poniedziałek, 29 czerwca 2020

Bo te żydy Jezusa ukrzyżowały


„Płuczki. Poszukiwacze żydowskiego złota” – Paweł Piotr Reszka

W Bełżcu, Sobiborze i okolicy, w latach 1942-43, Niemcy bestialsko wymordowali setki tysięcy obywateli polskich wyznania mojżeszowego, może nawet z milion. Ciała ofiar palono lub zakopywano w masowych grobach. Niemcy odbierali Żydom (chrześcijanie i  inni też tam byli zabijani, ale Żydów było jednak najwięcej)  wszelkie kosztowności, ale przy takiej masie ludzi, wiele walorów udawało się jednak ofiarom ukryć. Od czasu, gdy Niemcy zaczęli się wycofywać, w zasadzie do dziś (a tak, tak!), Polacy z pobliskich wsi, i nie tylko, rozkopują miejsce pochówku ofiar, szukają złota (zęby, koronki, biżuteria), dolarów i innych walut. W płuczkach, jak sama nazwa wskazuje, płukano ludzkie kości, oczyszczając je z resztek tkanki, błota i zanieczyszczeń. Ułatwiało to znalezienie złota.

W pierwszej części książki – dziennikarskiego śledztwa – autor, który jako nastolatek podczas wakacji dowiedział się, że w Bełżcu zginęło wielu członków jego rodziny, rozmawia z kopaczami, tymi, którzy profanowali miejsce pochówku dla zdobycia złota, w pierwszej fazie, natychmiast po odejściu Niemców. W dalszej części są to wywiady ze świadkami tych zdarzeń, z drugim pokoleniem kopaczy i ich rodzinami, relacje z żałosnych prób ochrony tego miejsca przez nieudolne państwo, nielicznych procesów i jeszcze rzadszych wyroków.

„– Czy ktoś na wsi mówił, że to, co robicie, jest złe?
Nie. Może i księża powinni coś powiedzieć, ale nie zwracali na to uwagi.
– A co pan teraz o tym myśli?
To kopanie, to i tak nie pomogło ani nie zaszkodziło temu umarłemu. Nic złego nikt nie robił. To, com znalazł, to by i tak przepadło. Chociaż Żydzi też byli ludźmi. Każdy na drzwiach miał przybite przykazania”*.

Kiedy przeczytałem ten fragment, zaskoczyło mnie to, że… jakoś mnie to nie zdziwiło. Ksiądz (księża bardzo dobrze wiedzieli o ciągnącym się latami procederze) miałby jakoś zabraniać profanacji zwłok, odrąbywania głów szpadlem, żeby już w domu lub lesie na spokojnie, poszukać w ustach złotych koronek, zakazywać parafianom grzebania trupom w odbytach i pochwach? Przecież część zdobyczy lądowała na księżej tacy! A jeśli nawet nie były to złote zęby, to pieniądze uzyskane z ich sprzedaży.

Jeden z rozmówców autora stwierdził, że człowiek jest zły z natury. Rodzi się egoistą, kocha tylko siebie. Złe cechy ma rozwinięte od początku, za to dobra musi się nauczyć. Dobrym człowiekiem można się dopiero stać, ale trzeba wykonać pewną pracę. I, że wierzy, że każdy ma w sobie też zalążek dobra i od niego zależy, co z nim zrobi. Ale też nie każdy jest w stanie podjąć taki wysiłek i nie każdy czuje taką potrzebę. Moim zdaniem – ma rację. Nie wiem, jak to wygląda w przypadku innych nacji, nie znam ich zbyt dobrze, ale u Polaków jest właśnie tak. I nie, nie lokalnie… w Treblince też kopali.

Książka, której wielu nie przeczyta. Zwłaszcza tych, którzy pond prawdę, rzeczywistość i fakty, stawiają własne przekonania i propagandę partyjną.


--
* Paweł Piotr Reszka, „Płuczki. Poszukiwacze żydowskiego złota”, Wydawnictwo Agora, 2019, s. 18.

czwartek, 18 czerwca 2020

Co będzie gdy się nie spodoba?


„Nieśmiertelny diament” – Richard Rohr

Przyznam, że ten Rohr wiele razy ekstremalnie podniósł mi ciśnienie. To już nie był ten sam autor, z którym znajdowałem wspólny język w książce „Spadać w górę”. Parę razy nieomalże miałem ochotę krzyknąć: nie, nie zgadzam się! Oczywiście tego nie zrobiłem, bo zawsze jednak przypominałem sobie, że mowa jest o wierze i przekonaniach. Ja mam jakieś, Rohr często, bardzo często, zupełnie inne. I co z tego? Tu nie chodzi o rację, którą dałoby się w jakikolwiek sposób udowodnić lub wykazać. Takich przekonań, które ja mam inne albo nie rozumiem, jest w książce wiele, choćby to, że nasza dusza jest w jakiś sposób większa od nas samych, albo to, że Bóg jest całkowicie we mnie, ale jednocześnie całkowicie poza mną.

Stwierdzenie:

„…nawet właściwe postępowanie »fałszywej osoby« przynosi złe owoce”[1].

…jest jak najbardziej moje, zgadzam się z nim całkowicie, to efekt także moich przeżyć i doświadczeń. Natomiast to:

„Nikt z nas nie przechodzi na drugą stronę dzięki własnym staraniom czy zasługom, za sprawą własnej czystości czy doskonałości”[2].

…jest już nieco trudne do pojęcia. Skoro na drugą stronę przejdą wszyscy, bez względu na ich zachowanie, postawę życiową, starania lub odwrotnie, zupełny ich brak, to po co starać się być przyzwoitym człowiekiem?

Jest w książce rozdział „Pan przyzwolenia”, w którym Rohr zachwyca się tym, że Bóg akceptuje zło. Jednak argumentacji i przekonywania, dlaczego to jest takie wspaniałe, nie rozumiem. Przekonania (przytaczanego za Thomasem Mertonem – a czy to nie on właśnie jako pierwszy użył określenia „fałszywe ja”?), że lepiej jest być pijakiem niż odnieść sukces, też jakoś nie łapię, a może po prostu mam zupełnie inne. Ale teodycea (jak pogodzić wiarę w kochającego i miłującego, i wszystkomogącego Boga z ewidentnym istnieniem zła) to problem chrześcijaństwa od dwudziestu wieków. Nie oczekiwałem, że amerykański franciszkanin, Richard Rohr, nagle go rozwiąże. Choć z drugiej strony… szkoda, że mu się to nie udało.

Tytułowym nieśmiertelnym diamentem jest oczywiście nasze prawdziwe „ja”. Chociaż autor widzi pewne różnice, okazuje się, co było do przewidzenia, że chodzi w sumie o duszę człowieka. W „Nieśmiertelnym diamencie” Riachard Rohr konfrontuje ją z ego lub fałszywym „ja” człowieka.

„Większość ludzi pozostaje tak zauroczona swoim fałszywym (wymyślonym) »ja«, że albo wątpi w istnienie swego »ja« prawdziwego lub go nie akceptuje, albo w ogóle nie ma świadomości jego istnienia. Żyją w lęku i cierpią z powodu własnej wrażliwości. Tak bardzo angażujemy się w wytworzenie fałszywego »ja«, że nie dopuszczamy do siebie myśli o jego nieprawdziwości – że nie jest »mną«”[3].

I kontynuując…

„Świat fałszywego »ja« jest smutny i zagrożony rozpadem. A jednak we wnętrzu każdego z nas kryje się odpowiedź, której szukamy. Nasze problemy mają rozwiązanie – nie w świecie mody, lecz faktów. Nasze prawdziwe »ja« wie, że nie mamy dokąd tak pędzić. Jesteśmy już u siebie – wolni i spełnieni. Na tym polega istota dobrej nowiny”[4].

Dobra wiadomość jest taka, że prawdziwe „ja” posiada każdy człowiek, a zła taka, że nie da się do niego dotrzeć (odkryć) żadnym staraniem, czy to moralnym, czy religijnym. A przynajmniej nie da się według Richarda Rohra. Natomiast da się tego »ja« szukać.

Parę razy podczas lektury rozważałem przekonanie Rohra, że mamy wszystko tu i teraz, że jest cudownie, mamy nawet więcej niż jest nam potrzebne, że raj jest dostępny na Ziemi dla każdego, i podobne w tym stylu. I za każdym razem przypominało mi się cyniczne, ale absolutnie prawdziwe powiedzenie, że punkt widzenia zależy od punktu siedzenia. Możliwe, że i ja głosiłbym podobne idee, gdybym był bogatym Amerykaninem, obsługiwanym przez gromadę zakonnic, pracującym dla „firmy”, która nijak nie może zbankrutować. Wydaje mi się, że absolutne poczucie bezpieczeństwa materialnego (i chyba nie tylko materialnego) naprawdę zmienia optykę. To oczywiście nie jest zarzut, ale próba zrozumienia źródła jego przekonań, choćby częściowo.

Skoro istnieje coś takiego, jak prawdziwe »ja«, musi też funkcjonować »ja« fałszywe. Rohr tłumaczy jednak, że nie jest ono złym »ja«, wprost przeciwnie, nasze fałszywe »ja« bywa nawet dość dobre, może nawet na pewnym etapie wręcz konieczne, jednak nie może ono przekroczyć pewnej granicy. To fałszywe »ja« jest nie tyle złe, co po prostu fikcyjne. Ostatecznie nasze prawdziwe »ja« jest naszą absolutną tożsamością i tożsame jest z naszą duszą, natomiast fałszywe »ja« jest tożsamością relatywną, tożsamością, którą sami sobie stworzyliśmy. Oczywiście ma na proces jego powstawania znaczący wpływ środowisko, otoczenie, wychowanie, warunki lokalne, ale właśnie – jest to tożsamość determinowana przez to, co zewnętrzne.

Dość długi rozdział autor poświęca słabym punktom psychoterapii i udowadnia, dlaczego czasem dobry przewodnik duchowy, jak Rohr, będzie w stanie skuteczniej pomóc, od terapeuty, którym zresztą też jest. Ale wytyka też słabości chrześcijaństwa, pogrążonego w moralizatorstwie i nawołującego nieustanie do składania mało sensownych ofiar.

„Jak podpowiada mądrość ludowa, wszelkie poświęcenia i ofiary to nic innego jak zawiść, która tylko czeka na odpowiednią okazję”[5].


Czasem miałbym ochotę spytać Rohra, czemu nadal jest członkiem tego Kościoła, ale to, oczywiście zdaję sobie sprawę, bardzo jest naiwne...

Żyję w  Kościele, który największymi zaszczytami nagradza oczywiste grzechy »ducha«, a karze odmową dostępu do Stołu Pańskiego błędy ciała. Jezus czynił nieomal odwrotnie” [6]. 

Dobra, choć mocno wymagająca lektura. Nie trzeba się z autorem zgadzać, najważniejsza wartość „Nieśmiertelnego diamentu” polega na polemice, jaką czytelnik zaczyna toczyć sam ze sobą, właśnie w trakcie lektury.





--
[1] Richard Rohr, „Nieśmiertelny diament”, przekład Marek Chojnacki, WAM, 2013, s. 9.
[2] Tamże, s. 21.
[3] Tamże, s. 49.
[4] Tamże, s. 51.
[5] Tamże, s. 67.

[6] Tamże, s. 70.

piątek, 12 czerwca 2020

Zmarnowane szanse i okazje


„Prince Polonia” – Max Cegielski

Zaczęło się wyjątkowo zabawnie, bo pomyliły mi się imiona i przekonany byłem, że sięgam po książkę biograficzną na temat tego Cegielskiego (Hipolita), który założył w Poznaniu fabrykę maszyn i urządzeń wszelakich.

No to wreszcie postanowiłem poczytać blurb (tekst na okładce). Dowiedziałem się, że dla obalenia „komuny” w Polsce Wałęsa był równie ważny, jak kolczyki pani Jurksztowicz. Ups! Mocne! Połowa tekstu na okładce pisana jest jednak jasnoczerwonym drukiem na ciemnopomarańczowym tle, więc sobie z żalem darowałem, choć trochę szkoda mi było podobnych rewelacji. A książka okazała się bardzo dobra (choć nie o tym Cegielskim).

„Przylecieliśmy do Azji, żeby zmienić życie, zdobyć przyszłość, wcześniej byliśmy jej pozbawieni, ale nie spodziewaliśmy się, że czeka nas taka rewolucja”*.

Magda dołączyła do społeczności maturzystów w szkole Janka i Radka w czwartej klasie. Wielu chłopaków dzięki niej, a może przez nią lub dla niej, podejmowało różne decyzje, które wcześniej nawet im do głowy nie wpadły (choćby utworzenie zespołu Generacja). Magda, córka dyplomaty, wybierającego się na placówkę do Indii, okazała się katalizatorem poważnych zmian życiowych wielu dorastających nastolatków ze Szczecina. Był to koniec lat osiemdziesiątych, to jest czas wielkich przemian, wielkich nadziei…

Chłopaki zaczynają od drobnego przemytu do NRD i niektórzy na tym poziomie pozostają, ale Janek i Radek mają więcej wyobraźni i odwagi, więc wyruszają do Indii, a stamtąd, też z kontrabandą, do Singapuru. To były czasy, gdy kilkaset dolarów było w Polsce sumą poważną, a posiadając tysiąc-dwa można było myśleć o jakiejś własnej działalności gospodarczej. Czy te dolary zapewniły świetlaną przyszłość chłopakom? Tu warto poczytać notę biograficzną autora w Wikipedii. Tym niemniej wtedy wydawało się, że przed Polakami i Polską otwierają się wrota raju.

Lektura książki rodzi mnóstwo wspomnień, skojarzeń, przemyśleń, wniosków, i to jest jej walor dodatkowy. Za główny uważam rozrywkę oraz pewną dawkę świadomości – bo było zdecydowanie bardziej tak, jak opisuje to Max Cegielski, niż tak, jak próbuje prezentować przeszłość propaganda tej lub tamtej partii.

„W samochodzie, tak jak na chodnikach, czyściutko, żadnych czerwonych plam na tapicerce czy na ścianach, żadnych łupin orzechów kokosowych, petów, śmieci. Pięćset dolarów kary za rzucenie niedopałka na ulicę. Janek od razu pstryknął kiepem za okno i śmiał się zadowolony, że przechytrzył system”**.

Może autora to bawi, może razem z przyjacielem uważają to za świetny dowcip, ale ja mam jakby inne przekonania na temat wspólnego dobra i polskie buractwo mnie nie bawi i nie cieszy. Ta polska „wygrana z systemem” w Singapurze też nie wydaje mi się osiągnięciem znaczącym, ani godnym naśladowania.

Czasem nie wiem, czy autor kpi sobie z siebie i kolegów, czy pewne przekonania traktuje zupełnie serio. W poniższym przypadku, to chyba jednak drwina. W Singapurze, którym zachwycony był Radek, bo Janek zakochał się w Indiach…

„Szybko zobaczyli też swojskie, zrozumiałe napisy: »Peter Kong wita swoich starych i nowych klientów z Polski«, »Tutaj sprzedaje się telewizory i wideo dostosowane do polskich standardów«, »Specjalna oferta dla Polaków«. Nikt nie reklamował się po niemiecku z ofertą dla Niemców. Poczuli się narodem wybranym”***.

Drwina, bo nie wierzę, żeby autor nie zdawał sobie sprawy, dlaczego takie oferty są po polsku, a nie ma po niemiecku, i o czym to naprawdę świadczy.

Relacja z podbijania Dalekiego Wschodu (i nie tylko) odbywa się na dwa sposoby, bo albo w trzeciej osobie liczby mnogiej, albo w pierwszej osobie liczby pojedynczej, czyli albo Janek i Radek zwiedzali, albo ja (Radek) widziałem, słyszałem, byłem. Chronologia też nie zawsze jest liniowa, ale jedno i drugie skonstruowane zostało na tyle zgrabnie, że nie rodzi problemów ze zrozumieniem fabuły. Może nawet zmusza czytelnika do nieco większej koncentracji i uważności.

Wprawdzie spotkanie z ambitnym dyplomatą oraz niektóre przekręty są już czymś więcej niż tylko przygodą, tym niemniej w książce nie chodzi o to, jak się to skończy (kto zabił), ale o bezpowrotnie zaginiony świat początków polskiej transformacji, o narodziny klasy polskich biznesmenów tych czasów, którzy mocno wierzyli, że pierwszy milion trzeba ukraść, więc zanim stali się szanowanymi przedsiębiorcami, działali w szarej strefie… powiedzmy – ciemnoszarej.

„Prince Polonia” Maxa Cegielskiego warto przeczytać, żeby poznać, żeby sobie przypomnieć, żeby zrozumieć, żeby się rozerwać, pobawić… Dobre pióro, a więc – polecam.





---
* Max Cegielski, „Prince Polonia”, Marginesy, 2020, s. 80.
** Tamże, s. 78.
*** Tamże, s. 87.

poniedziałek, 8 czerwca 2020

Jak zacząć wszystko od nowa?


„Ostatni lot” –  Julie  Clark



Claire Taylor skończyła prestiżowy Vassar College. Jako historyk sztuki dostała pracę w domu aukcyjnym Christie’s. Kiedy w wypadku zginęła jej matka i siostra, załamała się. A Rory Cook tak pięknie opowiadał o swojej miłości do Maggie Moretti i o tym, jak ją stracił w pożarze, więc Claire… wyszła za niego. Nie wiem, czego się spodziewała – że nawzajem będą kołysać swój ból po stracie? Że Rory Cook przestanie być dziedzicem i spadkobiercą politycznego, i nie tylko, imperium Cooków, do czego przygotowywany był nieomalże od urodzenia, że przestanie być synem uwielbianej pani senator (Marjorie Cook zmarła na raka, kiedy syn był na pierwszym roku studiów), że da sobie spokój z planowaną karierą polityczną? Ostatecznie związek z nim okazał się głęboko nie satysfakcjonujący, a sam Rory objawił się jako kanalia i szuja…. Choć przecież młody, przystojny, bogaty, inteligentny, zabawny.

„Wiele lat emu postanowił, że będzie finansował studia wszystkim dzieciom i wnukom ludzi, którzy pracowali jako jego personel domowy. W rezultacie byli wobec niego bezwzględnie lojalni. Podczas naszych awantur zawsze grzecznie odwracali wzrok, a kiedy płakałam w łazience, udawali, że nic się nie dzieje”*.

A to świnia, prawda?!

I znowu chciałoby się spytać, czego w tej sytuacji i w tych warunkach oczekiwała Claire Cook? Że pokojówka da po pysku swojemu pracodawcy? Ale mniejsza z tym. Rory Cook naprawdę był kawałem gnoja i przemocowca (przemoc psychiczna i fizyczna), a więc Claire postanowiła uciec, starannie zacierając za sobą ślady. Przekonała się już bowiem, że oficjalne i legalne odchodzenie od niego nie uda się; próbowała, źle się to skończyło.
W ucieczce i planach zniknięcia pomaga jej dawna szkolna przyjaciółka, Tamara, oraz jej brat, Nico, związany z przestępczością zorganizowaną; taka rosyjska wersja Ala Capone.

Claire przypadkiem spotyka na lotnisku Eve – kobietę, która także ucieka i również chce zniknąć bez śladu, bo po prostu  ma problemy z wymiarem sprawiedliwości. . Eve robi to z powodu przestępczej przeszłości, uwikłania w sytuację naprawdę trudną, bez wyjścia. W ostatniej chwili kobiety wpadają na desperacki pomysł – zamienią się tożsamościami. Eva poleci do Puerto Rico jako Claire, natomiast Claire Cook (oczywiście pod fałszywym nazwiskiem) jako Eva wybierze się do Oakland. Plan wydaje się całkiem sensowny. Miałoby to jeszcze bardziej zmylić pogoń, a że ktoś będzie je ścigał, to nie ulegało wątpliwości. Pech chce, że jeden z samolotów uległ strasznej katastrofie, zginęli wszyscy pasażerowie. I teraz dopiero ta historia rozkręca się na całego.

„W tym momencie zdaję sobie sprawę, że wszystkie ścieżki prowadziły mnie właśnie do tego studia. Przez długi czas uważałam, że moje świadectwo nie wystarczy. Bałam się, że nikt nie będzie chciał wysłuchać prawdy i wyciągnąć do mnie pomocnej dłoni”**.

Kolejna ciekawa książka napisana przez kobietę, o kobietach – autorka opowiada dzieje Evy i Claire na zmianę – narracja jakby z dwóch krańcowo różnych punktów widzenia. Pojawia się też Kelly, Liz, Danielle, a zdecydowanie jest to rozrywka nie tylko dla kobiet. „Ostatni lot” nie pretenduje do miana arcydzieła, ale jest okazją do całkiem przyjemnego spędzenia kilku godzin. Niezły kawałek literatury przygodowej, sensacyjnej, romantycznej z mocnym przekazem społecznym. A tak! Bez problemu znaleźć można w powieści swego rodzaju krytykę współczesnego, wysokorozwiniętego społeczeństwa, w którym jednak nie wszyscy są równi. I nie mam tu na myśli Aborygenów lub Papuasów.







--
* Julie  Clark, „Ostatni lot”, przekład Paweł Wolak, Muza S.A., 2020, s. 38.
** Tamże, s. 410.

czwartek, 4 czerwca 2020

Tajemnice Anice i nie tylko jej


Może wydać się to nieco dziwne, ale w tym momencie życia takiej właśnie opowieści potrzebowałem. Na to zjawisko zwracałem uwagę już wcześniej – moja ocena książki zależy, w pewnej mierze, od tego, co ostatnio czytałem, co mi się przejadło, co znudziło, na jaką zmianę czekałem, na jaką miałem nadzieję. I tym razem prawie idealnie się udało.

Gianna Verelli i jej brat, Carlo, wychowali się w Barcelonie, ale korzenie ich rodziny sięgają do Włoch. Gianna ma pewne problemy osobiste (niechciana ciąża z Pau, podrzędnym aktorem i żonatym mężczyzną), kiedy na dokładkę umiera jej kochana babcia, zwana w rodzinie jako nonna (po włosku po prostu babcia), rodzinny sklep kolonialny trzeb szybko sprzedać, bo przynosi straty itp. Podczas porządkowania i likwidacji mieszkania po niej, Gianna znajduje klucz do starego młyna w niewielkiej włoskiej miejscowości Castelupo (w Ligurii) i tajemnicze zapiski bisnonny (prababci). Odkrywa też listy do tajemniczej Anice (po naszemu Anyż), którą ktoś najwyraźniej bardzo kochał. Rodzeństwo nic nie wie o żadnej Anice, nigdy o kimś takim nie słyszeli, oczywiście tylko tak im się do czasu wydaje, bo okazuje się, że… Jednak o ile Carla osoba ta i przeszłość rodziny nie interesuje w ogóle, to Gianna postanawia wyruszyć w podróż do Włoch, tropiąc rodzinne tajemnice i starając się znaleźć drzwi, do których pasował będzie zabytkowy, ciężki klucz.
Gianna jest postacią bardzo sympatyczną, od początku wzbudza życzliwość, tylko jedna jej cecha może się czytelnikom (bo czytelniczkom raczej nie) wydać irytująca: naiwne oczekiwania, że ktoś coś zrobi, ktoś zachowa się w określony sposób, ktoś powie…

„Przeczytałam tylko kilka pierwszych stron pamiętnika, ale nagle wiele wspomnień nabrało dla mnie sensu: zamiłowanie mojej prababci do roślin, osobliwy chrzest z użyciem ziemi, który mi zrobiła, kiedy byłam mała, przyjemność, jaką czerpała z uprawiania ziół i kwiatów, z gotowania, jej dar uzdrowicielki… Co jeszcze odkryję, dalej czytając pamiętnik?” *.

Trochę skromnie zarysowane zostały losy Carla Verelli, a byłoby co rozwijać, bo to i narkoman i przestępca, i przyzwoity bardzo młody mężczyzna, i wsparcie dla siostry. Za handel narkotykami został aresztowany. Nonna zaciągnęła kredyt hipoteczny, by pomóc mu się wydostać z opałów. Carlo przeszedł roczny odwyk, skończył prestiżową szkołę, otrzymał pożądane stypendium, dostał świetną pracę i spłacił babcię co do grosza.

„Ogród kobiet” to książka o kobietach głównie, bo mężczyźni pojawiają się w niej rzadko i dość przelotnie. Po prostu umarł – mawiała krótko o takim lub innym mężczyźnie ze swojej rodziny nonna. Jednak zdecydowanie nie jest to książka tylko dla kobiet. Zagadki, tajemnice, skrywane sekrety… choć nie zawsze mają wymiar kryminalny, to podąża się za nimi z niesłabnącym zainteresowaniem. Jest też solidny kawał pasjonującej historii i wielkiej polityki.

„To nie był kolejny zwykły przypadek, tylko przypadek, który stał się polityczny w rękach prasy i innych środowisk opiniotwórczych. Był to przypadek, który fasci Mussoliniego, uznali za przykład tego, jak należy zaprowadzić porządek we Włoszech”**.

Trudno jest opisać fabułę tej powieści, bo zagadek – stopniowo rozwiązywanych – jest w niej tak wiele, że wyzwaniem jest niezdradzanie ich.

Największą zaletą powieści nie jest jednak fabuła, zagadka kobiet Verelli, ale warsztat pisarski  Carli Montero. Tę książkę po prostu bardzo dobrze się czyta, wszystkie jej elementy zostały właściwie wyważone i dzięki temu w nieomalże każdej chwili, chce się wiedzieć, co będzie dalej. Jednocześnie jest to powieść bardzo pogodna, czytelnik w jakiś sposób wierzy, że wszystkie perypetie i kłopoty dobrze się skończą (choć z tym bywa różnie). Może dlatego, że coś w tym stylu powtarzała często nonna Gianie.

Jedno tylko z czasem zaczęło mi się wydawać coraz bardziej irytujące – wstawki… hm… kulinarne. Prawie każdy rozdział nosi nazwę jakiejś potrawy, po hiszpańsku, włosku lub francusku – nie odróżniam.  Ale możliwe, że czytelniczkom, gospodyniom domowym oraz kucharkom się to spodoba i stanowić będzie dodatkowy walor powieści. Choć z drugiej strony… przepisy nie są kompletne, to tylko ich zarys, ja bym na ich podstawie niczego nie ugotował ani nie upiekł, więc…

Zbyt mała czcionka i w zasadzie nie wiadomo, po co, skoro marginesy są wyjątkowo szerokie, nie chodziło więc o oszczędność miejsca.



--
* Carla Montero, „Ogród kobiet”, przekład Wojciech Charchalis, Rebis, 2020, s. 64.
** Tamże, s.377.