wtorek, 27 października 2015

Prawda mroczna jak grób

„W głębi lasu” – Harlan Coben


„…poznacie prawdę, a prawda was wyzwoli” (J, 8,31-32) – czyżby?! Po lekturze „W głębi lasu” zaczynam w to wątpić. Ta powieść przypomina mi stołowe pudełko chusteczek higienicznych – wyciągnięcie jednej powoduje częściowe wysunięcie się następnej i następnej, i następnej… 
 
Bohaterem powieści jest prokurator okręgowy Paul Copeland, syn pracującego kiedyś dla KGB rosyjskiego emigranta (czy nie pojawił się też w „Zachowaj spokój”?), który stara się doprowadzić do skazania dwóch młodych ludzi, białych, z dobrych, bogatych domów, oskarżonych o gwałt przez striptizerkę i prostytutkę. Jednak nie to dochodzenie stanowi główny wątek powieści, choć bezwzględne starania rodziców gwałcicieli, usiłujących za wszelką cenę znaleźć jakiegoś haka na Paula Copelanda, też okazują się brzemienne w skutki w wątku pierwszoplanowym, to jest zakończonej już sprawie wielokrotnego morderstwa nastolatków sprzed dwudziestu lat. 

Dwie dekady wcześniej kilkunastoletni Paul Copeland wraz z siostrą uczestniczył w obozie letnim zorganizowanym przez hippisa Irę. Pewnej nocy wymknęło się z niego do lasu sześć osób: Paul – który zresztą miał wtedy dyżur i powinien pilnować pozostałych – ze swoją aktualną dziewczyną, w celach wyraźnie erotycznych, oraz jeszcze dwie dziewczyny (w tym siostra Paula, Camille) i dwóch chłopaków. Wrócili tylko Paul i jego dziewczyna. Ciała dwójki nastolatków znaleziono wkrótce, kolejną dwójkę (w tym Camille) uznano za zaginioną, prawdopodobnie także zamordowaną przez seryjnego mordercę, zwanego Letnim Rzeźnikiem. 

Treścią powieści jest mozolna próba rekonstrukcji tragicznych zdarzeń, które miały miejsce nocą, w głębi lasu, dwadzieścia lat wcześniej. Mimo wyraźnych ostrzeżeń różnych osób, iż przeszłość należy zostawić w spokoju, Paul Copeland żywi odrobinę nadziei, że może jego siostra jednak żyje, i szuka, docieka, sprawdza… Pojawiające się odpowiedzi rodzą natychmiast kolejne wątpliwości. Sprawa staje się coraz bardziej skomplikowana i coraz więcej osób okazuje się w nią zamieszanych w taki sposób, że czytelnik raczej nie jest w stanie samodzielnie jej rozwikłać.

środa, 21 października 2015

Tylko nieistotne jest ważne


„Święto nieistotności” – Milan Kundera  

Mam poważny kłopot z oceną najnowszej książki Kundery. Wydaje się, że nie tylko ja zresztą, bo choć blurb pełen jest zachwytów różnych ważnych ludzi, to jednak jakiekolwiek konkrety znaleźć w nim trudno.  

„Święto nieistotności” to historyjki, opowiastki, anegdoty o czterech mieszkających w Paryżu przyjaciołach: Alainie, Charlesie, Ramonie i Kalibanie. W tle przewijają się też postacie drugoplanowe: La Franck, urocza pięćdziesięciolatka, której ukochany niedawno zmarł, D’Ardelo, udający, że jest chory na raka (bardzo go ta mistyfikacja bawi), Quaquelique, stary przyjaciel Ramona, kobieciarz, obecna-nieobecna matka Alaina, Stalin, Kalinin, Chruszczow…  

Opisywane wydarzenia, postawy, zachowania i przemyślenia bez wątpienia są bardzo egzystencjalne, rodzą pytania o sens życia, o znaczenie pępka albo miłości… na przykład do sztuki, i oczywiście wiele, wiele innych.  

Problem, jak już wspomniałem, mam z oceną, bo nie jestem pewien, czy to nowe, genialne dzieło znakomitego pisarza, czy efekt stanu przejściowego w jego twórczości, po którym geniusz rozbłyśnie na nowo światłem jeszcze większym (albo wręcz odwrotnie), czy jedynie wyraz rozczarowania i goryczy starego człowieka, który dostrzega wreszcie, że wszystko, czemu poświęcił życie, jest mało ważne, nieistotne… W takim ujęciu mogłoby „Święto nieistotności” stanowić rozwinięcie, dopełnienie może „Nieznośnej lekkości bytu”.  

Kundera od 1975 roku mieszka we Francji, od lat dziewięćdziesiątych ubiegłego stulecia pisze już tylko po francusku… kiedyś może zrozumiem, czemu nie pozwala tłumaczyć swoich francuskich książek na język czeski. A może nie dowiem się i nie zrozumiem, bo i jakie to ma znaczenie…

wtorek, 13 października 2015

Sowieci, Berlin, 1945 rok


„Berlin 1945. Upadek” – Antony Beevor 

Tematykę nowej książki znanego brytyjskiego historyka wystarczająco określa jej tytuł. Opracowań historycznych dotyczących upadku III Rzeszy napisano zapewne mnóstwo. Jedne są bardziej naukowe, inne bardziej popularne, aż do przygodowych włącznie. Beevora po prostu dobrze się czyta; niezły warsztat, właściwe wyważenie elementów historyczno-naukowych i ciekawostek.  

Dwa zagadnienia zwróciły moją uwagę, rzuciły mi się w oczy szczególnie:  

1. Zdecydowana większość książki opisuje działania Armii Radzieckiej; zachodni alianci błąkają się gdzieś tam w odległym w tle.

2. Gwałty popełniane przez żołnierzy ZSRR o rysach azjatyckich (zwykle, bardzo często, choć oczywiście nie zawsze).  

Po lekturze można by odnieść wrażenie, że druga wojna światowa rozgrywała się tylko między Niemcami a Sowietami oraz że żadne inne wojska i nacje (Polacy, Niemcy, Amerykanie itd.) nie dokonywały gwałtów. Dlatego koniecznie trzeba pamiętać, że Beevor prezentuje tu tylko operację berlińską i tylko kilka ostatnich miesięcy przed kapitulacją Niemiec oraz swój subiektywny ogląd tamtych czasów i wydarzeń.  

Znakomite, wyjątkowo plastyczne opisy walk ulicznych w Berlinie.

wtorek, 6 października 2015

Alkoholicy w smokingach

„Alkoholicy wysokofunkcjonujący” – Sarah Allen Benton


Alkoholizm jest chorobą trwałą, postępującą, chroniczną… wszystko to prawda, trudno jednak zrozumieć, czemu nadal – mimo realnych przecież postępów medycyny, psychologii, psychiatrii, biochemii oraz innych dziedzin wiedzy – zbiera ona tak koszmarne żniwo? Jak to możliwe, że alkoholizm stanowi większy problem dziś, niż na przykład pięćdziesiąt albo osiemdziesiąt lat temu? Dlaczego?!
Odpowiedzi istnieje zapewne wiele, ale ta najważniejsza – moim zdaniem – jest banalnie prosta, i to przerażające: w umyśle człowieka przekonania wygrywają z rzeczywistością, z faktami. Do pewnego czasu wydawało mi się, że ta cecha, a może ułomność, słabość, zaburzenie, charakteryzuje alkoholików, ale okazało się, że podobnie funkcjonuje też wielu nieuzależnionych. 

Zapytałem kiedyś grupę osób przed trzydziestką, jak wygląda alkoholik. Najczęściej powtarzało się coś takiego: jest to zaniedbany mężczyzna w średnim/starszym wieku, obrzygany/obsikany, leżący w rynsztoku albo żebrzący pod sklepem. Tych, którzy mówili o rynsztoku, pytałem o to „urządzenie”. Okazało się, że nikt z nich nie wie dokładnie, jak rynsztok wygląda, jak działa i gdzie, jeśli w ogóle, można coś takiego zobaczyć w ich mieście. Ano właśnie! Nie wiemy zbyt dobrze (albo wcale), co to jest, ale wiemy z całą pewnością, że alkoholicy tam leżą. Czyli: jeśli ktoś nie pasuje do naszego wyobrażenia o alkoholikach, to nim nie jest i basta; i ten sposób myślenia prezentują zarówno sami alkoholicy, co może nie byłoby niczym dziwnym, jak i członkowie ich rodzin, przyjaciele, znajomi.
O zderzeniu przekonań z faktami można w książce Benton przeczytać już na samym początku; wraca też ona do tego tematu wielokrotnie. Mam dobrą pracę, dom, rodzinę, stanowisko… nie mogę być alkoholikiem! 

Sarah Allen Benton uzyskała w 2003 roku magisterium z psychologii, odnosiła sukcesy na wielu polach. W „Alkoholikach wysokofunkcjonujących...” napisała o sobie: „Dopiero po dołączeniu do programu dwunastu kroków byłam w stanie zrozumieć i przyznać, że jestem alkoholiczką. Moje zachowania i procesy myślowe związane z piciem wreszcie zaczęły układać się w spójny obraz”[1].

Co to w ogóle znaczy „alkoholik wysokofunkcjonujący”? Może po prostu taki, który nie leży w rynsztoku? Ale poważnie – chodzi o alkoholików… w USA plasowaliby się na średnich i wyższych poziomach klasy średniej oraz w klasie wyższej (middle middle class, high middle class, high class), w Polsce określilibyśmy tak zapewne tych, którzy bardzo dobrze radzą sobie zawodowo (wcześniej w szkołach i wyższych uczelniach), zarabiają powyżej przeciętnej, mają domy, samochody, stanowiska, firmy (lekarze, przedsiębiorcy, prawnicy, znani aktorzy, dziennikarze, kierownicy wyższego szczebla, menadżerowie itp.). Tak, powodzenie zawodowe/finansowe nie wyklucza alkoholizmu. Kataru zresztą też nie, ale nad tym jakoś się nie zastanawiamy. 

Książkę „Alkoholicy wysokofunkcjonujący...” określiłbym jako popularnonaukową. Zawiera ona fragmenty historii osobistych wysokofunkcjonujących alkoholików, osobiste przemyślenia autorki, Program Dwunastu Kroków Anonimowych Alkoholików, ale też wyniki badań naukowych, opinie profesjonalistów, różne kryteria diagnostyczne (DSM-IV TR, DSN-IV TR, DSM-5), wyniki dziesiątków statystyk, testy oraz inne fachowe i profesjonalne informacje. 

Komentarze Sarah Benton i fragmenty historii osobistych, na szczęście nie wszystkie, wyróżniono jaśniejszą czcionką. Niestety, tak bladą, że miałem realne problemy z odczytaniem tekstu. Od połowy książki dałem sobie z nimi spokój – stało się to zbyt uciążliwe. Może ktoś z młodszymi oczami jakoś sobie z tymi tekstami poradzi.

W przypadku przedstawionych przez autorkę fragmentów historii osobistych wysokofunkcjonujących alkoholików warto zwrócić uwagę na jej jednoznaczne stwierdzenie: „…każdy z nich wytrzeźwiał dzięki udziałowi w programie dwunastu kroków”[2].  

Kolejna bardzo ważna uwaga: „…środowisko medyczne miało skłonność lekceważyć ruch dwunastu kroków. Dodaje jednak, że programy dwunastu kroków notują wyjątkowo wysoki odsetek powodzenia terapeutycznego, pod pewnymi względami sprawdzając się lepiej niż tradycyjna psychoterapia. Pomimo sukcesów programów dwunastu kroków nie są one w pełni uznawane przez środowisko akademickie i medyczne”[3].
To akurat zupełnie mnie nie dziwi – konkurencję skuteczniejszą, której… hm… usługi oferowane są za darmo, lekceważyć trzeba i należy, to oczywista biznesowa zasada.

Jako że tematem uzależnień interesuję się od dawna i – choć nie jestem profesjonalistą – troszeczkę o alkoholizmie wiem, kilka informacji zawartych w książce Sarah Benton zainteresowało mnie, a nawet poruszyło szczególnie, gdyż – oczywiście tylko moim zdaniem – będą one miały konsekwencje. Rzecz jasna nie zacytuję ich wszystkich, ale dla przykładu dwie z wielu…

„Willenberg pisze, że badanie NIANA wskazują, iż 72 procent ludzi przechodzi w życiu przez pojedynczy okres ostrego picia, który trwa średnio trzy, cztery lata”[4]. 

Oznacza to:
a) Wodę na młyn alkoholików, zresztą nie tylko wysokofunkcjonujących (jaki tam ze mnie alkoholik, po prostu mam taki okres w życiu, nie ma się co przejmować, samo przejdzie).
b) Pytanie/wątpliwość, ile osób tkwi w grupach psychoterapeutycznych albo samopomocowych, bo w trakcie takiego właśnie alkoholowego epizodu, cóż z tego, że kilkuletniego, zostały po prostu źle zdiagnozowane? 


„DSM-IV wymienia kryteria diagnostyczne zarówno uzależnienia od alkoholu, jak i nadużywania alkoholu. Nowszy podręcznik DSM-5 łączy obie te jednostki w zaburzenie spożywania alkoholu”[5]. 

Połączenie w całość, wrzucenie do jednego worka ludzi chorych (alkoholików) oraz zdrowych, ale wiodących ryzykowny tryb życia, nieodpowiedzialnych, pijących może i za dużo, jednak nie uzależnionych, to jest pijaków, nie wydaje mi się dobrym pomysłem. Chyba że chodzi o zwiększenie o kilkaset procent liczby klientów lecznic odwykowych – jeśli tak, jest to pomysł wręcz genialny. 
Łączenie gruźlików i palaczy papierosów w jedną grupę – bo jedni i drudzy kaszlą – też by mi się nie podobało. Nadużywanie alkoholu jest objawem choroby alkoholowej, a nie jej istotą. Ale… ja jestem laikiem, nie znam się, racji mieć nie muszę. 


W dwóch kwestiach nie potrafię jednoznacznie określić swojego zdania: 

– Czy dobrym pomysłem było połączenie fragmentów osobistych historii alkoholików z opiniami zawodowców? Ma to również związek z odpowiedzią na pytanie, do kogo – konkretnie – adresowana jest ta pozycja: do terapeutów czy do chorych? Bo odpowiedź „do wszystkich” zupełnie mnie nie przekonuje. Zresztą… jeśli coś jest do wszystkiego, to jest do niczego. 

– Czy przedstawiona perspektywa profesjonalna ma jakieś odniesienie do realiów polskich? Nie mam pojęcia, czy leczenie odwykowe w Polsce jest takie samo, jak w Stanach Zjednoczonych Ameryki Północnej; jeśli jest albo wkrótce będzie, książka Sarah Benton przyda się tysiącom zawodowców i na pewno nie tylko im, ale jeśli u nas wygląda zupełnie inaczej, „Alkoholicy wysokofunkcjonujący...” okażą się tylko zbiorem egzotycznych (bo z drugiej półkuli) ciekawostek. Jak na zbiór ciekawostek to jest tego zdecydowanie zbyt wiele dla nieprofesjonalisty.
Troszkę pomaga dodatek, w którym doktor Woronowicz, ojciec współczesnej terapii odwykowej w Polsce, przybliża nieco nasze realia, jednak moich wątpliwości jego tekst, choć niewątpliwie ciekawy, nie rozwiązuje. 


Ostatecznie uważam, że jest to pozycja warta uwagi i jeśli przeczyta ją wiele osób (samych wysokofunkcjonujących alkoholików, ich szefów, członków ich rodzin), to może powolutku zacznie docierać i do Polaków, że alkoholik nie musi zarzygany leżeć w rynsztoku albo żebrać pod osiedlowym sklepem spożywczym, że alkoholizm dotyczy także, i wcale nie mniej, nie rzadziej, ludzi odnoszących zawodowe sukcesy, zamożnych, na pozór świetnie sobie radzących w każdej dziedzinie. 

Jeśli się nie mylę, jest to pierwsza na ten temat książka w Polsce. Dotąd o alkoholikach wysokofunkcjonujących czytałem tylko artykuły. Owszem, mówią o nich Caroline Knapp („Picie. Opowieść o miłości”), a zwłaszcza Mika Dunin („Alkoholiczka”), ale ich książki, znakomite swoją drogą, nie zawierają tak wielkiego ładunku wiedzy profesjonalnej, dotyczą raczej przeżyć i doświadczeń osobistych autorek.

W każdym razie Sarah Benton polecam; wydaje się, że lektura nawet części tej książki, może przydać się alkoholikom wysokofunkcjonującym, ale też i takim, którzy dopiero zbliżają się do granicy uzależnienia. Alkoholikom niskofunkcjonującym (nazwa przez analogię), gdyby ją przeczytali, mogłaby uświadomić demokratyzm tej choroby. 


 


--
[1] Sarah Allen Benton, „Alkoholicy wysokofunkcjonujący z perspektywy profesjonalnej i osobistej”, przeł. Dariusz Rossowski, wyd. Feeria, 2015, s. 44.
[2] Tamże, s. 12.
[3] Tamże, s. 34.
[4] Tamże, s. 86.
[5] Tamże, s. 28.

poniedziałek, 5 października 2015

Wyzwanie dla kosmonauty


„Katar” – Stanisław Lem
 

„Zobaczyć Neapol i umrzeć…” – wygląda na to, że Johann Wolfgang von Goethe miał rację: w Neapolu w szczególny sposób giną mężczyźni w średnim wieku. Amerykanie, ale nie tylko; ostatecznie ofiar jest kilkanaście.
W związku z podobieństwami tych przypadków (wiek, stan zdrowia, wizyty w zakładzie balneologicznym Vittorinich i inne) nasuwa się podejrzenie, że sprawcą wydarzeń może być seryjny morderca, posługujący się tajemniczą trucizną, powodującą szaleństwo i ostatecznie prowadzącą do samobójstwa, brakuje jednak jakiegokolwiek pomysłu na motyw działania kogoś takiego, nie udaje się też znaleźć żadnych powiązań między ofiarami. 

Do rozwikłania zagadki wynajęty zostaje były kosmonauta – trochę jako detektyw, ale trochę też „na wabia”. Chodzi o jego podobieństwo do zmarłych (też cierpi na astmę), ale przede wszystkim na specjalne przygotowanie do działania w stresie, stabilną psychikę oraz zdolność logicznego myślenia pomimo zagrożenia. 

Tak, „Katar” to książka detektywistyczna. Z science fiction łączy ją profesja bohatera oraz istotne dla fabuły elementy teorii chaosu i rachunku prawdopodobieństwa. Szkoda, że w dorobku Lema jedyna taka, bo cykl z kosmonautą-detektywem w roli głównej mógłby okazać się zajmujący. 

Zapewne każdy miłośnik książek przechowuje w pamięci kilka przynajmniej pozycji wyjątkowych, szczególnych. Mogą to być arcydzieła literatury światowej, ale nie muszą. W moim osobistym „pakiecie sentymentalnym” znalazło się miejsce dla „Zabić drozda”, dla „Życia przed sobą”, dla  Hucka Finna, Winnetou, Sherlocka Holmesa i dla „Kataru” Lema. Może właśnie fascynacja Holmesem zrodziła sympatię dla bohatera „Kataru” – w obu przypadkach ważny jest zdrowy rozsądek, dedukcja, logiczne myślenie, trzeźwy osąd, zdolność kojarzenia faktów oraz wyciągania wniosków z wnikliwej obserwacji rzeczywistości. 

Chyba nie tylko ja tak wysoko cenię sobie, wydany w 1976 roku, „Katar”, bo już trzy lata później Lem otrzymał za tę właśnie powieść Grand Prix de Littérature Policière, prestiżową nagrodę utworzoną w 1948 roku przez krytyka i pisarza Maurice'a Bernarda Endrèbe, którą nagradzani są autorzy najlepszych powieści detektywistycznych (policyjnych). 

Dziś wspominam z rozbawieniem, że po „Katar” sięgałem święcie przekonany, że jest to kolejna powieść fantastyczna Stanisława Lema, zastanawiałem się tylko, co ma do tego Katar – państwo na Półwyspie Arabskim nad Zatoką Perską; nieżyt nosa nie przyszedł mi na myśl nawet przez ułamek sekundy. 

Wart bacznej uwagi jest też warsztat Stanisława Lema. Bardzo długie akapity, zdania wielokrotnie podrzędnie złożone… Po prostu piękna polszczyzna, którą niewielu już potrafi się posługiwać (być może Głowacki); czytanie takiej prozy jest przyjemnością bez względu na temat. I, choć może się to wydawać zaskakujące, poruszane w książce zagadnienia są aktualne dzisiaj tak samo jak czterdzieści lat temu… albo i bardziej.