środa, 30 kwietnia 2008

O miłości i mroku

„Opowieść o miłości i mroku” – Amos Oz


Czym jest duchowość? Co to znaczy – duchowe? Bez sprecyzowania tego pojęcia nie da się sensownie pisać o twórczości Amosa Oza, a o „Opowieści o miłości i mroku” zwłaszcza i szczególnie.

Najprościej rzecz ujmując, duchowe jest wszystko to, co nie jest materialne, czyli po prostu tzw. świat wartości człowieka. Elementami tego świata, które zwykle jako pierwsze przychodzą nam na myśl są: miłość, przyjaźń, dom, rodzina, Bóg, praca, uczciwość, wierność, odpowiedzialność, religia, odwaga, dobro dziecka, humor i pewnie setki innych.

Człowiek jest szczęśliwy, „poukładany”, ma pogodę ducha wtedy, kiedy żyje zgodnie ze swoim światem wartości, a żadna z nich nie jest sprzeczna (w konflikcie) z innymi. Wydaje się to bardzo proste, ale… Każdy człowiek ma, lub przynajmniej może mieć, inny świat wartości. Oczekiwanie, że osoba obok nas, choćby najbliższa, będzie miała dokładnie taki sam „zestaw” wartości, rodzi konflikty, rozczarowania, zawody, żale i urazy.

Całą sprawę, niejako dodatkowo, komplikuje fakt, że dość często nie znamy, nie potrafimy dokładnie rozpoznać własnego świata wartości, albo usilnie staramy się przyjąć za swoje te wartości, które tak naprawdę nie są nasze, ale uważamy, że wypadałoby je mieć. Któż zechce, głośno lub samemu sobie, przyznać się, że właściwie żadne dobro dziecka specjalnie go nie interesuje i właściwie wszystkie te bachory to mogą sobie…? Albo, że miłość i wierność to głupota, bo liczy się przecież tylko dobry seks?

I tak oto droga do szczęścia człowieka jest jednocześnie bardzo prosta i niezwykle trudna…

Wracam teraz do książki Amosa Oza. „Opowieść o miłości i mroku” jest jedną z najlepszych historii o duchowości żydowskiej, jakie kiedykolwiek czytałem. Jestem też przekonany, że – biorąc pod uwagę moje wprowadzenie dotyczące duchowości człowieka w ogóle – jest to całkowicie wystarczająca oraz najzupełniej wyczerpująca recenzja tej książki.

Dodam może jeszcze tylko, że jest to powieść autobiograficzna, opisująca całe pokolenia mniej lub bardziej nieszczęśliwych Ozów. Rzecz dzieje się głównie, choć nie tylko, w Palestynie w czasach tzw. brytyjskiego mandatu, a także nieco później, w czasie powstawania państwa Izrael. Uroku powieści dodaje bardzo realistyczny opis życia w kibucu oraz… niesamowite poczucie humoru autora, będące typowym i nierozłącznym elementem duchowości żydowskiej. Oto zresztą próbka…

„Zarazki były jednym z naszych najczarniejszych koszmarów. Tak samo jak antysemityzm: nigdy nikomu nie zdarzyło się zobaczyć na własne oczy ani antysemity, ani bakterii, ale wszyscy doskonale wiedzieliśmy, że czają się wszędzie i patrzą na nas, choć ich nie widać. Właściwie nie do końca jest prawdą, że żaden z nas nie widział nigdy bakterii. Ja widziałem. Bardzo długo wpatrywałem się skupionym wzrokiem w kawałek żółtego sera, aż nagle dostrzegłem na nim mrowie rojącego się drobiazgu. Podobnie jak grawitacja była wówczas w Jerozolimie znacznie silniejsza niż dziś, tak też zarazki były o wiele większe i mocniejsze. Widziałem je”*.



* Amos Oz „Opowieść o miłości i mroku”, przekład z hebrajskiego Leszek Kwiatkowski, Warszawskie Wydawnictwo Literackie Muza SA 2005, str. 22.


sobota, 26 kwietnia 2008

Zemsta i miłość i...

„Angielka” – Jerzy Seipp


Jednym z najbardziej koszmarnych doświadczeń życiowych jest upokorzenie. Zwłaszcza i szczególnie upokorzenie związane z bezsilnością, czy też kompletną bezradnością wobec kogoś lub czegoś. Koleżanka opowiadała mi kiedyś o zgwałceniu, kolega o tragicznej śmierci dziecka, ja z kolei po dziś dzień pamiętam, jak oberwałem pałą zomowską, lub z czasów już „nowożytnych”, jak na sali sądowej na moją uwagę o elementarnie pojmowanej sprawiedliwości usłyszałem od śmiejącej mi się w nos sędziny: „Panie M., sprawiedliwość to nie na tej sali”.
W takich chwilach można myśleć tylko o zemście, o odpłaceniu krzywdzicielowi „pięknym za nadobne”. A jeśli nawet sytuacja nie nas osobiście dotyczy, to miło jest przeczytać o tym, że jednak jest na tym świecie jakaś sprawiedliwość, a dobro ma szansę, choćby czasem, wygrać ze złem.

Jerzy Seipp napisał powieść o zemście. O krzywdzie brutalnie, lecz sprawiedliwie pomszczonej. Kiedy czytałem, co i jak potomek możnego niegdyś rodu zrobił ojczymowi gwałcącemu nastoletnią pasierbicę, byłem całkowicie po stronie mściciela – choć nie uważam się za człowieka specjalnie krwiożerczego. Kiedy jeszcze okazało się, że ów mściciel dysponuje jednocześnie środkami, dzięki którymi drugą ręką może naprawiać szkody i ocierać łzy, byłem wręcz zachwycony.

„Angielka” to także niezwykle smutna opowieść o krzywdzie, której zadośćuczynić się nie da, bo i cóż można zrobić, na kim się mścić, gdzie dochodzić sprawiedliwości, kiedy trzyletnia dziewczynka umiera nagle we śnie (historia rozpoczyna się w dniu jej pogrzebu)? Co można powiedzieć jej ojcu, potwornie skrzywdzonemu w dzieciństwie, dla którego córeczka była jedynym sensem i radością życia?

Książka oparta jest na XIX-wiecznej, rodzinnej legendzie rodu Seippów, romantycznej opowieści, która mówi o zaginionym skarbie, jaki wolnomularze powierzyli węgierskim przodkom tytułowej bohaterki, z przeznaczeniem na wsparcie w Polsce powstania narodowego. I choć sporo jest w „Angielce” odwołań do czasów i wydarzeń historycznych, nie ma wątpliwości, że jest to powieść współczesna – jej akcja dzieje się w Polsce, a także wielu innych miejscach Europy i Świata, na początku XXI wieku.
Jest więc „Angielka” także powieścią przygodową. Poszukiwanie ukrytego skarbu, jako odtrutka na całe zło, okazuje się całkiem niezłym pomysłem. Sporo jest także w książce elementów sensacyjnych.

Bardzo często, autorom z nie tak dobrze wypracowanym warsztatem, połączenia typu „dwa w jednym” po prostu się nie udają. Jerzy Seipp jest zawodowcem, jego cztery w jednym lub pięć w jednym, czyta się znakomicie. Autor nie dostanie za „Angielkę” Nobla. Nie jest to „Ulisses”, „Człowiek bez właściwości” czy „Czarodziejska Góra”. „Angielka” – bez pretensji do jakichś wydumanych „ambicji” – to zwyczajnie i po prostu bardzo dobra powieść… rozrywkowa. Jest tu sensacja i przygoda, jest wielka miłość, klątwa i zemsta, są tajemnice i rodzinne legendy… Czego chcieć więcej?

Gdybym miał szukać porównania (dla klienta w księgarni lub czytelnika w bibliotece) powiedziałbym, że „Angielka” to całkiem udane połączenie „Hrabiego Monte Christo”, „Klubu Dumas” i lepszych kawałków serii o Panu Samochodziku – oczywiście w wersji dla dorosłych (w pełnym znaczeniu tego słowa).


niedziela, 20 kwietnia 2008

Bohater i Królewna

„Królewna” – Jerzy Seipp


Po latach wojen w służbie shoguna, po setce starć, w których jeden błysk miecza decydował o życiu lub śmierci, wraca samuraj do swojego skromnego lenna. Zmęczony życiem, rozczarowany ideami, w imię których przelał morze krwi, pragnie już tylko spokoju. Marzy mu się cicha kontemplacja kwiatów śliwy, medytacje zen…

Po wielu latach włóczęgi i niebezpieczeństw, czyhających na najszybszego nawet strzelca na Pograniczu i Dzikim Zachodzie, dawny rewolwerowiec wybiera się w spokojniejsze strony. Zmęczony niezliczonymi pojedynkami „w samo południe”, nocami spędzonymi przy pokerze i z brudnymi dziwkami, pragnie już tylko spokoju. Marzy mu się farma, może nawet porządna kobieta…

W takich właśnie momentach, w książce lub filmie, pojawia się zwykle kilku s…synów, którzy aż się proszą, żeby wysłać ich na tamten świat w sposób jak najbardziej spektakularny i przy okazji bolesny.

XXI wiek, Polska. Po latach włóczęgi po całym świecie wraca do kraju główny bohater „Królewny”, Bartek Zborowski – mocno zmęczony (kobiety, alkohol, rozczarowania, zawody), nieco rozgoryczony, kpiąco-cyniczny, twardy facet. Szuka swojego miejsca w życiu i do pewnego stopnia je znajduje – pracuje jako broker informacyjny we własnej firmie. Z jednej strony jest to tylko nieco lepiej brzmiąca nazwa prywatnego detektywa, ale z drugiej faktem jest, że w trakcie realizacji zleceń banków, firm i korporacji, rzeczywiście więcej jest w działaniach Zborowskiego komputerowego hackerstwa oraz tak zwanej socjotechniki, niż klasycznego śledzenia i podsłuchiwania. Jednak „więcej” nie znaczy „tylko”, a więc życie Bartka toczy się stosunkowo spokojnie, ale bynajmniej nie nudno.

Do dnia dzisiejszego dokładnie tacy są moi ulubieni bohaterowie powieści przygodowych, sensacyjnych, thrillerów, westernów, itp. Takich szukam, za takimi tęsknię, z takimi dobrze się bawię.

Tego typu literatura nadal jest dostępna, nie ma większego kłopotu z jej zdobyciem. Problemem jest za to coś innego – warsztat. W starych książkach jest pewnie wiele uroku, ale to już nie jest współczesne pisarstwo. Idole mojej młodości, być może zgodnie z ówczesnym kanonem, byli zwykle jednoznaczni moralnie i to tak bardzo, że dziś wywołuje to we mnie odruchy wymiotne. Bo ja też się zmieniłem – nie mam już piętnastu lat i wiem, że życie to nie banknot (choć banknoty nim żądzą) i ma więcej niż dwie strony. Prawiczkiem już też nie jestem… O ile wcześniej bohaterowie nie mieli właściwie w ogóle życia seksualnego, to obecnie wielu autorów z tym tematem kompletnie sobie nie radzi i z desperacją wynikającą z żenującej niewiedzy, nieujawnionych pragnień i niezaspokojonych potrzeb, przeładowuje swoje historie po prostu tandetną i wulgarną pornografią.

Jerzy Seipp napisał powieść genialną.
Kiedy z autobusu wypada wprost na Bartka Zborowskiego młoda dziewczyna w poszarpanej odzieży, prawdopodobnie nafaszerowana narkotykami, możliwe, że zgwałcona, i kiedy kilka dni później okazuje się, że została zabita, a więc wyraźnie na scenę wkroczyli bardzo źli ludzie, broker informacyjny rusza do akcji.
Gdyby reszta fabuły związana była tylko z krwawą zemstą prywatnego detektywa zranionego w swojej dumie zawodowej, który stracił jednocześnie największą miłość życia, „Królewna” mogłaby być jednym z wielu znakomitych thrillerów. Ja jednak użyłem określenia „genialna” i to podtrzymuję, albowiem okazuje się, że Bartek nie jest zainteresowany szukaniem zabójców dziewczyny. Nie interesuje go ani osobista zemsta, ani fortuna oferowana przez ojca ofiary. Ano właśnie! To czego chce Zborowski jest tak nieprawdopodobne, tak szalone… Z oczywistych względów dalej pisać nie mogę.

„Królewna” to mój bohater – osadzony w realiach dzisiejszego dnia, twardy facet, który nie zawsze jest tak bielutki jak szeryf z „Rio Bravo”. Mężczyzna, który potrafi kochać, jest odważny aż do zuchwalstwa, a kiedy cierpi, to ma w d… czy ktoś widzi jego łzy.

„Królewna” to kobiety, które nie wstydzą się swojej kobiecości, które bez obłudy, zakłamania, pruderii i drobnomieszczańskiej moralności, uszczęśliwiają zarówno siebie jak i swoich mężczyzn. Śmiałe, ale nie pornograficzne sceny erotyczne.

„Królewna” to również niesamowita fabuła, dynamicznie rozwijająca się akcja, no i oczywiście wyraźnie widoczny profesjonalizm autora. Ja już wiem, jak książka się kończy, ale mimo to chcę mieć tą pozycję w swoich zbiorach (egzemplarz, który czytałem był pożyczony), bo nie mam wątpliwości, że za jakiś czas, i to raczej prędzej niż później, zechcę wrócić do świata „Królewny”.

Byłbym bardzo szczęśliwy, gdyby dotarła do mnie wiadomość, że powstanie następna książka o Bartku Zborowskim. Seipp, rusz tyłek, pisz dalej! Czekam na powrót… teraz już naszego bohatera.

Jerzy Seipp będzie siedział na Targach Książki w Pałacu Kultury w niedzielę, 18 maja, o godzinie 12:00. Chciałbym tam być… Zdjęcie na jego stronie internetowej (www.seipp.pl) przedstawia bardzo interesującego faceta. Chciałbym go zapytać, ile z tego wszystkiego przeżył sam.


sobota, 12 kwietnia 2008

007 Początki edukacji

Niecodziennik, to jest autopamflet prywatny nie codziennie pisany – obrazek 007.


Latem 1965 roku wyprowadziliśmy się z „kołchozu” do nowego mieszkania w blokach. Dość dokładnie rok ten utkwił mi w pamięci, bo niedługo po przeprowadzce rozpocząłem pobieranie nauk w pierwszej klasie Szkoły Podstawowej nr 18 w Opolu. Kilka lat później uzyskała ona patrona w osobie Jana Kochanowskiego, czyli Jana "z Czarnolasu".

System szkolnictwa w Polsce w drugiej połowie XX wieku był stosunkowo prosty. Na początek powszechna, obowiązkowa, 8-klasowa szkoła podstawowa - dziwnym zrządzeniem losu, zajęła mi dokładnie tyle.
Po niej były trzy możliwości:
- Szkoła zawodowa - ucząca konkretnego zawodu, np. murarz i w zasadzie nic więcej. 2-3 lata.
- Technikum - dawało zarówno konkretny zawód jak i maturę. 5 lat.
- Liceum ogólnokształcące - dawało maturę, ale bez żadnego określonego zawodu. 4 lata.
- Liceum zawodowe. Mutacja. Takie cudaczne połączenie liceum ogólnokształcącego i technikum. 4 lata.

Następny etap po maturze to studia wyższe. Trwały zwykle 4,5 roku i zarówno na uczelniach technicznych (Politechniki) jak i humanistycznych (Uniwersytety) kończyły obroną pracy magisterskiej. Licencjaty nie były wówczas znane.

Na razie jednak jestem w szkole podstawowej.

Na lekcje szedłem oczywiście należycie wyekwipowany. Na plecach nosiłem tornister z lakierowanej tektury, ale tylko przez pierwszy rok - później udało mi się zamienić ten hańbiący przedmiot na granatową teczkę z ceraty. Przekonałem matkę, że do szkoły mam tak blisko (około 25-30 metrów), że mimo braku tornistra na grzbiecie, kręgosłup nie zdąży mi się wykrzywić.

W tornistrze miałem "Elementarz", książkę do matematyki, zeszyt w kratkę, zeszyt w wąskie linie ( O "zeszytach ćwiczeń" nikt jeszcze wtedy nie słyszał) i "góralski" piórnik. "Góralski" (motywy górskie na wieczku) piórnik wykonany był z drewna, jego przykrywka była tak ściśle dopasowana, że niemiłosiernie skrzypiała gdy się chciałem dostać do jego zawartości. Jako, że prawie wszyscy mieliśmy podobne, zęby cierpły kiedy pani nauczycielka kazała wyjąć pióra i coś tam zapisać.

Jak sama nazwa wskazuje, w piórniku należało mieć przede wszystkim pióro - plastikową obsadkę z dużą stalówką przeznaczoną do maczania w kałamarzu z atramentem. Przez pierwsze dwa lata nie nosiliśmy do szkoły swojego atramentu. Ławki, w których siedzieliśmy miały w blacie specjalne otwory na kałamarz, a zadaniem pani woźnej było pilnowanie, by w kałamarzach było więcej atramentu niż much. Nie zawsze jej się to udawało.

W drugim lub trzecim roku mojej nauki szkoła z oporami przyjęła do wiadomości istnienie piór wiecznych i niechętnie wyraziła zgodę na ich używanie. Początkowo stać na nie było bardzo niewielu. Powoli znikały ławki z kałamarzami i ci, którzy nie mieli wiecznych piór musieli nosić atrament ze sobą. Na zgodę na pisanie długopisem przyszło nam czekać kolejne 2-3 lata.

W tamtych czasach uczeń szkoły podstawowej nie mógł być ubrany według własnego widzimisię. Chłopca obowiązywał granatowy mundurek (z czasem dopuszczono też czarne) z białym kołnierzykiem. Ten kołnierzyk miałem przypinany na guziki i wymieniany na czysty i wyprasowany każdego dnia. Na rękawie mundurka, koniecznie trwale przyszyta, tarcza - identyfikator szkoły. Dla dziewczynek obowiązkowy był granatowy fartuszek także z białym kołnierzykiem.

Kolejnym niezbędnym elementem był worek, a w nim kapcie. W szkole nie chodziliśmy w butach. Przy wejściu do szkoły stała pani woźna lub dyżurni (uczniowie starszych klas) i sprawdzali, czy wchodzący mają kapcie - zapominalskich czekał bieg do domu. W szatni należało założyć kapcie, a buty schować do specjalnej szafki lub do worka po kapciach, jeśli szafek nie było. Przy wyjściu ze szkoły nikt nie sprawdzał, czy uczeń nie wychodzi przypadkiem w papciach na mróz.

W dni, w których było wychowanie fizyczne w worku nosiliśmy dodatkowo obuwie sportowe, co w tamtych czasach oznaczało tenisówki lub trampki. Jeśli nawet istniały już firmy Adidas, Puma czy Nike, to polskim dzieciom nikt o tym jeszcze nie powiedział. Poza tym podczas lekcji WF trzeba było mieć na sobie granatowe szorty z bardzo szerokimi nogawkami ("pumpy", "balonówy") i białą podkoszulkę na ramiączkach.

Ta unifikacja i standaryzacja strojów poza wszystkimi oczywistymi wadami miała też jedną zaletę, którą odkryłem w szkole średniej, czyli w miejscu i czasie, w którym żadne mundurki już nie obowiązywały. Ubrany w mundurek taki sam, jak wszystkie inne dzieci, mogłem nie czuć się gorszy z powodu skromniejszych warunków materialnych. Nie było możliwości szpanowania ciuchami.

Za moich czasów lekcje w szkole podstawowej odbywały się od poniedziałku do soboty włącznie, z tym, że w soboty było ich nieco mniej. Wolne soboty były jeszcze w sferze marzeń, podobnie jak inny wspaniały wynalazek znakomicie ułatwiający życie ucznia, jakim jest dysleksja, dysortografia i inne takie.