piątek, 29 listopada 2024

Rozmowy ze zbrodniarzami

 „Co u pana słychać?” – Krzysztof Kąkolewski

Wybierając tę książkę nie wiedziałem, jakoś nie zwróciłem uwagi, że materiały do niej autor zbierał w pierwszej połowie lat siedemdziesiątych ubiegłego wieku, a pierwszy raz została ona wydana w 1975 roku. Jestem pewien, że miało to wpływ na nastawienie i przekonania Kąkolewskiego. Mogło to nie mieć znaczenia pięćdziesiąt lat temu, nawet nie być widoczne, ale obecnie jest chyba jednak inaczej.

Książka zawiera zapis dziesięciu rozmów Krzysztofa Kąkolewskiego z hitlerowcami, byłymi wojskowymi wyższej rangi, urzędnikami na wysokich stanowiskach, naukowcami, którzy w jakimś stopniu przyczynili się do zbrodni dokonywanych na ziemiach polskich w czasie II wojny światowej, nie tylko wobec narodu polskiego. Poza dwoma czy trzema wyjątkami rozmówcy Kąkolewskiego nie zrobili krzywdy nikomu własnymi rękami, nie dotknęli nawet żadnego więźnia – byli to ludzie, którzy wydawali rozkazy, a jeszcze częściej, mieli wpływ na kształtowanie się polityki przesiedleńczej, i nie tylko, Trzeciej Rzeszy.

Kąkolewski spotykał się, głównie w RFN, i rozmawiał z osobami, które były sądzone lub weryfikowane przez sądy denazyfikacyjne, ale zostały uniewinnione lub odbyły tylko część kary. Na przykład Höppner, skazany w Polsce na dożywocie zbrodniarz, zwrócił się z petycją do prezydenta Bieruta, a ten uwolnił go po dwunastu latach odbywania kary. Zamieszkał wtedy w Bad Godesberg, gdzie podjął pracę w banku.
W latach siedemdziesiątych rozmówcami Kąkolewskiego byli ludzie ze średniej i wyższej klasy społecznej, nie byli menelami lub kryminalnymi więźniami, należeli raczej do grona szanowanych obywateli. Piszę „raczej”, bo wobec zatrudniania jednego z nich na uczelni, protestowali nieskutecznie studenci.

Wykaz rozmówców Kąkolewskiego:
Profesor Hans Fleischhaker – antropolog, który odwiedzał obóz w Oświęcimiu (i nie tylko ten) by badać ludzkie czaszki.
Hermann Stolting – prokurator, ferujący zwykle wyroki śmierci.
Reinhard Hoenh – pomysłodawca chemicznej sterylizacji Słowian.
Heinz Reinefarth – generał odpowiedzialny za tłumienie powstania warszawskiego.
Wilhelm Koppe – brutalny i skrajny w działaniach generał policji i SS.
Hubertus Strughold – eksperymentował na więźniach obozu koncentracyjnego w Dachau, jeden z pomysłodawców i twórców medycyny kosmicznej.
Aleksander Dolezalek, Otto von Fircks, Konrad Meyer – pomysłodawcy i realizatorzy wielkich akcji przesiedleńczych; Generalplan Ost i ich kolejnych wersji.
I wreszcie tajemniczy Heinz Rolf Höppner – mało znany człowiek, który podobno dysponował ogromną władzą i który miał wymyślić i opracować plany masowej zagłady (obóz koncentracyjny, komory gazowe, krematoria) do spółki z Adolfem Eichmannem.

Podczas tych wywiadów Kąkolewski próbował zmusić rozmówców do jakiejś głębszej analizy i refleksji nad ich przeszłością, działaniami i postawami w czasie wojny, ale to się raczej nie udawało. Niemcy byli podczas tych spotkań grzeczni, kulturalni i uprzejmi.

Ostatnia część książki, całkiem obszerna zresztą, poświęcona jest Krzysztofowi Kąkolewskiemu. Zaintrygowały mnie tu dwie kwestie: jego współpraca z UB oraz przekonanie, że Polska, w okresie PRL, ale chyba nie tylko, też chroni/ła niemieckich zbrodniarzy wojennych.

środa, 27 listopada 2024

Filmowe realia lat 90-tych

 „Nikczemny narrator” – Juliusz Machulski

Czy jest to powieść z kluczem? Otóż nie wiem, być może. Za mało mam wiedzy o świecie filmu, by móc o tym zdecydować. Pewne tytuły, nazwiska, wydarzenia, wydają mi się skądś jakby znajome, choć brzmią zupełnie inaczej. Czy graniasta cytryna ma szczególny związek z mechaniczną pomarańczą? Czy reżyser X nie nazywa się tak naprawdę Y? I tak sobie szukałem tego jakiegoś klucza, wcale nie mając pewności, że takowy w ogóle istnieje. Podobnie jak nie wiem, czy bohater powieści, scenarzysta i reżyser, Kamil Hubeny, to nie jest alter ego autora, scenarzysty i reżysera. Obejrzałem w życiu mnóstwo filmów – mam na myśli kinowe – ale chodziłem na gatunki, na aktorów i wreszcie na konkretnych reżyserów. Scenarzyści czy kierownicy produkcji nie interesowali mnie nigdy.

Jak można się we mnie zakochać? Jestem niedojrzałym hedonistą, nikczemnym narratorem z syndromem Piotrusia Pana, mam paskudny charakter i żonę, z którą boję się rozwieść, a w dodatku znowu przez pół roku mnie nie będzie. Poza tym wiesz aż nadto dobrze, że interesuje mnie twoje ciało, nie dusza!
[1].

Rok 1993. Kamil Hubeny, wychowanek łódzkiej filmówki, uczy studentów w Nowym Jorku pisać scenariusze. Po pierwszym semestrze jego występy spodobały się na tyle, że zaproponowano mu przedłużenie kontraktu na kolejny semestr. Hubeny, mając miesiąc wakacji, przyjeżdża latem na urlop do Warszawy. Napisał niedawno kolejny scenariusz i ma nadzieję na odnowienie dawnej bliskiej przyjaźni ze znanym reżyserem Erykiem Mokronowskim; a nuż Eryk zechce reżyserować jego „Torsje” (ten scenariusz Juliusz Machulski napisał podczas swojego pobytu w Nowym Jorku w 1993 roku). Notabene cały scenariusz „Torsji” otrzymuje czytelnik na końcu książki. Tylko… nie bardzo wiem, po co.

W Warszawie, w ciągu tych trzydziestu dni wakacji, Hubeny dowiaduje się, że jego żona, której nie widział pół roku, jest w szóstym tygodniu ciąży, że jego ojciec żyje gdzieś w Ameryce, a latami było wiadomo, że zginął jako oblatywacz radzieckich MIG-ów i kilka innych odkryć. Okazuje się też, że Mokronowski potrzebuje go do realizacji pewnego zadania specjalnego. Eryk Mokronowski brał kiedyś udział w kręceniu historycznego filmu o Walezym. Obecnie, po wielu latach, zaczynają w dziwnych okolicznościach umierać członkowie tamtej ekipy filmowej. Sześć śmierci w ciągu miesiąca. Niby każda z nich ma jakieś sensowne (albo prawie) wyjaśnienie, ale… Mokronowski, który boi się o swoje życie, prosi Kamila, także autora powieści kryminalnych, żeby jakoś ustalił, co właściwie się dzieje i dlaczego.

Mamy więc w „Nikczemnym narratorze” trzy główne wątki. Polska rzeczywistość filmowa lat 90-tych i nie tylko filmowa, bo to też relacja z czasu przemian. Historia kryminalna z próbą odgadnięcia, kto i z jakiego powodu poluje na członków ekipy filmowej. Wreszcie scenariusz „Torsji”. Pierwszy wątek uważam za najlepszy – naprawdę świetnie się to czyta. Dwa pozostałe wydają się być dodane „na siłę” i nie bardzo wiadomo, po co.

 


---
[1] Juliusz Machulski, „Nikczemny narrator”, Sonia Draga, 2024, s. 132.


sobota, 16 listopada 2024

Tragiczne losy Górnego Śląska

 „Kairos” – Maciej Siembieda

Musiałem przeczytać nieco ponad dwa tomy siembiedowej trylogii, żeby znaleźć właściwe określenie na jego warsztat. Jeśli Nikifor Krynicki był przedstawicielem prymitywizmu, to Siembieda uprawia pisarstwo z gatunku realizmu naiwnego i infantylnego. Co nie znaczy, żeby było w tym coś szczególnie złego. Takie powieści zwykle łatwo się czyta, nie mylą się ich bohaterowie.

Powiedzmy, że mamy dwie postaci. Pierwsza to przystojny czterdziestolatek o arystokratycznych manierach, który mimo lekkiej siwizny nadal był jednym z najatrakcyjniejszych mężczyzn we Lwowie. Na pierwszym roku studiów uwielbiał przesiadywać w kawiarni Szkockiej. Drugi to siedemnastolatek z Górnego Śląska, zdolny do ciężkiej roboty w kopalni, z pewnym talentem do piłki nożnej. Jeden z nich nazywa się Bohdan Halicz, a drugi Walter Pyka. Jeśli potrafisz zgadnąć, który jest który, to już wiesz, na czym takie pisarstwo polega.

Bohaterami powieści są stryjeczni bracia, Walter i Bernard Pykowie. Także Górny Śląsk i Zagłębie, przed referendum, a było tam niejedno, i w okresie międzywojennym. Bardzo trudny czas dla mieszkańców tego regionu. Nagle okazywało się, że sąsiad lub członek rodziny mieszka w innym państwie. Ktoś jest Polakiem, ktoś Prusakiem, ktoś Ślązakiem lub Niemcem. Czas, w którym przyjaciele ze szkolnej ławy lub z boiska stawali się zaciekłymi wrogami. Podczas wojny niektórzy Ślązacy walczyli w różnych armiach, zdarzało się, że jeden z krewnych był prominentnym hitlerowcem, gdy drugi siedział w obozie koncentracyjnym. Trudna i pokomplikowana tożsamość to jeden z wielu wątków powieści. Może nawet zbyt wielu.

Podobnie jak w poprzednich tomach trylogii Siembieda wraca do okresu drugiej wojny światowej i Grecji, ale część akcji dzieje się w przedwojennym Lwowie i powojennym Bytomiu. Intrygujący jest zwłaszcza wątek lwowski, Lwowska Szkoła Matematyczna, spotkania w kawiarni Szkockiej, opisane przez Mariusza Urbanka w „Genialnych”, wkład Stanisława Ulama w tworzenie projektu bomby atomowej. Wreszcie wielka miłość, zdrada, sensacyjne zwroty akcji, kwestia honoru i problematycznych wyborów.

Walter i Bernard Pykowie to postacie fikcyjne, ale tworząc je Siembieda wzorował się na Leonardzie i Richardzie Malikach. Byli blisko spokrewnieni i przed wybuchem II wojny światowej należeli do elity śląskich piłkarzy.

W „Posłowiu” Siembieda wyjaśnia, w skrócie, które postacie i wydarzenia z powieści są historyczne, a które tylko wytworem jego wyobraźni.

czwartek, 7 listopada 2024

Złoty róg zmieniony na drobne

 „Rondo. Opolskie fragmenty przeprawy z PRL do RP” – Marian Buchowski

Książka bardzo dobrze wydana. Solidna, twarda oprawa, czytelna i nie za mała czcionka, przyzwoitej jakości reprodukcje zdjęć – a to ważne, zważywszy na fakt, że fotografie pochodzą sprzed kilkudziesięciu lat. Zwracam na te kwestie uwagę, bo „Rondo” wydała Wojewódzka Biblioteka Publiczna im. E. Smołki w Opolu, a nie jakieś profesjonalne wydawnictwo z potężnym zapleczem technicznym. W każdym razie ta akurat Biblioteka przekazuje czytelnikom znakomitą publikację nie pierwszy już raz.

Bohaterem książki, takim głównym i osobowym, jest Roman Kirstein, zmarły w 2019 roku działacz opozycji demokratycznej w okresie PRL, współtwórca opolskiej Solidarności, przedsiębiorca i związkowiec. A w nieodległym tle, czasem nawet na planie pierwszym, bohaterowie nieosobowi: czasy, okoliczności. wydarzenia. I problematyczny wielce okres transformacji ustrojowej w Opolu i województwie, choć zapewne nie tylko. Autor pisze…

„Jakiś szkic posierpniowo zmieniającego się, rozedrganego krajobrazu i zarys sylwetki człowieka, który w 1980 włączył się do zbiorowego NIE. A potem, po dziesięciu latach, dla wielu z nas trochę znienacka zaczął się w Polsce jakiś inny ustrój i ku zdziwieniu niektórych obalaczy starego ustroju (zwłaszcza robotników przechodzących z etatu na zasiłek dla bezrobotnych) okazał się tylko umiarkowanie doskonały. Romek krętą drogą III RP ciągle próbował iść prosto” [1].

W czasach, w których rzecz cała właściwie się zaczyna (połowa lat siedemdziesiątych), chodziłem do szkoły i bardziej przejmowałem się klasówkami z matmy niż rodzącym się ruchem opozycyjnym. Później pojawiła się Solidarność i tę już odrobinę pamiętam, bo matce (krótko) wydawało się, że można należeć do Solidarności i PZPR jednocześnie, i jeszcze pozostać przyzwoitym człowiekiem. Nie dało się nijak, więc rzuciła jedną i drugą legitymacją. Natomiast o tym, że istniały dwie Solidarności (przynajmniej dwie), dowiedziałem się wiele lat później. Jak i o tym, że członkom tej Pierwszej (zwanej czasem prawdziwą), mocno nie po drodze było z tą drugą, pro PiS-owską.
A o Kirsteinie usłyszałem… gdzieś… kiedyś… od kogoś, że to zawodowy opozycjonista, który zawsze musi być przeciw. Najpierw był przeciwko komunie, a gdy ta przegrała i do władzy doszła Solidarność/opozycja, zaczął kontestować nową władzę.

Ta garść moich prywatnych wspomnień powinna pomóc zorientować się, dla kogo jest ta publikacja. Ano dla takich, którzy tamtych lat nie pamiętają i nie znają zupełnie, a jednak chcieliby, i dla podobnych do mnie, którzy coś tam pamiętają, coś wiedzą, ale bez pewności, skąd wiedzą, od kogo i wreszcie czy to, co wiedzą jest wiarygodne i na ile. Bo wiarygodność jest ważnym elementem książki. Marianowi Buchowskiemu udało się nawet zdobyć materiały historyczne, także ze źródeł amerykańskich, które mógł wykorzystać, rysując sylwetkę Romana Kirsteina i obraz czasów, w których działał. O rzetelności autora świadczy też jego ocena spraw, zdarzeń, postaw. Nie tylko tych dawnych, ale i jak najbardziej współczesnych.

„Ze względów ustrojowych nie można było w PRL zmienić mechanizmów funkcjonowania gospodarki, więc dla chwilowej poprawy sytuacji w jakimś konkretnym miejscu – zmieniało się dyrektora. Nowy dyrektor miał zawsze ten atut, że mógł zwalać winę na poprzednika, który często był już w tym czasie nowym dyrektorem w innym miejscu (pomysł, ponieważ się sprawdził, chętnie wykorzystywany jest do dziś)” [2].

A oto inny cytat, dowodzący, że Buchowski ocenia sytuację realnie, a nie według partyjnego klucza i uproszczonej retoryki, którą tak kochają masy ludu pracującego (i niepracującego) oraz rządzący tymi masami populiści.

„…w ostatnich latach Ministerstwo Spraw Wewnętrznych mogło sobie pozwolić na kadrowe grymasy, dzięki czemu wśród kadr SB znalazło się sporo osób bardzo inteligentnych i nieźle wykształconych” [3].

Pamiętam, i to już ostatnie moje prywatne wspomnienie, napis na jakimś wiadukcie: „Partyjna propaganda to nie informacja”. Moim zdaniem nadal aktualny. Marian Buchowski, bez względu na swoje własne przekonania, demontuje w książce wiele propagandowych mitów i tendencyjnych uproszczeń.
Do zalet „Ronda” zaliczam też nienachalny, na wyjątkowo wysokim poziomie, czasem nieco złośliwy, humor Buchowskiego. Choć możliwe jest, że nie dla każdego czytelnika, będzie on zauważalny, zrozumiały i zabawny.

Publikacja podzielona jest chronologicznie na moduły, stosownie do wydarzeń w Polsce. Jest więc „Stan ostrzegawczy”, „Stan przedwojenny”, „Stan wojenny”, „Stan powojenny”, „Stan przejściowy”, „Stan alarmowy”. Każdy z nich składa się z rozdziałów. „Rondo” kończy się (i zaczyna) pogrzebem Romana Kirsteina. A Polska… no cóż, Polska (Opole, Opolszczyzna) nadal na rondzie.
Szkoda, że takiej publikacji nie ma w odniesieniu do całego kraju, bo teraz można to i owo zakwestionować, twierdząc, że może nawet i tak było, ale tylko lokalnie. Jednak z drugiej strony… skoro Opole zajęło ponad sześćset stron, to podobnie rzetelnego opracowania, dotyczącego całej Polski, nie przeczytałby nikt.









---
[1] Marian Buchowski, „Rondo. Opolskie fragmenty przeprawy z PRL do RP”, 2024, Wojewódzka Biblioteka Publiczna im. E. Smołki w Opolu, s. 10.
[2] Tamże, s. 33.
[3] Tamże, s. 40.


sobota, 2 listopada 2024

Gdy konieczna jest zbrodnia

 „Zatruta krew” – Jo Nesbø

Jakoś nie uległem fiksacji na punkcie prozy iberoamerykańskiej, nie uległem też modzie na skandynawskie powieści sensacyjne, choć akurat kilka przygód Wallandera Henninga Mankella uważam za całkiem niezłe. „Człowiek nietoperz” Jo Nesbø (plus ze dwie-trzy inne powieści tegoż autora z Harrym Hole w roli głównej) zdecydowanie mnie nie zachwycił, ale przecież każdemu należy się ostatnia szansa. Albo przedostatnia. W każdym razie do „Królestwa” Jo Nesbø podchodziłem bez czci nabożnej, ale i bez uprzedzeń. Tak natknąłem się na powieść nieomalże genialną. Było w niej, i jest nadal, coś wyjątkowego, zupełnie nietypowego.

„Zatruta krew” to kontynuacja „Królestwa” tegoż autora. Zapewne dałoby się ją czytać bez znajomości części pierwszej, ale zdecydowanie nie jest to dobry pomysł. Autor zadbał o to, żeby czytelnika jakoś wprowadzić w fabułę, ale… Ale to nie ona świadczy o wartości powieści. Raczej klimat, nastrój, związki i relacje między ludźmi.

Podobnie jak w „Królestwie” akcja „Zatrutej krwi” dzieje się dwutorowo. Narrator, Roy Opgard, relacjonuje wydarzenia bieżące, ale też opowiada o dorastaniu z młodszym o około rok bratem Carlem i przeróżnych perypetiach, jakie były w przeszłości udziałem ich obu. Nie tylko w dzieciństwie.

Tutaj, odwrotnie jak w „Królestwie”, którego akcja rozwija się powoli i dość długo może się wydawać, że to powieść społeczno-obyczajowa, a nie kryminał, od samego początku czytelnik nie ma złudzeń i wie, z kim ma do czynienia.

Pokiwałem głową.
– Wiesz, o czym myślałem, kiedy dzwoniłem do drzwi Haldena?
– Że poświęcasz się dla dobra wszystkich.
– To też. Ale przede wszystkim myślałem o tym, że jestem mordercą. Że my jesteśmy mordercami.
Carl spojrzał na mnie, unosząc brwi.
– Śpij dobrze – powiedział i wyszedł.
Tak jak wspomniałem, unikamy rozmów na pewne tematy.
Siedziałem wpatrzony w nocny mrok, słuchając kroków w jego sypialni na górze.
Siedem zabójstw. Carl i ja zabiliśmy łącznie siedem osób. I psa.

Od „Królestwa” minęło kilka, może kilkanaście lat. Roy Opgard jest już właścicielem stacji benzynowej, którą kiedyś jedynie dzierżawił. Carl jest szefem Os Spa – luksusowego hotelu. Na miarę Os, niewielkiej wioski w norweskich górach, bracia osiągnęli znaczący sukces. Jednak w wieku trzydziestu paru lat nie zamierzają i nie mogą zrezygnować z wielkich planów i ambicji – to prosta zasada gospodarki: albo się rozwijasz, albo… zwijasz.
Carl szuka funduszy na rozwój hotelu. Roy marzy o największej na świecie drewnianej kolejce górskiej. Potrzebne kwoty to już dziesiątki milionów. Jednak chodzi nie tylko o pieniądze. Planowany tunel może spowodować, że Os stanie się wsią tak odległą od szosy, że nie będzie sensu niczego tu budować, w nic inwestować. Te problemy, oraz mnóstwo innych, jeszcze z dawnych czasów, powodują, że bracia Opgardowie znowu muszą podejmować trudne decyzje, mniej lub bardziej niezgodne z prawem. Niektóre bardzo, bardzo niezgodne.

„Zatruta krew” to nie jest ani typowy kryminał, ani jedna z tysięcy powieść sensacyjna – tu od razu i na bieżąco wiadomo, co kto zrobił i jak to zrobił, i dlaczego zrobił to, co zrobił. Podobnie jak „Królestwo”, część pierwszą tej historii, powieść czyta się znakomicie, bo choć niby wiadomo, kto zabił, to wcale nie jest takie oczywiste, czym to wszystko się skończy.