Wyczytałem niedawno w wiarygodnych informacjach, a przynajmniej sprawiających takie wrażenie, że 46% małżeństw w miastach europejskich kończy się rozwodem przed 10, a może przed 15 rocznicą ślubu. Szukałem tego artykułu dla kolegi, ale znalazłem mnóstwo innych, o podobnych treściach, ale tego akurat nie. Właściwie nie był mi on – ten artykuł – specjalnie potrzebny, chciałem tylko pokazać, że tych procentów nie wymyśliłem sobie sam.
Jeżeli prawie połowa małżeństw (sakramentalnych lub formalno-prawnych) kończy się rozwodem, to co to oznacza? Czy może, że reszta tych małżeństw jest dobra i w pełni satysfakcjonujące obie strony? Ależ skądże! To tylko świadczy o tym, że te małżeństwa nie kończą się rozwodem – i nic więcej. Nie kończą się rozwodem z powodów bardzo różnych. Bo to wstyd przed ludźmi, bo to dobre małżeństwo, bo to odpowiedzialność za dzieci, bo to brak pieniędzy na prowadzenie dwóch odrębnych gospodarstw domowych, bo to grzech i co powie ksiądz, bo to przyzwyczajenie, bo to strach przed samotnością… Powodów może być całe mnóstwo. Ponad połowa kontynuowanych związków absolutnie nie dowodzi, że są to związki dobre, pożądane, satysfakcjonujące.
Od bardzo dawna, niestety nie od początku, jestem przekonany, że ludzie nie są monogamiczni, a formalne lub sakramentalne wiązanie ich ze sobą na zawsze, nie jest dobrym pomysłem. Jak prawie każdy przymus, który rodzi frustrację, depresję, opór i wiele innych niepożądanych stanów. A w takim razie, czemu małżeństwa nadal są tak popularne?
Nie aż tak często się zdarza, żeby interesy państwa i kościoła były zbieżne, ale w tym przypadku zdecydowanie tak to właśnie jest. Państwu łatwiej kontrolować obywatela przywiązanego do innego obywatela i innych obywateli, obywatela, który wiadomo, gdzie mieszka, gdzie wróci wieczorem, gdzie jest uwiązany na różne sposoby. Kościół, czyniąc z naturalnego zachowania, coś niewłaściwego i grzesznego, zdobywa władzę nad osobami, które się go dopuściły. Strasząc piekłem, brakiem odpustu, wstydem, wyrzutami sumienia, ostracyzmem, odrzuceniem przez organizację i lokalną społeczność itd., zdobywa realną władzę nad ludźmi. Ludźmi zawstydzonymi, pełnymi wyrzutów sumienia, poczucia winy i strachu, manipulować jest bardzo łatwo.
Był taki czas, kiedy uważałem, że z instytucją małżeństwa wiąże się tylko dobro dzieci. Przypomniałem sobie jednak, że w starożytności, w takim na przykład starożytnym Rzymie, ojciec miał prawo zabić swoje dziecko, bez żadnych konsekwencji czy uszczerbku na honorze. Rzym był wtedy potęgą, rządzącą połową znanego świata. Brak szczególnej formalno-prawnej ochrony dzieci nie spowodował jakoś wyludnienia Imperium Rzymskiego, starożytnej Grecji i wszystkich innych krain kuli ziemskiej.
Komu więc, do czego i po co, potrzebnych jest coraz więcej ludzi? Nawet takich, którzy od początku do końca życia będą cierpieć z powodu chorób, będą obciążeniem dla pozostałych mieszkańców kraju? Większa populacja, to więcej pieniędzy na tacach, więcej opłat za różne działania sług kościoła, to więcej podatków i większa władza, tak w ogóle.
Utrzymuję stosunkowo dużo kontaktów z różnymi ludźmi. Wielu z nich pytałem przez ostatnich dwadzieścia lat, czy uważają swoje małżeństwo za dobre i czy zawarliby je jeszcze raz, gdyby mogli się cofnąć w czasie. W dwóch przypadkach odpowiedź była twierdząca. Tylko dwóch.
Smutno mi, gdy słyszę o ludziach, nieszczęśliwych, czasem nawet zaburzonych lub psychicznie chorych, u których ten stan wynika z instytucji małżeństwa oraz wpojonych im w umysł (bywa, że trwale) przekonań na jego temat. Nawet siebie obwiniają o własne przegrane życie, dowalając w ten sposób sobie jeszcze bardziej, bo przecież małżeństwo nie może być czymś złym, przecież wszyscy się żenią, pobierają! To jest koszmarna pułapka. Coś o tym wiem, bo też w nią wpadłem.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz