Niecodziennik, to jest autopamflet prywatny nie codziennie pisany – obrazek 007.
Latem 1965 roku wyprowadziliśmy się z „kołchozu” do nowego mieszkania w blokach. Dość dokładnie rok ten utkwił mi w pamięci, bo niedługo po przeprowadzce rozpocząłem pobieranie nauk w pierwszej klasie Szkoły Podstawowej nr 18 w Opolu. Kilka lat później uzyskała ona patrona w osobie Jana Kochanowskiego, czyli Jana "z Czarnolasu".
System szkolnictwa w Polsce w drugiej połowie XX wieku był stosunkowo prosty. Na początek powszechna, obowiązkowa, 8-klasowa szkoła podstawowa - dziwnym zrządzeniem losu, zajęła mi dokładnie tyle.
Po niej były trzy możliwości:
- Szkoła zawodowa - ucząca konkretnego zawodu, np. murarz i w zasadzie nic więcej. 2-3 lata.
- Technikum - dawało zarówno konkretny zawód jak i maturę. 5 lat.
- Liceum ogólnokształcące - dawało maturę, ale bez żadnego określonego zawodu. 4 lata.
- Liceum zawodowe. Mutacja. Takie cudaczne połączenie liceum ogólnokształcącego i technikum. 4 lata.
Następny etap po maturze to studia wyższe. Trwały zwykle 4,5 roku i zarówno na uczelniach technicznych (Politechniki) jak i humanistycznych (Uniwersytety) kończyły obroną pracy magisterskiej. Licencjaty nie były wówczas znane.
Na razie jednak jestem w szkole podstawowej.
Na lekcje szedłem oczywiście należycie wyekwipowany. Na plecach nosiłem tornister z lakierowanej tektury, ale tylko przez pierwszy rok - później udało mi się zamienić ten hańbiący przedmiot na granatową teczkę z ceraty. Przekonałem matkę, że do szkoły mam tak blisko (około 25-30 metrów), że mimo braku tornistra na grzbiecie, kręgosłup nie zdąży mi się wykrzywić.
W tornistrze miałem "Elementarz", książkę do matematyki, zeszyt w kratkę, zeszyt w wąskie linie ( O "zeszytach ćwiczeń" nikt jeszcze wtedy nie słyszał) i "góralski" piórnik. "Góralski" (motywy górskie na wieczku) piórnik wykonany był z drewna, jego przykrywka była tak ściśle dopasowana, że niemiłosiernie skrzypiała gdy się chciałem dostać do jego zawartości. Jako, że prawie wszyscy mieliśmy podobne, zęby cierpły kiedy pani nauczycielka kazała wyjąć pióra i coś tam zapisać.
Jak sama nazwa wskazuje, w piórniku należało mieć przede wszystkim pióro - plastikową obsadkę z dużą stalówką przeznaczoną do maczania w kałamarzu z atramentem. Przez pierwsze dwa lata nie nosiliśmy do szkoły swojego atramentu. Ławki, w których siedzieliśmy miały w blacie specjalne otwory na kałamarz, a zadaniem pani woźnej było pilnowanie, by w kałamarzach było więcej atramentu niż much. Nie zawsze jej się to udawało.
W drugim lub trzecim roku mojej nauki szkoła z oporami przyjęła do wiadomości istnienie piór wiecznych i niechętnie wyraziła zgodę na ich używanie. Początkowo stać na nie było bardzo niewielu. Powoli znikały ławki z kałamarzami i ci, którzy nie mieli wiecznych piór musieli nosić atrament ze sobą. Na zgodę na pisanie długopisem przyszło nam czekać kolejne 2-3 lata.
W tamtych czasach uczeń szkoły podstawowej nie mógł być ubrany według własnego widzimisię. Chłopca obowiązywał granatowy mundurek (z czasem dopuszczono też czarne) z białym kołnierzykiem. Ten kołnierzyk miałem przypinany na guziki i wymieniany na czysty i wyprasowany każdego dnia. Na rękawie mundurka, koniecznie trwale przyszyta, tarcza - identyfikator szkoły. Dla dziewczynek obowiązkowy był granatowy fartuszek także z białym kołnierzykiem.
Kolejnym niezbędnym elementem był worek, a w nim kapcie. W szkole nie chodziliśmy w butach. Przy wejściu do szkoły stała pani woźna lub dyżurni (uczniowie starszych klas) i sprawdzali, czy wchodzący mają kapcie - zapominalskich czekał bieg do domu. W szatni należało założyć kapcie, a buty schować do specjalnej szafki lub do worka po kapciach, jeśli szafek nie było. Przy wyjściu ze szkoły nikt nie sprawdzał, czy uczeń nie wychodzi przypadkiem w papciach na mróz.
W dni, w których było wychowanie fizyczne w worku nosiliśmy dodatkowo obuwie sportowe, co w tamtych czasach oznaczało tenisówki lub trampki. Jeśli nawet istniały już firmy Adidas, Puma czy Nike, to polskim dzieciom nikt o tym jeszcze nie powiedział. Poza tym podczas lekcji WF trzeba było mieć na sobie granatowe szorty z bardzo szerokimi nogawkami ("pumpy", "balonówy") i białą podkoszulkę na ramiączkach.
Ta unifikacja i standaryzacja strojów poza wszystkimi oczywistymi wadami miała też jedną zaletę, którą odkryłem w szkole średniej, czyli w miejscu i czasie, w którym żadne mundurki już nie obowiązywały. Ubrany w mundurek taki sam, jak wszystkie inne dzieci, mogłem nie czuć się gorszy z powodu skromniejszych warunków materialnych. Nie było możliwości szpanowania ciuchami.
Za moich czasów lekcje w szkole podstawowej odbywały się od poniedziałku do soboty włącznie, z tym, że w soboty było ich nieco mniej. Wolne soboty były jeszcze w sferze marzeń, podobnie jak inny wspaniały wynalazek znakomicie ułatwiający życie ucznia, jakim jest dysleksja, dysortografia i inne takie.
System szkolnictwa w Polsce w drugiej połowie XX wieku był stosunkowo prosty. Na początek powszechna, obowiązkowa, 8-klasowa szkoła podstawowa - dziwnym zrządzeniem losu, zajęła mi dokładnie tyle.
Po niej były trzy możliwości:
- Szkoła zawodowa - ucząca konkretnego zawodu, np. murarz i w zasadzie nic więcej. 2-3 lata.
- Technikum - dawało zarówno konkretny zawód jak i maturę. 5 lat.
- Liceum ogólnokształcące - dawało maturę, ale bez żadnego określonego zawodu. 4 lata.
- Liceum zawodowe. Mutacja. Takie cudaczne połączenie liceum ogólnokształcącego i technikum. 4 lata.
Następny etap po maturze to studia wyższe. Trwały zwykle 4,5 roku i zarówno na uczelniach technicznych (Politechniki) jak i humanistycznych (Uniwersytety) kończyły obroną pracy magisterskiej. Licencjaty nie były wówczas znane.
Na razie jednak jestem w szkole podstawowej.
Na lekcje szedłem oczywiście należycie wyekwipowany. Na plecach nosiłem tornister z lakierowanej tektury, ale tylko przez pierwszy rok - później udało mi się zamienić ten hańbiący przedmiot na granatową teczkę z ceraty. Przekonałem matkę, że do szkoły mam tak blisko (około 25-30 metrów), że mimo braku tornistra na grzbiecie, kręgosłup nie zdąży mi się wykrzywić.
W tornistrze miałem "Elementarz", książkę do matematyki, zeszyt w kratkę, zeszyt w wąskie linie ( O "zeszytach ćwiczeń" nikt jeszcze wtedy nie słyszał) i "góralski" piórnik. "Góralski" (motywy górskie na wieczku) piórnik wykonany był z drewna, jego przykrywka była tak ściśle dopasowana, że niemiłosiernie skrzypiała gdy się chciałem dostać do jego zawartości. Jako, że prawie wszyscy mieliśmy podobne, zęby cierpły kiedy pani nauczycielka kazała wyjąć pióra i coś tam zapisać.
Jak sama nazwa wskazuje, w piórniku należało mieć przede wszystkim pióro - plastikową obsadkę z dużą stalówką przeznaczoną do maczania w kałamarzu z atramentem. Przez pierwsze dwa lata nie nosiliśmy do szkoły swojego atramentu. Ławki, w których siedzieliśmy miały w blacie specjalne otwory na kałamarz, a zadaniem pani woźnej było pilnowanie, by w kałamarzach było więcej atramentu niż much. Nie zawsze jej się to udawało.
W drugim lub trzecim roku mojej nauki szkoła z oporami przyjęła do wiadomości istnienie piór wiecznych i niechętnie wyraziła zgodę na ich używanie. Początkowo stać na nie było bardzo niewielu. Powoli znikały ławki z kałamarzami i ci, którzy nie mieli wiecznych piór musieli nosić atrament ze sobą. Na zgodę na pisanie długopisem przyszło nam czekać kolejne 2-3 lata.
W tamtych czasach uczeń szkoły podstawowej nie mógł być ubrany według własnego widzimisię. Chłopca obowiązywał granatowy mundurek (z czasem dopuszczono też czarne) z białym kołnierzykiem. Ten kołnierzyk miałem przypinany na guziki i wymieniany na czysty i wyprasowany każdego dnia. Na rękawie mundurka, koniecznie trwale przyszyta, tarcza - identyfikator szkoły. Dla dziewczynek obowiązkowy był granatowy fartuszek także z białym kołnierzykiem.
Kolejnym niezbędnym elementem był worek, a w nim kapcie. W szkole nie chodziliśmy w butach. Przy wejściu do szkoły stała pani woźna lub dyżurni (uczniowie starszych klas) i sprawdzali, czy wchodzący mają kapcie - zapominalskich czekał bieg do domu. W szatni należało założyć kapcie, a buty schować do specjalnej szafki lub do worka po kapciach, jeśli szafek nie było. Przy wyjściu ze szkoły nikt nie sprawdzał, czy uczeń nie wychodzi przypadkiem w papciach na mróz.
W dni, w których było wychowanie fizyczne w worku nosiliśmy dodatkowo obuwie sportowe, co w tamtych czasach oznaczało tenisówki lub trampki. Jeśli nawet istniały już firmy Adidas, Puma czy Nike, to polskim dzieciom nikt o tym jeszcze nie powiedział. Poza tym podczas lekcji WF trzeba było mieć na sobie granatowe szorty z bardzo szerokimi nogawkami ("pumpy", "balonówy") i białą podkoszulkę na ramiączkach.
Ta unifikacja i standaryzacja strojów poza wszystkimi oczywistymi wadami miała też jedną zaletę, którą odkryłem w szkole średniej, czyli w miejscu i czasie, w którym żadne mundurki już nie obowiązywały. Ubrany w mundurek taki sam, jak wszystkie inne dzieci, mogłem nie czuć się gorszy z powodu skromniejszych warunków materialnych. Nie było możliwości szpanowania ciuchami.
Za moich czasów lekcje w szkole podstawowej odbywały się od poniedziałku do soboty włącznie, z tym, że w soboty było ich nieco mniej. Wolne soboty były jeszcze w sferze marzeń, podobnie jak inny wspaniały wynalazek znakomicie ułatwiający życie ucznia, jakim jest dysleksja, dysortografia i inne takie.