sobota, 20 lipca 2024

Polacy, Niemcy, polityka, uran

 „Nemezis” – Maciej Siembieda

Zaczyna się od akcji komandosów Otto Skorzenego (czytaj: Skożenego), którym udało się w brawurowej akcji odbić Mussoliniego, którego rodacy mieli widocznie serdecznie dosyć, podobnie jak i faszyzmu i wymuszonej przyjaźni z hitlerowcami. W akcji tej brał udział Bruno Janoschek (brat Herberta), specjalista od rzucania nożami. Ale to tylko wstęp, tekst na zachętę, bo prawdziwa historia zaczyna się wcześniej – kilka lat przed wybuchem drugiej wojny światowej, i początkowo dzieje się w Niemczech, w mieście Oppeln.

Głównym bohaterem powieści jest Bruno Janoschek. Do pewnego momentu także jego brat, Hubert. Bracia Janoschek urodzili się i wychowali w Oppeln. In matka była Polką, ojciec Czechem (poddanym monarchii austro-węgierskiej). Stary Janoschek brał udział w pierwszej wojnie, dzielnie walczył w okopach u boku niejakiego Adolfa Hitlera. Z czasem miał żałować, że nie wbił mu bagnetu w plecy, na co okazji było podobno wiele.

Po starciu z Flinkiem, bandziorem z Zaodrza, to jest szemranej dzielnicy Opola, któremu uszkodził nogę i wydał policji, Bruno Janoschek musiał uciekać z miasta. Przystał do objazdowego cyrku, gdzie Don Alvaro (Cygan udający Hiszpana) przez prawie trzy lata uczył go rzucać nożem. Kiedy cyrk występował w Berlinie, Don Alvaro został zatrzymany przez gestapo. Właściciel cyrku próbował na jego miejsce zatrudnić Bruna Janoschka, ale nic z tego nie wyszło – młody człowiek nie był wystarczająco dobry. Znacznie później, jakoś tak, nagle, się stał.
Przed ucieczką z rodzinnego miast Bruno zakochał się, z wzajemnością, w Grecie; w czasie wymuszonej rozłąki pisywali do siebie płomienne listy. Po trzech latach Bruno uznał, że już może wrócić do Oppeln bez większego ryzyka, ale gdy zjawił się w rodzinnym domu okazało się, że za kilka dni będzie ślub Grety z jego bratem, Hubertem. Greta i Hubert coś próbują mętnie wyjaśnić Brunowi, ale kręcą i mataczą tak nieudolnie, że najmniej uważny czytelnik poznałby, ze coś tu nie trzyma się kupy. Jednak na wyjaśnienie, co, jak i dlaczego tak naprawdę wtedy się stało, trzeba czekać prawie do końca książki.

Rozczarowany, zawiedziony, oszukany i zdradzony Bruno odnajduje się w jednostce komandosów pod dowództwem Otto Skorzenego; jest członkiem SS i nazistą forowanym przez przełożonych różnego szczebla. Bierze udział w operacji uwolnienia Mussoliniego oraz innych zdarzeniach historycznych; spotyka w kolejnych latach (powieść kończy się ok. roku 1990) wielu znanych polityków i działaczy różnych organizacji, często tajnych, z bardzo różnych, często egzotycznych krajów.

W drugiej połowie książki pojawiło się połączenie „Nemezis” z wcześniejszą powieścią Siembiedy, „Katharsis”. Na scenę wkroczył Jan Tosidowski (dawniej Tosidos); Maciej Siembieda wraca też do tematu uranu wydobywanego i ukrytego na Dolnym Śląsku, by wreszcie w miarę spójnie zakończyć obie te historie. Choć to zakończenie wcale nie jest takie pewne – w zapowiedziach widziałem, że z cyklu greckiego, ukazać ma się też powieść „Kairos”.

Momentami mocno naciągana, wręcz naiwna powieść przygodowo-sensacyjno-historyczno-wojenna. 448 stron i to jest przynajmniej o trzydzieści procent za dużo, bo trafiają się dłużyzny, a konkretnie opisy spraw i zdarzeń bez żadnego związku z fabułą. Siembieda nadal nie nauczył się konstruować postaci dla swojej powieści. Nie wiadomo kompletnie, jak wyglądali (wyjątkiem są postacie historyczne, na przykład wiadomo, że Skorzeny był wielkim chłopem i miał bliznę), jakimi ludźmi byli. Można o tym sądzić w zasadzie tylko po ich wyborach i decyzjach życiowych, ale i tu nie zawsze jest spójnie i jednoznacznie. Jedno, co u Siembiedy podziwiam i cenię, to wyobraźnia.

poniedziałek, 15 lipca 2024

Nie wszystko jest czarno-białe

 „Powstanie Warszawskie w 100 przedmiotach” – Teresa Kowalik, Przemysław Słowiński

Pierwszy raz usłyszałem o Powstaniu Warszawskim na lekcji historii pod koniec podstawówki. No, było powstanie, nie udało się, zginęło wielu ludzi, Warszawa została zburzona. Dość lakoniczna informacja bez żadnych ocen moralnych czy innych komentarzy. W sumie nic wyjątkowego, bo w polskiej historii wiele mamy powstań, zwykle przegranych, więc jedno mniej lub więcej… Bardziej interesowały mnie wtedy obozy koncentracyjne. Po jakimś czasie pojawił się temat Katynia (to już szkoła ponadpodstawowa), o którym jedni mówili to, drudzy co innego, ale większość – nic, bo wyraźnie mieli to w nosie. Znów minęło kilka lat, obejrzałem film „Kanał”, przeczytałem książkę „Kolumbowie rocznik 20”, ze trzy razy oglądałem serial nakręcony na jego podstawie i w taki sposób wróciła sprawa Powstania Warszawskiego. Powróciła jako temat nie do końca jasny, wątpliwy po prostu. Intrygujące nie było samo powstanie, ale fakt, że różni ludzie oceniali je w tak bardzo różny sposób. Grzesiuk w „Pięć lat kacetu” pisał na przykład, że jak do obozu przywieziono transport powstańców, to starzy więźniowie nazywali ich bandytami. To co jest? Bohaterowie czy bandyci? Bardzo problematyczne były też fragmenty „Pamiętników z powstania warszawskiego” Mirona Białoszewskiego (bohaterowie z AK zmuszali ludność cywilną do budowania barykad pod ostrzałem). A jeszcze później, i to już będzie koniec mojego wstępu, zorientowałem się, że polska władza (taka lub inna) stale manipuluje historią dla swoich pokrętnych potrzeb. To oznaczało, że opinię o wielu problematycznych wydarzeniach historycznych muszę wyrobić sobie sam. Nie miałem z tym wielkiego kłopotu, bo – w odróżnieniu od wielu kolegów szkolnych, pochodzących z podmiejskich wiosek – nie upierałem się, że w historii wszystko musi być czarno-białe, bo inaczej to ja się pogubię, nie rozumiem i głowa mnie boli.

Przedmioty, zwłaszcza z dawnych czasów, ale jednak nie będące antykami, interesują mnie średnio. Po „Powstanie Warszawskie w 100 przedmiotach” sięgnąłem z dwóch powodów: po pierwsze w opisach przedmiotów miałem nadzieję znaleźć więcej faktów na temat Powstania, niż w propagandowych opracowaniach popularno-naukowych; to coś jak szukanie rodzynek w serniku, po drugie postanowiłem potraktować tę książkę, jak coś w rodzaju quizu, sprawdzianu, i przekonać się, czy wiem co to jest… albo czym było… albo wreszcie do czego służyło… to lub tamto. Oba te cele zrealizowałem, choć drugiego jednak nie w takim wymiarze, jak miałem nadzieję; może spodziewałem się trochę innych przedmiotów?

„Wbrew utartemu przekonaniu polski obóz niepodległościowy, a także sami żołnierze AK nie byli jednomyślni w sprawie decyzji o wybuchu powstania. Decyzja zapadła 31 lipca 1944 r. w wąskim gronie pięciu osób. Podjęli ją generałowie: Tadeusz Bór-Komorowski, Tadeusz Pełczyński i Leopold Okulicki, oraz pułkownicy: Rzepecki i Chróściel. Naczelny Wódz Polskich Sił Zbrojnych gen. Kazimierz Sosnkowski, gen. Władysław Anders, gen. August Emil Fieldorf „Nil” kategorycznie sprzeciwiali się decyzji o wybuchu walk”*.

Odpowiednim kompetencyjnie człowiekiem, który mógł wydać decyzję o powstaniu, był oczywiście gen. Sosnkowski, ale był on temu szaleństwu przeciwny, a w takim razie Bór-Komorowski (ten, który radził powstańcom rzucać kamieniami w Niemców, bo uzbrojona była bardzo niewielka część żołnierzy AK) po prostu go… zdymisjonował. Co jeszcze ciekawsze, Bór-Komorowski powiedział, że zdaje sobie w pełni sprawę, że ta jego decyzja jest hańbiąca, ale czuł się zobowiązany ją podjąć. Ups!

Książka wzbogacona zdjęciami opisywanych przedmiotów; szkoda tylko, że nie znalazło się tych zdjęć w publikacji znacznie więcej. Obecność w zbiorze niektórych przedmiotów, nieco mnie zaskoczyła. Na przykład rozkaz numer 19 – jakoś nie wpadłoby mi do głowy traktować go jako przedmiot, choć treść niewątpliwie była ważna. Zaskoczyła mnie znaczna liczba przedmiotów bardziej religijnych niż powstańczych, ale może tak trzeba było. W każdym razie zdecydowana większość opisywanych historii – sam przedmiot jest tutaj tytułem rozdziału i jakby punktem wyjściowym – jest ciekawa i wartościowa. „Powstanie Warszawskie w 100 przedmiotach” to specyficzne kompendium wiedzy o Powstaniu.

Trudno jest w stu hasłach zawrzeć pełną historię Powstania Warszawskiego, natomiast w niezwykle przystępnej formie publikacja ta pomaga czytelnikowi dowiedzieć się naprawdę dużo, a wiedza ta zdecydowanie różni się od partyjnej propagandy (dowolnej partii). Ostatecznie to czytelnik musi w jakimś momencie wybrać, czy chce wiedzieć, czy wierzyć.

„Powstanie Warszawskie dla ludności cywilnej było ogromnym nieszczęściem. O bohaterskich powstańcach pamięta się i składa się im hołd. Jednak fakt, że podczas tej krwawej bitwy Niemcy dokonali największej zbrodni na polskich cywilach, nie zapisał się w polskiej świadomości. Zbrodnia ta nie doczekała się poważnych badań, mimo że jej ofiarom należą się prawda i pamięć”**.

Pięciu panów oficerów podjęło decyzję (dobrze wiedząc, że Europa jest już podzielona i że alianci nie pomogą) i w związku z nią stolica państwa została kompletnie zniszczona i straciło życie od 100 do 200 tysięcy cywili. Oczywiście, zabijali ich Niemcy, ale…

Kilka przykładowych przedmiotów opisanych w książce: worek na jęczmień, beret obrońcy Elektrowni Powiśle, radiostacja Błyskawica, stuła kapłańska, kapliczka podwórkowa, trumna, malowidło „Jezu ufam Tobie”, Chrystus dźwigający krzyż, broszurka „Akt żalu doskonałego”, sutanna, gaśnica, ołówek, bilet kolejowy…

Po lekturze moja ocena tego wydarzenia nie zmieniła się, natomiast odkryłem kilka faktów, o których wcześniej nie wiedziałem albo nie w pełni i choćby z tego powodu warto było.








---
* Teresa Kowalik, Przemysław Słowiński, „Powstanie Warszawskie w 100 przedmiotach”, Fronda, 2024, s. 9.
** Tamże, s. 57.









Książka z Klubu Recenzenta serwisu nakanapie.pl.

poniedziałek, 8 lipca 2024

W poszukiwaniu sensu życia

 „Kiedy ptaki powrócą” – Fernando Aramburu

Toni, pięćdziesięcioczteroletni nauczyciel filozofii w liceum, który nie lubi uczyć, a hiszpański system szkolnictwa uważa za beznadziejny, postanawia, że dokładnie za rok popełni samobójstwo. Ten rok daje sobie, żeby w pełni przekonać siebie (także czytelnika), że to właśnie chce zrobić. W jakimś sensie wyjaśnia też powody swojej decyzji. Może też podświadomie czeka na jakieś zdarzenie, które mogłoby wpłynąć na zmianę jego postanowienia.

Nie lubię życia. Może sobie być piękne, jak twierdzą niektórzy piosenkarze i poeci, ale ja go nie lubię. Dajcie spokój z tymi zachwytami nad zachodzącym słońcem, muzyką i tygrysimi prążkami. Do diabła z tą całą scenografią. Życie wydaje mi się podłym, źle obmyślonym i jeszcze gorzej wykonanym wynalazkiem. Chciałbym, żeby Bóg istniał, bo mógłbym wtedy zażądać od niego wyjaśnień. Wygarnąć mu prosto w twarz, kim jest – partaczem [1].

Ponad siedemset stron relacji, dzień po dniu, o zwyczajnych, życiowych wydarzeniach, z dygresjami, dotyczącymi wspomnień z odległego dzieciństwa i dorastania. Równie problematycznego i beznadziejnego, jak i dzień dzisiejszy.

Prawdę mówiąc już w dzieciństwie planowałem zostać w przyszłości ojcem, żeby bić swoje dzieci. Od najmłodszych lat to jako preferencyjną metodę wychowawczą. Później nie potrafiłem nawet podnieść głosu na Nikitę i dlatego nasz syn jest taki, jaki jest [2].

Sfrustrowany, przygnębiony, rozczarowany, zawiedziony, często poirytowany Toni, nie jest jedyną taką postacią w opisywanym świecie. Właściwie wszyscy drugoplanowi bohaterowie Fernanda Arumburu są w jakiś sposób przegrani, beznadziejni; są ludźmi ze skazą – taką lub inną. Problematyczny syn Nikita, z którym Toni nie potrafi się dogadać i którego nie rozumie, Kulas, najlepszy przyjaciel, którego chyba nawet nie lubi, znienawidzony brat, Amalia, była żona, od której nie jest w stanie emocjonalnie się odciąć, toksyczni rodzice, a więc i wysoce problematyczne wychowanie, teściowie… To cały, albo prawie cały, świat Toniego. Poznając kolejne dni jego życia, przeżywając wraz z nim jego dorastanie, czytelnik zastanawia się, czemu Toni jeszcze nie palnął sobie w łeb i to znacznie wcześniej. Odpowiedź wydaje się prosta: suczka Pepa, którą Toni naprawdę kocha i którą się przejmuje. Zapewne bardziej niż umierającą matką.

Podczas lektury dość trudny był moment, w którym zrozumiałem, że to nie Toni jest jakimś wielkim nieudacznikiem i pechowcem, nie – Toni jest mniej więcej w porządku, jest normalny i przeciętny, to samo życie jest tak właśnie skonstruowane. To jest nie tyle powieść o Tonim, co właśnie o życiu. I pewien jestem, że każdy czytelnik po czterdziestce, znajdzie w książce jakiś element, może nawet więcej niż jeden, który dotyczy jego samego. W przekonaniu braci, że w dzieciństwie to ten drugi był przez rodziców faworyzowany, rozpoznałem coś dziwnie znajomego. Wynoszenie z domu różnych przedmiotów, porzucanie ich lub rozdawanie, jako forma rozstawania się, też wydaje mi się nieobce, bo pamiętam podobne zachowania konkretnej osoby z mojej rodziny.

Znakomity warsztat, „Kiedy ptaki powrócą” świetnie się czyta, w czym pomagają perełki specyficznego humoru autora. Dodatkowym atutem mogą być fragmenty trudnej historii Hiszpanii. Polecałbym wszystkim, którzy cenią dobrą literaturę i pisarstwo przez duże P. Nie polecałbym osobom z depresją.






---
[1] Fernando Aramburu, „Kiedy ptaki powrócą”, przekład Karolina Jaszecka, wyd. Sonia Draga, 2024, s. 13.
[2] Tamże, s. 15-16.

wtorek, 2 lipca 2024

Modne, niekoniecznie dobre

 „Przeciw empatii” – Paul Bloom

Zapewne to odrobinę dziecinne, ale nadal sprawia mi frajdę sytuacja, w której okazuje się, że głosząc jakieś tam obrazoburcze teorie i przekonania, po prostu miałem rację. Kiedy w PRL czekało się na telefon wiele lat, prorokowałem, że jeszcze będą chodzić po domach i proponować założenie telefonu od ręki. Doczekałem się. Kiedy Polacy cmokali z zachwytu nad bezstresowym wychowaniem, pozwalałem sobie krytykować ten pomysł. W latach, w których tysiące ludzi zapisywało się na różne terapie lub warsztaty, gdzie uczyli się asertywności, postrzeganej jako cudowne rozwiązanie i lekarstwo na wszelkie niedobory w relacjach międzyludzkich, pozwalałem sobie wskazywać elementy egoizmu i egocentryzmu takiej postawy, dowodzić, że nie jest taka jednoznaczna, że czasem bywa dobrym pomysłem, ale wcale nie zawsze. Wreszcie przyszła kolej na empatię i jej bezrefleksyjne wychwalanie bez jakiejkolwiek próby rzetelnej oceny.

Łatwo pojąć, dlaczego tak wielu ludzi uważa empatię za potężną siłę, działającą na rzecz dobra i przemiany moralnej. Łatwo pojąć, dlaczego tak wielu ludzi sądzi, iż jedyny problem z empatią polega na tym, że jest jej w nas za mało. Też w to wierzyłem. I już nie wierzę. Empatia ma swoje zalety. Może być potężnym źródłem przyjemności związanej ze sztuką, wyobraźnią i sportem, może być też cennym aspektem związków intymnych. Ale na ogół jest złym doradcą moralnym. Uzasadnia głupie oceny i często motywuje nas do obojętności i okrucieństwa. Może prowadzić do irracjonalnych i niewłaściwych decyzji politycznych, niszczyć niektóre ważne relacje, na przykład między lekarzem a pacjentem, może sprawić, że będziemy gorszymi przyjaciółmi, rodzicami, mężami i żonami*.

Paul Bloom, profesor psychologii na Yale University, sformułował takie wnioski dysponując aparatem naukowo-badawczym, po latach badań. Ja, ze swoimi laickimi pomysłami, mam tylko wyczucie czy instynkt oraz długie lata obserwacji życia, postaw, zachowań, zarówno własnych, jak i dziesiątków osób, może setek, z którymi się stykam.
Z wnioskami profesora Blooma mogę się zgadzać lub nie, ale jeśli nie, to obliguje mnie to do znalezienia odpowiedzi na pytanie, na przykład takie oto: a na jakiej podstawie uważam, że on nie ma racji? Odpowiedź: bo taka jest moda albo, bo wszyscy wiedzą, nie jest punktowana. Podobnie jak przekonanie, że milion much lecących do gówna nie może się mylić – ono musi być pyszne.

W „Przeciw empatii” szukałem argumentów, rzetelnych naukowych podstaw do swoich wcześniejszych przeczuć i je tam znalazłem. Uważam, że to bardzo wartościowa pozycja popularno-naukowa, napisana przystępnym językiem, a więc i zrozumiała dla wielu czytelników, choć zapewne nie dla wszystkich.

Na koniec jeszcze cytat z „Roku 1984” Orwella: Należenie do mniejszości, nawet jednoosobowej, nie czyni nikogo szaleńcem. Istnieje prawda i istnieje fałsz, lecz dopóki ktoś upiera się przy prawdzie, nawet wbrew całemu światu, pozostaje normalny. Normalność nie jest kwestią statystyki.





---
* Paul Bloom, „Przeciw empatii”, tłumacz: Marek Chojnacki, wyd. Teofrast, 2017, s. 12.


niedziela, 30 czerwca 2024

Byliśmy i będziemy sterowani

 „Psychologia manipulacji” – Joel E. Dimsdale

Manipulacja (łac. Manipulatio) to manewr, fortel, podstęp, technika, polegająca na wykorzystywaniu jakichś okoliczności, naginaniu lub przeinaczaniu faktów w celu udowodnienia swoich racji lub wpływania na cudze poglądy i zachowania. Manipulować można treścią i sposobem przekazywania informacji, ale też poprzez wywoływanie określonych stanów psychicznych lub przekonań u osoby, będącej przedmiotem czy też celem manipulacji. Na przykład zastraszanie poprzez samo tylko okazywanie narzędzi tortur (zalecane przez katolickich inkwizytorów i nie tylko).

„Jako psychiatra powinienem być jedną z ostatnich osób, które wierzą, że świat działa racjonalnie. Wiem więcej niż inni. Rozumiem, że liderzy są jak ten Flecista z Hameln, ale w XX wieku ewidentnie pojawiło się coś nowego. Wciąż nie wiem, jak nazwać to zjawisko, Pranie mózgu (brainwashing), perswazja represyjna, mroczna perswazja, kontrola umysłu, manipulowanie umysłem – wszystkie te terminy opisują techniki, które sprawiają, że jednostki stają się wręcz szokująco podatne na indoktrynację” [1].

Nawet nie w tym rzecz, że osoby znaczące w danej społeczności, a nawet przywódcy państw i narodów, ludzie obdarzeni autorytetem, głoszą oficjalnie i publicznie brednie (np. dowolne szczepienia wywołują autyzm, globalne ocieplenie to mit i sto innych), ale zadziwiający, a nawet szokujący jest fakt, że obywatele im wierzą. Przynajmniej wielu.
Sławomir Mrożek napisał kiedyś podobno, że większość jest głupia, a im większa większość, tym głupsza, jeśli jednak nie jest to tylko zgrabne, złośliwe i cyniczne powiedzonko, jeśli taka jest prawda, to takie na przykład wyniki wyborów w Polsce przestają być kompletnie niepojętym kuriozum. Albo inny przykład. Unia Europejska wydała dyrektywę, zakazującą sprowadzania na europejskie rynki bananów o podejrzanie nienaturalnym kolorze i kształcie, które to dziwności mogą świadczyć o poddawaniu ich niedopuszczalnym zabiegom genetycznym. Proste? No, proste… Wielu Polaków jednak wierzy, że ta durna Unia każe prostować banany na drzewach. I to mimo pełnej dostępności unijnych dyrektyw. Ale w Polsce prawda i fakty zwykle nie mają zbyt dobrych notowań – partyjna propaganda jest tu bardziej ceniona i wiarygodna.

„Niektórzy mogą poczuć się urażeni, że połączyłem pranie mózgu, tortury i nawracanie religijne w jednym rozdziale. Moją intencją było jednak tylko wskazanie na wspólne dziedzictwo i pokrywające się interesy. Muszę jednak przyznać, że psychiatrzy i psychologowie mają wyjątkową styczność z ciemną stroną wierzeń religijnych” [2].

Nie jestem pewien, że autor kogokolwiek uspokoił prezentując te „pokrywające się interesy”, ale to już inna sprawa.

Początkowo mocno dziwiło mnie, że profesor Dimsdale uznaje, że zaczęło się od badań Pawłowa – natychmiast gotów byłbym oponować i dowodzić, że ludzie manipulowali prawdopodobnie od samego początku ich istnienia. Wtedy jednak zorientowałem się, że źle zrozumiałem tytuł i w książce chodzi o psychologię manipulacji, a nie o manipulacje psychologiczne. Od razu też stało się jasne, czemu autor poświęca tyle uwagi torturom najróżniejszego typu – to dopiero one (i ból) wpływały na psychikę osoby im poddawanej.

Oficjalna, naukowa, wspierana przez państwo, psychologia manipulacji, zaczęła się od eksperymentów Pawłowa na psach, a zaraz potem na ludziach. Dalej były groteskowe i absurdalne pokazowe procesy w Rosji Radzieckiej (oskarżeni przyznawali się do kompletnych bzdur, a skoro się przyznawali, to byli za swoje zbrodnie zabijani, choć wiedzieli, że tak się to skończy). Następna była wojna w Korei. Część amerykańskich jeńców wojennych podejmowało realną współpracę z Koreańczykami, choć bardziej z Chińczykami, stojącymi za tymi wszystkimi działaniami. Pewna grupa odmówiła nawet powrotu do USA, gdy już taka możliwość zaistniała. Jak ich przekonano, co im zrobiono? Odpowiedzi na takie i inne pytania zawarte są w książce, rzecz jasna.
Inne punkty zwrotne tej historii, to przypadek Patricii Hearst i syndrom sztokholmski, sprawa sekty Wrota Niebios i masowe samobójstwa wyznawców, wieloletnie badania prowadzone przez rozmaite agencje, instytuty oraz konkretnych badaczy, w USA, ale nie tylko, nad LSD i innymi substancjami psychoaktywnymi, i wreszcie wiek XXI – neuronauka i media społecznościowe. Czyli: od przypalania gorącym żelazem w klasztornych lochach do farm internetowych trolli.

Sposobami, technikami, metodami manipulowania psychiką człowieka interesuję się od dawna. Intrygują mnie głównie te przypadki, w których ulegamy manipulacji, mimo wiedzy i świadomości, że jesteśmy jej celem czy obiektem. Przykład najprostszy z możliwych: wszyscy wiedzą, że 99,99 to jest tak naprawdę 100,00, a mimo to ten sam produkt za 99,99 sprzedaje się wielokrotnie lepiej, niż wtedy, kiedy kosztuje równe 100,00. Inny, równie banalny – każdy prezent oceniasz wyżej, niż na to zasługuje, to jest reguła wzajemności.

Przystępnie i ciekawie napisana książka popularno-naukowa. Bardzo dobra pozycja, zwłaszcza dla wszystkich tych, którzy nie dysponują szerszą wiedzą na ten temat. Może wolałbym, żeby Joel E. Dimsdale bardziej skupił się na współczesności niż, nawet nie tak dawnej, historii, ale to zapewne tylko moja prywatna zachcianka lub potrzeba. Polecam!



--
[1] Joel E. Dimsdale, „Psychologia manipulacji”, przekład Marcin Kowalczyk, wyd. RM, 2024, s. 7-8.
[2] Tamże, s. 28.








Książka z Klubu Recenzenta serwisu nakanapie.pl.


czwartek, 27 czerwca 2024

Polacy, Grecy, polityka i uran

 „Katharsis” – Maciej Siembieda

Ta powieść to głównie wydarzenia. Jakieś rysy charakterologiczne postaci – prawie nieobecne. Opisy miejsc – mocno ograniczone. Zorientowałem się po kilku rozdziałach, kiedy okazało się, że nie wiem, jakim człowiekiem był Sacharyna albo Janis, syn Kostasa, albo jego żona lub matka, że – na podstawie książki Siembiedy – nijak nie umiem sobie wyobrazić kilku opisywanych miast, na przykład Wrocławia. Nie, żeby te elementy były jakoś szczególnie niezbędne, ale ich nieobecność daje się jednak zauważyć.

W młodości stykałem się z Grekami w Wałbrzychu i okolicach. Starsi ode mnie o około pokolenie byli osieroconymi dziećmi ewakuowanymi w czasie wojny z Grecji do Polski. Nie wpadło mi wtedy do głowy pytać, o jaką wojnę chodziło. Nie wiedziałem, że zaraz po zakończeniu drugiej wojny światowej w Grecji wybuchła wojna domowa. Zwolennicy króla walczyli latami z komunistyczną partyzantką. Nie wiedziałem, że na wyspie Wolin, utworzony został specjalny tajny szpital dla rannych greckich partyzantów-komunistów. O szpitalu tym miał nie wiedzieć przede wszystkim… Stalin. Dlaczego? Odpowiedź znaleźć można w powieści.

„Katharsis” to opowieść o jednym z takich właśnie partyzantów i jego rodzinie. Obejmuje ona okres ponad sześćdziesięciu lat. Zaczyna się jeszcze w Grecji, kiedy na oczach własnej żony i dzieci zastrzelony został ksiądz. Jego syn, Kostas Tosidos, późniejszy Konstanty Tosidowski, był jednym z leczonych na wyspie Wolin partyzantów. Wydawało się, że w Polsce znalazł drugą ojczyznę, ale sytuacja się pokomplikowała i wylądował w kopalni uranu, gdzieś w okolicach Lądka Zdroju. Jako specjalista od wysadzania i materiałów wybuchowych był tam bardzo przydatny, ale praca w takim środowisku, bez żadnych zabezpieczeń, oznaczała w sumie szybką śmierć.

Janis, syn Tosidowskiego, marzył (do czasu) o karierze bokserskiej, ale wyszło inaczej. Został za to cenionym milicjantem, z dobrymi układami w UB i całkiem niezłymi, choć raczej wymuszonymi okolicznościami, znajomościami we wrocławskim półświatku.

Trzecim bohaterem powieści jest Sacharyna – przemytnik znany w Gdyni jako król czarnego rynku. Szmuglował nie tylko sacharynę (była w Polsce zakazana ze względu na konieczność chronienia polskiego przemysłu cukrowniczego), ale też opium. Losy Sacharyny po wojnie potoczyły się zaiste cudacznie, ale zdradzać za dużo nie mogę.

Bohaterem czwartym jest Zulus, wychowanek czy podopieczny Sacharyny – jego losy, jak wszystkich u Siembiedy, pokomplikowały się zaskakująco. Pod koniec lektury przypomniało mi się powiedzenie „jeśli chcesz rozśmieszyć Pana Boga, to opowiedz mu o swoich planach” – mogłoby być mottem wszystkich czterech bohaterów.

Tajni agenci, zwyczajni bandyci, przemytnicy, ukrywający się naziści, Grecy, a właściwie Polacy greckiego pochodzenia, komuniści i oportuniści, polityka lokalna i ta wieka, może nawet globalna… Wszystko to, i wiele więcej, u Siembiedy.

Na zakończenie autor wyjaśnia, jakie elementy tej jego powieści oparte zostały na faktach (okazało się ich wyjątkowo dużo; w paru przypadkach byłem naprawdę mocno zaskoczony), a które narodziły się tylko w jego wyobraźni.

Maciej Siembieda królem polskich kryminałów nie zostanie, jego pisarstwo ma jednak pewne mankamenty, ale powieść na tyle ciekawa, że chętnie sięgnę po jego drugą książkę.

wtorek, 18 czerwca 2024

Psychopaci na swoim miejscu

 „Psychopaci” – Stephen B. Seager

Osobowość dyssocjalna = socjopatia, ale jeśli dodać do tego zaburzenia psychotyczne, to mamy do czynienia z psychopatią. Socjopatą był Jack Nicholson w „Locie nad kukułczym gniazdem”. Takich rzeczy dowiedziałem się z książki. I wielu innych ciekawostek.

Bohaterem i narratorem opowiadania jest psychiatra, Stephen Seager, który właśnie rozpoczął pracę w kalifornijskim szpitalu psychiatrycznym Gorman State, nazywanym Gomorą. Seager nie był w tym momencie nowicjuszem bezpośrednio po studiach, bynajmniej, wcześniej pracował w różnych szpitalach psychiatrycznych, także podobnego typu. To ważne.

Początkowo doktor/narrator Seager irytował mnie i to solidnie. Przeszkolono go na temat procedur bezpieczeństwa wymaganych i koniecznych w Gorman State, na przykład absolutnie niezbędne noszenie specjalnego sygnalizatora przy pasku. Gomora jest szpitalem, w szpitalach pracuje personel medyczny, to nie więzienie, nie ma tam strażników, mimo, że na oddziale C, gdzie Seager miał pracować, pacjenci byli skrajnie niebezpieczni. Doktor beztrosko zapomina sygnalizatora w swoim gabinecie, czego wynikiem jest dziesięć szwów na głowie. Następnym razem sygnalizator wprawdzie ma, ale… nie pamięta, na którym biodrze. Taki to z niego specjalista.

W „Psychopatach” jest mniej psychopatów, niż miałem nadzieję. Owszem, obecne, ale bardzo skromne wydają mi się informacje na temat konkretnych czynów popełnionych przez pacjentów szpitala, a dokładnie to oddziału C, ich stanu psychicznego, postępów w leczeniu, rokowań terapii. Głównym bohaterem jest doktor Stephen B. Seager, jego przeżycia, stany psychiczne, przemyślenia, motywy, wnioski, plany, uczucia i odczucia.
Bardzo ciekawa wydała mi się kwestia powodów, dla których ludzie pracują w takim właśnie szpitalu. Seager zapytał o to pielęgniarkę, która wróciła po półrocznej nieobecności (pacjent uszkodził jej bark). Odpowiedziała ona, że z powodów religijnych i… jak się wątek dobrze zaczął, tak szybko się skończył. W każdym razie w Gorman State nie płacą aż tak dobrze, żeby codzienne ryzykowanie zdrowiem i życiem, można było uznać za główny powód. Zresztą… personelu wiecznie brakuje, a pracujący są nieustannie przepracowani.
Inna dziwna sprawa - mordercy, zwyrodnialcy, kanibale, agresywni i bardzo niebezpieczni psychopaci, przebywają razem na wspólnej sali, mają otwarte w ciągu dnia swoje sale, poruszają się swobodnie po oddziale C. Rodzi to pewne wątpliwości, co do realnego zagrożenia z ich strony. Zapewne nieuzasadnione, ale...

Książka nie jest zła, ale mogłaby być znacznie lepsza i znacznie bardziej na temat.

niedziela, 16 czerwca 2024

Nie jesteśmy monogamiczni!

Wyczytałem niedawno w wiarygodnych informacjach, a przynajmniej sprawiających takie wrażenie, że 46% małżeństw w miastach europejskich kończy się rozwodem przed 10, a może przed 15 rocznicą ślubu. Szukałem tego artykułu dla kolegi, ale znalazłem mnóstwo innych, o podobnych treściach, ale tego akurat nie. Właściwie nie był mi on – ten artykuł – specjalnie potrzebny, chciałem tylko pokazać, że tych procentów nie wymyśliłem sobie sam.

Jeżeli prawie połowa małżeństw (sakramentalnych lub formalno-prawnych) kończy się rozwodem, to co to oznacza? Czy może, że reszta tych małżeństw jest dobra i w pełni satysfakcjonujące obie strony? Ależ skądże! To tylko świadczy o tym, że te małżeństwa nie kończą się rozwodem – i nic więcej. Nie kończą się rozwodem z powodów bardzo różnych. Bo to wstyd przed ludźmi, bo to dobre małżeństwo, bo to odpowiedzialność za dzieci, bo to brak pieniędzy na prowadzenie dwóch odrębnych gospodarstw domowych, bo to grzech i co powie ksiądz, bo to przyzwyczajenie, bo to strach przed samotnością… Powodów może być całe mnóstwo. Ponad połowa kontynuowanych związków absolutnie nie dowodzi, że są to związki dobre, pożądane, satysfakcjonujące.

Od bardzo dawna, niestety nie od początku, jestem przekonany, że ludzie nie są monogamiczni, a formalne lub sakramentalne wiązanie ich ze sobą na zawsze, nie jest dobrym pomysłem. Jak prawie każdy przymus, który rodzi frustrację, depresję, opór i wiele innych niepożądanych stanów. A w takim razie, czemu małżeństwa nadal są tak popularne?

Nie aż tak często się zdarza, żeby interesy państwa i kościoła były zbieżne, ale w tym przypadku zdecydowanie tak to właśnie jest. Państwu łatwiej kontrolować obywatela przywiązanego do innego obywatela i innych obywateli, obywatela, który wiadomo, gdzie mieszka, gdzie wróci wieczorem, gdzie jest uwiązany na różne sposoby. Kościół, czyniąc z naturalnego zachowania, coś niewłaściwego i grzesznego, zdobywa władzę nad osobami, które się go dopuściły. Strasząc piekłem, brakiem odpustu, wstydem, wyrzutami sumienia, ostracyzmem, odrzuceniem przez organizację i lokalną społeczność itd., zdobywa realną władzę nad ludźmi. Ludźmi zawstydzonymi, pełnymi wyrzutów sumienia, poczucia winy i strachu, manipulować jest bardzo łatwo.

Był taki czas, kiedy uważałem, że z instytucją małżeństwa wiąże się tylko dobro dzieci. Przypomniałem sobie jednak, że w starożytności, w takim na przykład starożytnym Rzymie, ojciec miał prawo zabić swoje dziecko, bez żadnych konsekwencji czy uszczerbku na honorze. Rzym był wtedy potęgą, rządzącą połową znanego świata. Brak szczególnej formalno-prawnej ochrony dzieci nie spowodował jakoś wyludnienia Imperium Rzymskiego, starożytnej Grecji i wszystkich innych krain kuli ziemskiej.
Komu więc, do czego i po co, potrzebnych jest coraz więcej ludzi? Nawet takich, którzy od początku do końca życia będą cierpieć z powodu chorób, będą obciążeniem dla pozostałych mieszkańców kraju? Większa populacja, to więcej pieniędzy na tacach, więcej opłat za różne działania sług kościoła, to więcej podatków i większa władza, tak w ogóle.

Utrzymuję stosunkowo dużo kontaktów z różnymi ludźmi. Wielu z nich pytałem przez ostatnich dwadzieścia lat, czy uważają swoje małżeństwo za dobre i czy zawarliby je jeszcze raz, gdyby mogli się cofnąć w czasie. W dwóch przypadkach odpowiedź była twierdząca. Tylko dwóch.

Smutno mi, gdy słyszę o ludziach, nieszczęśliwych, czasem nawet zaburzonych lub psychicznie chorych, u których ten stan wynika z instytucji małżeństwa oraz wpojonych im w umysł (bywa, że trwale) przekonań na jego temat. Nawet siebie obwiniają o własne przegrane życie, dowalając w ten sposób sobie jeszcze bardziej, bo przecież małżeństwo nie może być czymś złym, przecież wszyscy się żenią, pobierają! To jest koszmarna pułapka. Coś o tym wiem, bo też w nią wpadłem.

sobota, 1 czerwca 2024

Trudne życie Australijczyka

 „Ścieżki Północy” – Richard Flanagan

Wydawało mi się początkowo, że to będzie coś w rodzaju „Króla szczurów” Jamesa Clavella, ale szybko okazało się, że ta powieść jest zupełnie odmienna. Podobieństwo zaczyna się i kończy na japońskim obozie jenieckim. Australijscy, choć nie tylko, jeńcy wojenni budują w dżungli Birmańską Kolej Śmierci. A było to 428 kilometrów w niedostępnych obszarach obecnej Birmy I Tajlandii. Praca ponad siły, głód, choroby, okrutni japońscy strażnicy, wysoka śmiertelność; ojciec Richarda Flanagana przetrwał to wszystko i na jego wspomnieniach, częściowo, zbudowana jest powieść. Jednak, co może wydać się zaskakujące, obóz i budowa linii kolejowej w koszmarnych warunkach, to jest tylko jeden z wielu wątków tej historii, może i najważniejszy, ale... – „Ścieżki Północy” to powieść głęboko psychologiczna, a nie tylko wojenno-obozowa.

Głównym bohaterem, często też i narratorem, jest Dorrigo Evans. Pochodzi z biednej rodziny, ale mimo to studiuje medycynę i zostaje lekarzem. Jednak bardziej niż wykształcenie nobilituje go ślub z dziewczyną z wyższych sfer. Związek ten trwa, ale nie dałoby się go nazwać udanym; nieszczęśliwi są w nim oboje. Evans często zdradza żonę, ale to go też nie uszczęśliwia.
Po wybuchu drugiej wojny światowej Dorrigo zostaje powołany do jednostki, jako wojskowy chirurg, osiąga stopień pułkownika. Oddział dostaje się do japońskiej niewoli, a jeńcy skierowani zostają do budowy linii kolejowej w Birmie.
Książka zawiera także rozdziały w narracji trzecioosobowej – są to relacje, rozważania, przeżycia, więźniów oraz japońskich strażników, zwłaszcza ich dowódcy.

Dorrigo Evans nie cierpiał cnoty, nie cierpiał, kiedy cnotę podziwiano, nie cierpiał ludzi, którzy udawali, że uważają, że on jest cnotliwy lub którzy sami zgłaszali pretensje do cnoty. A im częściej oskarżano go o bycie cnotliwym, tym bardziej tego nienawidził. Nie wierzył w cnotę. Była przebraną próżnością, czekającą na poklask. Szlachetności i godności miał powyżej dziurek w nosie… [1].

Powieść zaczyna się opowieścią starego człowieka, Dorrigo Evansa, piszącego wstęp do tej książki. W związku ze swoimi przeżyciami w czasie wojny, w Australii jest uznanym bohaterem – jego wizerunek widnieje na monetach i znaczkach. Jednak Evans nie czuje się bohaterem i uważa relacje z tamtych czasów za niezupełnie zgodne z rzeczywistością.
Znaczącym elementem powieści jest krótki romans Dorriga z Amy, żoną jego wuja.

Czytał książki. Żadna mu się nie podobała. Szukał w nich Amy. Nie było jej tam. Chodził na przyjęcia. Nudziły go. Spacerował po ulicach, wpatrując się w obce twarze. Nie było wśród nich twarzy Amy. Świat w całej swojej nieskończonej cudowności też go nudził. W poszukiwaniu Amy przepatrywał wszystkie pokoje swojego życia, lecz nigdzie nie mógł jej znaleźć. I zdawał sobie sprawę, że Amy jest żoną jego wuja, że jego namiętność to obłęd, nie mają razem żadnej przyszłości, że cokolwiek to jest, musi się skończyć, i to on musi do tego doprowadzić [2].

Ostatnia część książki to historia życia ocalałych więźniów już po wojnie, ale nie tylko ich, bo także japońskich i koreańskich strażników-oprawców. Ich trudności adaptacyjne, niezrozumienie otaczającego świata, wybiórczej sprawiedliwości.

Richard Flanagan, pisarz, który jest potomkiem irlandzkich skazańców przewiezionych na Ziemię Van Diemena podczas Wielkiego Głodu w Irlandii, mieszka obecnie w Hobart na Tasmanii ze swoją urodzoną w Słowenii żoną Majdą Smolej. Za powieść „Ścieżki Północy” otrzymał w 2014 roku prestiżową Nagrodę Bookera.




---
[1] Richard Flanagan, „Ścieżki Północy”, przekład Maciej Świerkocki, Wydawnictwo Literackie, s. 64.
[2] Richard Flanagan, „Ścieżki Północy”, przekład Maciej Świerkocki, Wydawnictwo Literackie, s. 122.