niedziela, 9 lutego 2025

Zdobyć sto milionów i przeżyć

 „Sto milionów dolarów” – Lee Child

21 tom cyklu „Jack Reacher”, jednak gdyby brać pod uwagę chronologię zdarzeń, opisywanych w powieściach, byłaby to pewnie jedna z pierwszych. Jack Reacher, sztandarowy bohater Lee Childa, pojawiający się zwykle jako były żandarm, w tym tomie jest jeszcze w czynnej służbie. Po zakończeniu (z sukcesem) zadania w Bośni, za co dostał medal, został skierowany do współpracy z agentem FBI oraz analitykiem CIA w celu rozwikłania bardzo tajemniczej i skomplikowanej sprawy.

Pracujący pod przykrywką agent CIA w Hamburgu przekazał, że… „Amerykanin chce sto milionów dolarów”. Kwota wywołała niesamowite poruszenie w agencjach; to nie może być zwykła dostawa broni dla dżihadystów w Arabii Saudyjskiej lub w Jemenie, a w takim razie, co? Co może mieć aż taką wartość? Jack Reacher, z zespołem, w tym atrakcyjną panią, przystępuje do poszukiwania tajemniczego Amerykanina i jego towaru.

Bardzo dobra, trzymająca w napięciu historia, od której trudno się oderwać. Z jednym wyjątkiem – bylejakość lub niechlujstwo. Na początku powieści przedstawiany jest bohater i wyliczane jest, co Reacher ma, a czego nie ma. Napisano wyraźnie, że nie ma żadnego dokumentu ze zdjęciem. Major żandarmerii wojskowej w czynnej służbie nie ma żadnego dokumentu, jak to? Przecież pokazuje legitymację służbową w dwóch lub trzech sytuacjach. W paszportach amerykańskich nie ma zdjęć? Bo, jak to, Reacher kilka razy lata z Niemiec do USA i z powrotem, pokazując na lotnisku paszport.
Nieprzemyślane posunięcie wydawcy lub indolencja redaktora. Żałosne to.

środa, 5 lutego 2025

Dylematy moralne i zbrodnia

 „Głosy z zaświatów” – Remigiusz Mróz

W obecnych granicach Polski dwa miasta wojewódzkie stoją na najwyższym poziomie, jeśli chodzi o kulturę, naukę i sztukę, a jest to Opole i Wrocław. Gdy na Ziemie Uzyskane przybywali chłopi od sierpa i radła, do tych dwóch miast przybyła inteligencja; do jednego z Wilna, do drugiego ze Lwowa. Choćby Lwowska Szkoła Matematyczna, ale to tylko jeden z wielu elementów, może nawet nie najważniejszy. To było trzy pokolenia temu, ale ślady dostrzegalne są do dziś. I tak, pisarz z Opola, lub Wrocławia, to minimum jedna gwiazdka więcej do oceny.

„Głosy z zaświatów”, pochodzącego z Opola, Remigiusza Mroza, trafiły do mnie zupełnie przypadkiem. Stosunkowo szybko zorientowałem się w trakcie lektury, że jest to któryś tom cyklu; na pewno nie pierwszy, nie wiedziałem czy ostatni. Dopiero wtedy poszukałem w różnych serwisach i sprawdziłem, że jest to drugi tom (z sześciu) cyklu, którego głównym bohaterem jest Seweryn Zaorski.

Miasteczko Żeromice niedaleko Zamościa. Główne role odgrywa policjantka, Kaja Burzyńska oraz patomorfolog Seweryn Zaorski, którego wywalili z pracy, a nawet wsadzili do mamra na pewien czas, choć nie bardzo wiadomo, za co – pewnie było w poprzednim tomie. Zaorski jest świetnym specjalistą, więc mimo niechęci wzywają go jednak do oględzin zwłok kilkuletniej dziewczynki. Wkrótce zwłok drugiej i trzeciej dziewczynki.
Szybko staje się jasne, że tajemnicze zgony dzieci, to rodzaj przesłania albo wyzwania dla Zaorskiego, który je podejmuje i stara się rozwikłać sprawę.

Wiele lat temu czytałem już coś tego autora, a porównując wrażenie z wtedy do teraz, dochodzę do wniosku, że Mróz bardzo dobrze zaplanował swoją karierę – jeśli celem było zarobienie na pisaniu pierwszego miliona przed czterdziestką. Żeby dużo sprzedawać (powieści sensacyjnych i może nie tylko), trzeba mieć znakomite pomysły, a te Mróz ma kapitalne; to nieprawdopodobna wyobraźnia. Trzeba też dużo pisać. Tempo mniej więcej normalne, to jest jedna powieść na 2-4 lata, nie wystarczy. Konieczne jest zwiększenie tempa i to nawet z dziesięć razy. Cudów nie ma, to się odbije na jakości, ale… i tu geniusz pisarza: trzeba wiedzieć, jak bardzo można obniżyć jakość, żeby nie odbiło się to jakoś bardzo ujemnie na ocenach i sprzedaży. I o to właśnie chodzi! Mróz instynktownie (albo w wyniku jakichś badań) wie, gdzie leży granica i nie przekracza jej zbyt mocno, ani zbyt często.

W „Głosach z zaświatów” mało przekonujące i nieco mętne są relacje i niby to wspólne motywy Martyny i Fenola. Może nie byłyby takie dla czytelnika, który we właściwej kolejności pozna wszystkie tomy cyklu, ale przecież takiego obowiązku nie ma. Za to dostaje czytelnik znakomity temat do rozważań, odnoszący się, być może, nawet do jego własnego życia lub kogoś z rodziny. A jest tak, że ona kocha jego, a on nią. Do szaleństwa. Kiedy się spotykają, w sprawach zawodowych, na przykład, to iskrzy jak ze spawarki. Mieli nawet kiedyś romans, ale zdecydowali się na rozstanie. Bo ona ma męża, który ją kocha, dobrego, porządnego człowieka, takiego, co to nie pije, nie bije, za to opiekuje się synem i pomaga w domu. To teraz czy jeśli nieustannie i obsesyjnie myślący o sobie, ale aktualnie nie bzykający się ludzie, dochowują zasady lojalności? Bo to o lojalność zawsze chodzi przy (ewentualnych) zdradach, a nie o wierność.
I taka to wartość dodatkowa całkiem niezłej powieści sensacyjnej.

niedziela, 2 lutego 2025

Sekrety i techniki rabowania

 „Polowanie na niemieckich naukowców” – Sean Longden

Zaintrygował mnie najpierw tytuł. „Polowanie”? Nazistowscy naukowcy woleli ukrywać się po niemieckich wsiach i pracować tam jako parobcy, a nawet siedzieć w niemieckich lub alianckich więzieniach w oczekiwaniu na proces, niż żyć bezpiecznie i w luksusie w USA, prowadzić nadal swoje badania, i dlatego trzeba było na nich specjalnie polować? Naprawdę? Okazało się, że oryginalny tytuł jest zupełnie inny niż ten wątpliwy wymysł polskiego wydawcy: „T-FORCE.The Race for Nazi War Secrets,1945”. Chodziło tak naprawdę o wyścig po nazistowskie tajemnice technologii wojennej i to było zrozumiałe.

W lipcu 1944 toku generał Eisenhower wydał tajny rozkaz powołania tak zwanej Target Force (T-Force). Jednostka ta została mocno utajniona, i właściwie na długie lata zniknęła z kart historii drugiej wojny światowej oraz zimnej wojny. Stosunkowo łatwo domyślić się można, dlaczego.
Sean Longden, historyk społeczny (cokolwiek to znaczy), relacjonuje w swojej publikacji operacje T-Force, dzięki którym zachodni alianci zdobyli tajemnice wojskowe i przemysłowe Trzeciej Rzeszy i pozyskali do współpracy niemieckich naukowców, a trzeba zdawać sobie sprawę, że Niemcy w tym czasie byli potęgą w zakresie techniki i technologii wojskowej. Ich badania, eksperymenty i odkrycia znacznie przewyższały resztę świata. Niewiele brakowało, by pierwsi zbudowali bombę atomową. Langden wielokrotnie podkreśla, że pomysł tego typu jednostki pochodził od komandora Iana Fleminga, późniejszego autora książek o Jamesie Bondzie.

Wbrew tytułowi jednostka „polowała” może nawet bardziej niż na naukowców, choć na nich oczywiście też, na sprzęt szyfrujący, radionadajniki, projekty nowych rozwiązań w samolotach i czołgach, na nowe rodzaje wyjątkowo wytrzymałej stali, plany nowych napędów do torped, wyniki badań i eksperymentów.
T-Force (jednostka rodziła się w bólach i wielokrotnie zmieniała nazwę) początkowo nie odnosiła większych sukcesów. Może wręcz przeciwnie. Owszem, jej członkowie dotarli pierwsi do pewnych dokumentów i archiwów, ale albo je podarli, albo zostawili porozrzucane, bo nie potrafili ocenić ich realnej wartości. Dopiero po lądowaniu w Normandii działania jednostki zaczęły przynosić wymierne efekty. Niemieckich, i nie tylko, naukowców tropili także po zakończeniu działań wojennych.

Czy książka jest ciekawie napisana? Może zacytuję fragment, żeby każdy mógł to ocenić sam.

„Piętnastego sierpnia 8. batalion został dodatkowo osłabiony o stu ludzi z dowództwa i kompanii wsparcia, którzy trafili do oddziałów 49. Dywizji. Następnego dnia czterech oficerów i czterdziestu żołnierzy niższych stopni przydzielono do 1./6. batalionu Queen’s Regiment. Następni w kolejce do odejścia byli sanitariusze, których przeniesiono do Oxfordshire and Buckingghamshire Light Infantry. Z kolei adiutant batalionu, przesunięty do 49. Dywizji, trafił do batalionu Hallamshire, który poniósł duże straty podczas walk w Normandii. Z grupy Królewskich uformowano kompanię D 4. batalionu Royal Welsh Fusilies, którą później oficerowie batalionu nazwali Królewską. W połowie sierpnia w 8. batalionie King’s Regiment zostało zaledwie ośmiu oficerów i stu sześćdziesięciu siedmiu żołnierzy niższych stopni” [1].

Zdarzało się, że T-Force i jej poprzednie wersje nazywali żołnierze z innych oddziałów jednostką rabusiów czy rozbójników, ale tego tematu autor specjalnie nie rozwija. Za to czytelnik może sam zastanowić się, czy istniała jakaś znacząca różnica między nimi, a wojskami niemieckimi i radzieckimi rabującymi w Polsce całe fabryki i inne rzeczy w czasie swoich ofensyw.
Do osobistego rozważenia jest kwestia chronienia niemieckich (i innych, na przykład francuskich) naukowców przed odpowiedzialności karną za przyczynienie się do ludobójstwa. Przyjmuję do wiadomości, że nie wszyscy oni byli nazistami, nie wszyscy własnoręcznie mordowali podludzi, ale jednak produkowali i ulepszali broń dla tych, którzy mordowali osobiście.
Na długo przez zakończeniem II wojny światowej wiadomo było, że świat wkrótce się zmieni, że dotychczasowi sojusznicy staną się wrogami. To oznaczało, że niemieckich naukowców przejmą albo alianci, albo ZSRR. Tak, taka była rzeczywistość, ale… wyjaśnienie nie jest usprawiedliwieniem.

„Wielu członków T-Force zapamiętało, że Brytyjczycy bez ociągania dołączyli do rozgrabiania Niemiec. Cechowała ich obłuda, a rzeczywista skala brytyjskich działań mających na celu zdobycie niemieckich maszyn, sprzętu i nowatorskiej technologii nigdy nie została publicznie ujawniona. W dodatku w Wielkiej Brytanii rozpowszechniano kłamstwo, że Brytyjczycy koncentrowali się na pomocy w odbudowie Niemiec. Prawda była taka, że w pierwszych latach okupacji T-Force metodycznie przeszukiwała terytorium Niemiec, aby zagarnąć wszystko, co było potrzebne do odbudowy brytyjskiego przemysłu” [2].

Za najciekawsze uważam te fragmenty, które dotyczą działań T-Force już po zakończeniu wojny, na przykład w radzieckiej strefie okupacyjnej – to już bywa sensacja w pełnym wymiarze. W żadnym przypadku nie James Bond, ale to w końcu fakty, a nie urojenia i fantasmagorie.

„Polowanie na…”: 528 stron, trochę umiarkowanie ciekawych reprodukcji zdjęć, niewyraźna mapa, dodatek, przypisy, bibliografia.





---
[1] Sean Longden, „Polowanie na niemieckich naukowców”, przekład Katarzyna Skawran, wyd. RM, 2025, s. 49.
[2] Tamże, s.401-402.




Książka z Klubu Recenzenta serwisu nakanapie.pl.

sobota, 1 lutego 2025

Fantastyczna, ale nie o Kóbie

 „Baśń o wężowym sercu albo wtóre słowo o Jakóbie Szeli” – Radek Rak

Rak potrafi pisać. To jest świetna książka. Baśń albo zbiór bajań dla dorosłych napisanych z takim polotem i wyobraźnią, że aż dech zapiera. Natomiast ma jeden poważny minus, a jest nim Jakób Szela, przywódca chłopski podczas antyszlacheckich wystąpień chłopów w Galicji w XIX wieku (tzw. rabacji galicyjskiej) – postać autentyczna i historyczna. Po co Rak wpakował kogoś takiego do baśni, to ja pojęcia nie mam. Czemu nie Kościuszko, na przykład? Zgrzyt i dysonans byłby taki sam. W każdym razie jeśli ktoś ma chęć poznać prawdę o Szeli, musi zdecydowanie szukać gdzieś indziej.

„I Zły Człowiek zaczyna bajać: No więc zaczęło się, że mnie wypierdolili z klasztoru. Co tak patrzysz? Że z klasztoru? Ano, niejeden by rzekł, że sam odszedł, bo zawżdy lepiej wygląda, gdy mówimy, że my coś zrobili sami, że to nasz wybór był. Który chłop powie, że go baba z chałpy na cztery wiatry pogoniła? No? Ale zaś to wszystko gówno prawda i gówno warte. Mnie ta z klasztoru wypierdolili i już, a za co, to już nie twoja sprawa. Bycie pustelnikiem nie różni się wiele od życia w klasztorze. Pracujesz i się modlisz. Tyle że nie musisz wstawać w środku nocy, jeśli ci się nie chce, ani spowiadać się zbyt często nie musisz, i nikt się nie przypieprza, ile wypijasz. W dodatku znajdą się tacy, co powiedzą, żeś jest mądry jak Salomon i święty jak sam Pieterpaweł. Chleb ci przyniosą, słój smalcu albo gąsiorek wódki. Właściwie to dla samotnego chłopa trudno o lepszy fach nad pustelnictwo. Pomyśl o tym, Kóba, nie radzę ci źle” [1].

Ponoć w tamtych czasach tak właśnie pisało się to imię, a więc Kóba Szela raz jest drzewem, innym razem kotem, kamieniem, lasem (przez lat czterdzieści). Wędruje po Beskidzie szukając serca Króla Węży, bo swoje sprezentował Malwie (dziewce), a jakże to żyć bez serca?

„Nagle daje się słyszeć szum, jakby uderzenie gwałtownego wiatru, i napełnia cały las, w którym rośnie Jakób [przemieniony w drzewo]. Ukazują się też języki jakby z ognia, które się rozdzielają i na każdym z drzew spoczywa jeden. Całe wielkie połacie lasu padają na kolana i giną w ofierze dla nienasyconych bóstw deszczu i gromu. I gdy po ogniu przychodzi szmer łagodnego powiewu, a z tym szmerem - słońce, tyle słońca, ile jeszcze nigdy nie było, Jakób już wie. Buk ojciec leży obok, zdruzgotany piorunem, i jest martwy, choć ciągle zielony, bo drzewa nie umierają tak łatwo" [2].

W zasadzie fabuła nie jest w tym przypadku jakoś specjalnie ważna – liczy się język, styl, narracja, opisy sytuacji czy miejsc. Intrygujące bywają przekonania narratora zawarte w słowach któregoś z bohaterów. Na przykład:

„Za najważniejsze rzeczy nie trzeba płacić. Nie płacisz za to, że się urodziłeś. i za to, że umrzesz, też nie zapłacisz. Kochanie jest za darmo, a jeśli nie jest, to szkoda sobie takim kochaniem zawracać głowę. Im więcej coś kosztuje, tym mniej jest warte" [3].

Zwłaszcza ostatnie zdanie obracam w myślach i kombinuję, na ile może być prawdziwe.

„Przyjdzie jakiś Pohl, Staff, Lesman czy Lehm, może spolszczy nazwisko, a może nie, i napisze wam kulturę, napisze wam historię, napisze wam Polskę, bo sami nie potraficie, boście dzieci krnąbrne i głupie" [4].

Trochę szyderstwa, trochę złośliwości, mnóstwo dobrego humoru i – co cenię chyba najbardziej – nawiązania i odniesienia. Do innych dzieł literackich (Szostak, Gombrowicz itd.), a nawet do popularnych kiedyś kawałów (Czemu jesteś taka surowa dla Piekiełków? Bo ich jakoś, cholera, nie lubię.).

„Baśń o wężowym sercu” to znakomita rozrywka, zabawa na dobrym poziomie, ale żadnych prawd historycznych, żadnej nauki czy wiedzy się tu raczej nie znajdzie. Nie, żeby to było jakoś szczególnie ważne lub konieczne, ale uprzedzam – skoro tytułowym bohaterem jest postać historyczna. A mógł być bohaterem Antek Rzepa albo inny Ignac Gajda i mielibyśmy 10/10.







---
[1] Radek Rak, "Baśń o wężowym sercu albo wtóre słowo o Jakóbie Szeli", wyd. Powergraph, 2019.
[2] Tamże, s. 140.
[3] Tamże, s. 244.
[4] Tamże, s. 306.


niedziela, 26 stycznia 2025

Oddaj swe serce w dobre ręce

 „Żniwo” – Tess Gerritsen

Nareszcie w miarę przyzwoita powieść sensacyjna tej autorki – wcześniej jakoś tak przypadkiem – wpadały mi w ręce jej kiepskie romanse.

Bohaterką jest Abigail DiMatteo, stażystka w szpitalu Bayside, który dysponuje jedną z najlepszych ponoć ekip transplantologów w kraju. Lekarka jest zachwycona możliwością pracy z takimi znakomitościami; żywi cichą nadzieję, że kiedyś stanie się im podobna, że dołączy do tego zespołu. Jej kochankiem jest, znacznie starszy, Mark, jeden z ważniejszych lekarzy w elitarnym zespole.

Od początku prawie wszystko idzie źle i wiadomo, że coś jest nie tak w kwestii pozyskiwania organów do przeszczepów. Mocno rozbudowana fabuła koncentruje się w zasadzie tylko na pytaniach „jak?” oraz „kto?”.

Powieść bardzo, może nawet za bardzo, przypomina „Comę” („Śpiączkę”) Robina Cooka.

wtorek, 21 stycznia 2025

Spadek poziomu koncentracji

 „Złodzieje: Co okrada nas z uwagi” – Johann Hari

Główną tezą, to jest założeniem, które autor zamierza udowodnić, jest jego przekonanie, że coś (tak, coś, a nie ktoś) stale okrada nas z uwagi. Hari stara się wykazać, że zdolność skupiania uwagi, koncentracji, zmniejsza się u ludzi z czasem, a w ostatnim okresie (kilkanaście-kilkadziesiąt lat), zjawisko to postępuje lawinowo, a jego poziom jest przerażający – ludzkość stoi na granicy katastrofy.

Istnieją, jak myślę, trzy kluczowe przyczyny, dla których warto wyruszyć ze mną w tę podróż. Pierwsza jest taka, że życie przepełnione rozpraszaniem uwagi jest, w skali jednostki, zubożone. Nie mogąc poświęcać należytej uwagi, nie osiągasz tego, czego pragniesz. Chcesz poczytać książkę, a tu odciągają cię różnej maści pobrzękiwania i paranoje mediów społecznościowych. Pragniesz spędzić kilka niczym niezakłóconych godzin z dzieckiem, a co rusz sprawdzasz pocztę elektroniczną w obawie, czy szef o czymś cię nie powiadamia. Zamierzasz zająć się jakimś biznesem, a zamiast tego życie rozmywa ci się we mgle facebookowych postów, budzących jedynie zazdrość albo niepokój. Nie ze swojej winy wydajesz się nie mieć chwili na oddech – dość spokojnej, swobodnej przestrzeni – na to, by się zatrzymać i pomyśleć*.

Główne przyczyny, dla których tracimy zdolność koncentracji, to według autora: zwiększenie tempa, przełączanie się i filtrowanie, paraliżowanie stanów przepływu, nasilenie wyczerpania fizycznego i psychicznego, zapaść umiejętności długotrwałego skupiania się na czytaniu, zakłócanie zamyślenia, rozwój technik umożliwiających śledzenie i manipulację, wzmożenie okrutnego optymizmu, gwałtowny wzrost stresu i wyzwolenie przez niego czujności, regres zdrowej diety i wzrost skażenia, wzrost liczby przypadków ADHD, zamykanie dzieci, dosłowne i psychiczne. Wszystkie rozwinięte wyjaśnione i zaprezentowane w kolejnych rozdziałach.

Kilka refleksji osobistych związanych z lekturą:
a) Mnie to (tragiczny spadek umiejętności skupiania uwagi) nie dotyczy w ogóle albo w minimalnym stopniu, ale ja nie jestem czterdziestoparoletnim Brytyjczykiem.
b) Podejście do pewnych rozwiązań technicznych miałem zawsze dziwaczne, nawet jak na Polaka. Dziś może nie byłoby to aż takie niepojęte, ale kiedy w 1997 roku zrezygnowałem z telewizji i telewizora, wywoływało to szok. Wtedy jeszcze wielu znajomych, wracając z pracy, najpierw włączało w domu telewizor, a dopiero później zdejmowało płaszcze, czapki i buty.
c) Konto na Facebooku miałem może ze 2-3 lata. Kiedy ich system zaczął mnie zmuszać do podania informacji o sobie, których podać nie chciałem, grożąc zamknięciem konta, zlikwidowałem je sam, bez żalu. Nigdy nie używałem Snapchata, Twittera czy innych takich.

Johann Hari prezentuje w książce „odkrycie”, które znam od lat trzydziestu. Chodzi o to, że ludzie nie mają podzielnej uwagi (Hari nazywa to wielozadaniowością, ale chodzi o to samo). Naukowcy już kilkadziesiąt lat temu odkryli, że mózg człowieka nie jest w stanie koncentrować się na dwóch różnych tematach. Niektórym wydaje się, że mają podzielną uwagę, ale to oznacza tylko, że potrafią stosunkowo szybko przenosić ją z tematu na temat, w obiektu na obiekt. I ja uważałem kiedyś, że wyjątkiem może być nauka języka obcego i obieranie ziemniaków. Wreszcie dotarło do mnie, że przenoszę błyskawicznie uwagę z ziemniaka na lekcję i z powrotem, ale przy tym ryzyko skaleczenia się wzrasta o 7%, a skuteczność nauki spada o 11%.
Hari dowodzi, i z tym w pełni się zgadzam, że przenosząc uwagę, choćby bardzo szybko, jesteśmy mniej wydajni, tracimy czas na ponowne skupianie się na poprzednim zadaniu.

Inna ciekawa kwestia – sen. Ludzie w krajach wysoko uprzemysłowionych są permanentnie niewyspani – po prostu śpią za mało. Z bardzo różnych powodów zresztą. Ten niedobór snu, który nie musi być jakiś tragicznie wielki, na przykład jedna godzina na dobę, sprawia, że obniża nam się poziom koncentracji. Ale dlaczego tak się dzieje albo, co złego, i dla kogo złego, stałoby się, gdyby ludzie spali godzinę dłużej? Odpowiedź jest szokująca i bardzo możliwe, że do pewnego stopnia prawdziwa: jedna godzina snu więcej, to jedna godzina mniej na Amazonie (i innych platformach zakupowych), jedna godzina mniej oglądania reklam, produkowania. Ups! Chyba coś w tym jest…

Oczywiście bywały w książce „prawdy”, co do których miałbym poważne wątpliwości, ale bez względu na to, z jak wieloma kwestiami się nie zgadzam lub zgadzam, ta książka jest warta poznania. Nawet jeśli autor przesadza i nie jest (jeszcze!) aż tak źle.

Johann Hari (ur. 1979) jest brytyjskim pisarzem i dziennikarzem. Do 2011 r. pisał dla prestiżowego „The Independent”, ale został zmuszony do rezygnacji, gdy udowodniono mu plagiaty i zmyślenia sięgające 2001 roku, do których zresztą się przyznał. Po tym skandalu zaczął pisać książki o technologii, uzależnieniach i polityce medycznej, które spotkały się z krytyką za niedokładność i nierzetelne cytowania.




---
* Johann Hari, „Złodzieje: Co okrada nas z uwagi”, przekład Jarosław Irzykowski, JK Wydawnictwo, 2023, produkcja e-booka Zecer.

niedziela, 19 stycznia 2025

Praktyka i teoria objawienia

 „Wiara z doświadczenia: o możliwości spotkania z Bogiem” – Josef Imbach 

Josef Imbach (urodzony w 1945 roku) jest szwajcarskim franciszkaninem, ale przede wszystkim kontrowersyjnym teologiem katolickim. W 2002 roku został zawieszony na rok przez władze franciszkańskie za głoszenie dość problematycznych przekonań. Ostatecznie został całkowicie pozbawiony możliwości nauczania na wszystkich katolickich wydziałach teologicznych na świecie przez Kongregację Nauki Wiary (poprzednia nazwa tej instytucji to Święta Inkwizycja). Imbach jest też autorem książek: „Książęta Kościoła, artyści i kurtyzany”, „Tajemnice kościelnych kuchni”, „O żarłokach wyrafinowanych i pospolitych”, „Przysmaki Papieży i Prałatów”.

Według autora…
„Ta książka chce tylko jednego: dać osnowę wiary. Czytelnik ma dostrzec drogi, które prowadzą do doświadczenia wiary. Jednak w naturze naszych doświadczeń tkwi to, iż liczą się one tylko dla tego, kto gotów jest je przeżyć”*.

Już samo to stwierdzenie, a chodzi mi o trzecie zdanie cytatu, wydaje się intrygujące. Oczywiście potrzebne jest w tym przypadku także sprecyzowanie, na czym ta gotowość miałaby polegać, bo może to zwykła chęć, zachcianka, ale też pytanie, czy brak gotowości człowieka uniemożliwia działanie Bogu.

W swojej publikacji Josef Imbach porusza tematy takie, jak na przykład: podobno dość powszechna obecnie niepewna wiara, połączenie wiary i objawień, kwestia wiary i doświadczenie Boga, temat cudów i wiary w nie, zderzenie wiary i wiedzy, związki wiary z postępowaniem człowieka, stosunek wiary do krytyki religii, różnice między wiarą, a teologią i wiele innych. Zadaje też pytania i – mniej lub bardziej przekonująco – próbuje na nie odpowiadać: czy w dzisiejszych czasach wiara jest jeszcze możliwa, a tak w ogóle, to po co wierzyć?

Książka ma wartość porządkującą, że tak to nazwę. Poznając przekonania Imbacha na rozmaite tematy, można też uporządkować własne domniemania, odczucia, punkt widzenia. Dla zilustrowania tej funkcji podam dwa cytaty.

„Fakt. że słowo „Bóg" można zastąpić dowolnie jakąś Wyższą Istotą, dowodzi, iż Bóg to już tylko pusta formuła, powłoka słowna bez treści”*.

„Wielu ludziom dobrej woli niejednej trudności w dziedzinie wiary przysparza wspólnota kościelna; często uważają ją raczej za przeszkodę dla wiary niż za pomoc”*.

I tak, w przypadku pierwszym, miałbym poważne wątpliwości i musiałbym to jeszcze przemyśleć, może coś doczytać, z kimś skonsultować, natomiast w drugim, zgadzam się w całej rozciągłości.

Ostatecznie nie jest to literatura łatwa w odbiorze i, choć ciekawa, w sumie to nie wiem, komu mógłbym ją polecić.



---
* Josef Imbach, „Wiara z doświadczenia: o możliwości spotkania z Bogiem”, tł. M. Stelmachowska, Instytut Wydawniczy PAX, 1988, e-book.

piątek, 17 stycznia 2025

Niezwyczajne zwyczajne życie

 „Instrukcja dla pań sprzątających” – Lucia Berlin

„Instrukcja dla pań sprzątających” to zbiór podobno najlepszych opowiadań, wydany pośmiertnie w 2015 roku (autorka zmarła w 2004 roku). Opowiadań zawiera ponad czterdzieści; jednym z nich jest tytułowa „Instrukcja dla pań sprzątających”.

Po przeczytaniu czterech czy pięciu byłem pewien, że oceny czytelników będą skrajnie różne. Zależeć będą od kondycji duchowej, stanu emocjonalnego, przeżyć i doświadczeń czytelnika w konkretnym momencie jego życia. Jestem prawie pewien, że kilkanaście lat temu odłożyłbym tę książkę z irytacją zrodzoną z niezrozumienia. Gdyby wówczas istniała.

Na początku wstępy czy wprowadzenia Lydii Davis i Stephena Emersona. Wypełnione cytatami z opowiadań, za długie, przegadane, moim zdaniem zupełnie zbędne. Za to na samym końcu dopiero rozdział o Lucii Berlin, o jej twórczości i życiu. Bardzo poważnie proponuję od niego właśnie zacząć. Nie wiedząc nic o autorce i jej życiu, czytelnik będzie miał spore trudności ze zrozumieniem jej pisarstwa i okoliczności, w których się rodziło. Bo raz Lucia Berlin jest alkoholiczką na odwyku, raz wykłada na uczelni, raz pracuje jako sprzątaczka albo uczy dzieci hiszpańskiego.

Sprzątaczki rzeczywiście kradną. Nie rzeczy, o które pracodawcy tak się niepokoją. W końcu zauważasz, czego jest za dużo. Nie chcemy drobnych leżących w małych popielniczkach. Jakaś kobieta w trakcie partyjki brydża rozpuściła plotkę, że aby sprawdzić uczciwość sprzątaczki, należy w różnych miejscach, tu i tam, zostawiać małe popielniczki, a w nich drobne. Ja reaguję na to w ten sposób, że zawsze dodaję kilka monet, choćby dziesięciocentówkę. Jak tylko przychodzę do pracy, najpierw sprawdzam, gdzie są zegarki, pierścionki, wieczorowe kopertówki ze złotą lamówką. Później, kiedy wpadają czerwone z wściekłości, oznajmiam spokojnie: „Pod pani poduszką”, „Za zieloną toaletą”. Tak naprawdę kradnę tylko pigułki nasenne, zbieram na czarną godzinę.
/…/
Sprzątaczki: nigdy nie pracujcie dla znajomych. Prędzej czy później was znielubią, bo za dużo będziecie o nich wiedziały. Albo z tego samego powodu wy przestaniecie lubić ich.
/…/
Sprzątaczki: jeśli chodzi o koty… nigdy nie zaprzyjaźniaj się z kotem, nie pozwalaj mu się bawić mopem ani ścierką. Panie zrobią się zazdrosne. Nigdy, przenigdy nie zrzucaj kota z krzesła. Za to zawsze zaprzyjaźniaj się z psem, kiedy pojawiasz się pierwszy raz, poświęć pięć czy dziesięć minut na drapanie Fafika czy Coco*.

To fragment tytułowego opowiadania, ale ani nie najważniejszego czy najciekawszego w tym zbiorze, ani nie wyjątkowo reprezentatywnego.

Opowiadania Lucii Berlin (Lucii Brown), a dokładnie to ich czytanie widzę – tak, WIDZĘ – w specyficzny sposób. Ciemny pokój, okrągły stół, lampa oświetlająca jego blat i stos zdjęć na nim, i niewiele więcej. Przy stole siedzi starsza kobieta. Bierze do ręki jedno zdjęcie, przygląda mu się, odkłada. Po chwili bierze drugie, ale teraz, czymś poruszona, zaczyna opowiadać o postaciach na fotografii, o okolicznościach, zdarzeniach, sytuacjach. Po chwili traci zapał, więc kończy opowiadać, ale jej zakończenie nie jest puentą, przypomina raczej dźwięk pumeksu pocieranego o szkło. Po chwili kobieta wybiera inne zdjęcie i opowiada jego historię, później jeszcze inne. Prawie każde zakończenie wydaje się dysonansem, bywa, że rodzi sprzeciw, bo jak to, dlaczego, co dalej, jak to, koniec? Jednak kolejne opowiadanie nie jest ciągiem dalszym, choć niektóre z nich, czytelnik z dobrą pamięcią, mógłby jakoś połączyć.

Opowiadania są o wszystkim, o życiu po prostu. O twardej rzeczywistości, o związkach, o dzieciach, o samotności, o szczęściu, o podróży do Meksyku (do kliniki aborcyjnej) i z powrotem, o rodzinie, o przytulnych hotelach, o pracy w szkole i wielu innych miejscach, o warunkach życia w Chile, w Kalifornii, na południowym Zachodzie USA, w Meksyku.
Czy te opowiadania są prawdziwe? I tu – uwaga – robi się trudno! Są one absolutnie prawdziwe, choć nie zawsze są drobiazgowo wiernym opisem zdarzenia. Rzeczywistość, fakt, wydarzenie, są u Berlin fundamentem, na którym buduje swoją pisarską wizję.

Z serii Opowiadania Amerykańskie wydawnictwa Czarnego znam też „Trylobity” Breece’a D'J Pancake. „Instrukcja dla pań sprzątających” wydaje mi się lepsza.





---
* Lucia Berlin, „Instrukcja dla pań sprzątających”, przekład Dobromiła Jankowska, Wydawnictwo Czarne, 2023, e-book, opracowanie publikacji: d2d.pl.

środa, 15 stycznia 2025

Zabili go, a uciekł... dwa razy

 „Telefon o północy” – Tess Gerritsen

Geoffrey miał być w Londynie, ale był w Berlinie. W pokoju hotelowym obronił się przed zabójcą (udusił go), przebrał w swoje ciuchy, na palec trupa włożył swoją obrączkę i podpalił pokój, żeby zatrzeć ślady.
Sarah Fontaine, od dwóch miesięcy żona Geoffrey’a, powiadomiona zostaje o śmierci męża przez wyznaczonego do takich zadań pracownika Departamentu Stanu, Nicka O’Harę. Między Nickiem i Sarah natychmiast zaczyna iskrzyć. Sprawę w bardzo niewielkim stopniu komplikuje fakt, że Geoffre jednak żyje.

Walka wywiadów, tajemnicze organizacje, agenci, szpiedzy, zabójstwa i ratunek, który nadchodzi wiele razy w ostatniej chwili, są tylko tłem dla rozwijającego się romansu.

Postanowiłem, że jeśli jeszcze raz trafię na książkę Tess Gerritsen napisaną na poziomie naiwniutkiego „harlekina”, to:
a) dam sobie spokój z tą autorką raz na zawsze,
b) zastanowię się, na jakiej podstawie gromady czytelniczek uważają ją za dobrą pisarkę.