze”,
„Skaza”,
„Zabijaka”,
„Czcigodni zmarli”,
„Tak jak musi być”,
„Pierwszy dzień zimy”,
„Jak zostałem zbawiony”,
„Suche drzewo”.

Bohaterami opowiadań są biedni, prości, niewykształceni, nawet prymitywni, górnicy, rolnicy, niedoszli mechanicy. Motywem wspólnym utworów jest beznadzieja i wieczna przegrana. Brak nadziei na zmianę na lepsze, na jakąkolwiek lepszą przyszłość; koszmarnie przegrane życie. Ci ludzie chyba polubili tę swoją beznadzieję, narzekają na nią, cierpią, ale nie są zdolni do żadnej zmiany. Jeśli nawet któryś z nich wyrwie się z zaklętego kręgu wiecznej przegranej i marazmu, to… w końcu i tak wraca na stare śmieci, do znajomej beznadziei. Fragment opowiadania „Jak zostałem zbawiony”:

Chester był sprytniejszy niż inni mu podobni porąbańcy, bo zdążył się wycofać, zanim się wszystko zesrało. Popełnił jednak dwa błędy: pierwszy polegał na tym, że odniósł sukces, a drugi na tym, że wrócił. Nie są to błędy typowe dla Amerykanina, takie jak picie, ćpanie, ruchanie ludzi w dupę albo nadstawianie do ruchania własnej, ponieważ Rock Camp w stanie Wirginia Zachodnia nie jest typowym amerykańskim miasteczkiem, gdzie takie błędy się rodzą, i nie jest również typową górską dziurą*.

Opowiadania zwykle nie zawierają żadnej puenty, kończą się po prostu nijak, a może właśnie w ogóle się nie kończą. To jakby migawka, rzut oka na kilka godzin lub dni z beznadziejnego życia jakichś osób.
W „Zabijace” Skeevy bije się na pięści z Gibsonem. Opowiadanie kończy się w środku walki, więc nie wiadomo, który z nich ją wygrał i zdobył dwieście dolarów nagrody. Najwyraźniej, nie to jest ważne. Bez względu na wynik bijatyki czy pojedynku, obaj wydają się przegrani.

Świetny warsztat, ale lektura „Trylobitów” Pancake’a wydała mi się przygnębiająca. Przypominają mi te opowiadania „Elegię dla bidoków” Jamesa Davida Vance’a oraz utwory Erskine Caldwella: „Blisko domu”, „Poletko Pana Boga”, „Sługa boży”.





---
*„Trylobity”, Breece D'J Pancake, przekład Maciej Świerkocki, Wydawnictwo Czarne, Wołowiec, 2024, e-book, konwersja i produkcja e-booka: d2d.pl.