„Katharsis” – Maciej Siembieda
Ta powieść to głównie wydarzenia. Jakieś rysy charakterologiczne postaci – prawie nieobecne. Opisy miejsc – mocno ograniczone. Zorientowałem się po kilku rozdziałach, kiedy okazało się, że nie wiem, jakim człowiekiem był Sacharyna albo Janis, syn Kostasa, albo jego żona lub matka, że – na podstawie książki Siembiedy – nijak nie umiem sobie wyobrazić kilku opisywanych miast, na przykład Wrocławia. Nie, żeby te elementy były jakoś szczególnie niezbędne, ale ich nieobecność daje się jednak zauważyć.
W młodości stykałem się z Grekami w Wałbrzychu i okolicach. Starsi ode mnie o około pokolenie byli osieroconymi dziećmi ewakuowanymi w czasie wojny z Grecji do Polski. Nie wpadło mi wtedy do głowy pytać, o jaką wojnę chodziło. Nie wiedziałem, że zaraz po zakończeniu drugiej wojny światowej w Grecji wybuchła wojna domowa. Zwolennicy króla walczyli latami z komunistyczną partyzantką. Nie wiedziałem, że na wyspie Wolin, utworzony został specjalny tajny szpital dla rannych greckich partyzantów-komunistów. O szpitalu tym miał nie wiedzieć przede wszystkim… Stalin. Dlaczego? Odpowiedź znaleźć można w powieści.
„Katharsis” to opowieść o jednym z takich właśnie partyzantów i jego rodzinie. Obejmuje ona okres ponad sześćdziesięciu lat. Zaczyna się jeszcze w Grecji, kiedy na oczach własnej żony i dzieci zastrzelony został ksiądz. Jego syn, Kostas Tosidos, późniejszy Konstanty Tosidowski, był jednym z leczonych na wyspie Wolin partyzantów. Wydawało się, że w Polsce znalazł drugą ojczyznę, ale sytuacja się pokomplikowała i wylądował w kopalni uranu, gdzieś w okolicach Lądka Zdroju. Jako specjalista od wysadzania i materiałów wybuchowych był tam bardzo przydatny, ale praca w takim środowisku, bez żadnych zabezpieczeń, oznaczała w sumie szybką śmierć.
Janis, syn Tosidowskiego, marzył (do czasu) o karierze bokserskiej, ale wyszło inaczej. Został za to cenionym milicjantem, z dobrymi układami w UB i całkiem niezłymi, choć raczej wymuszonymi okolicznościami, znajomościami we wrocławskim półświatku.
Trzecim bohaterem powieści jest Sacharyna – przemytnik znany w Gdyni jako król czarnego rynku. Szmuglował nie tylko sacharynę (była w Polsce zakazana ze względu na konieczność chronienia polskiego przemysłu cukrowniczego), ale też opium. Losy Sacharyny po wojnie potoczyły się zaiste cudacznie, ale zdradzać za dużo nie mogę.
Bohaterem czwartym jest Zulus, wychowanek czy podopieczny Sacharyny – jego losy, jak wszystkich u Siembiedy, pokomplikowały się zaskakująco. Pod koniec lektury przypomniało mi się powiedzenie „jeśli chcesz rozśmieszyć Pana Boga, to opowiedz mu o swoich planach” – mogłoby być mottem wszystkich czterech bohaterów.
Tajni agenci, zwyczajni bandyci, przemytnicy, ukrywający się naziści, Grecy, a właściwie Polacy greckiego pochodzenia, komuniści i oportuniści, polityka lokalna i ta wieka, może nawet globalna… Wszystko to, i wiele więcej, u Siembiedy.
Na zakończenie autor wyjaśnia, jakie elementy tej jego powieści oparte zostały na faktach (okazało się ich wyjątkowo dużo; w paru przypadkach byłem naprawdę mocno zaskoczony), a które narodziły się tylko w jego wyobraźni.
Maciej Siembieda królem polskich kryminałów nie zostanie, jego pisarstwo ma jednak pewne mankamenty, ale powieść na tyle ciekawa, że chętnie sięgnę po jego drugą książkę.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz