środa, 27 maja 2020

Czy mam jeszcze po co żyć?


„Człowiek w poszukiwaniu sensu” – Viktor Emil Frankl

Autor, Viktor Emil Frankl, był (zmarł w 1977 roku w Wiedniu) doktorem filozofii, profesorem neurologii i psychiatrii wydziału medycznego Uniwersytetu Wiedeńskiego, profesorem logoterapii American International University w Kalifornii. Uważany jest za twórcę tzw. trzeciej wiedeńskiej szkoły psychoterapii (pierwsza to psychoanaliza Freuda, druga to psychologia indywidualna Adlera).

Książka składa się z dwóch głównych części. Pierwsza to wspomnienia autora z okresu jego trzyletniego więzienia w niemieckich obozach koncentracyjnych, m.in. Auschwitz i Dachau. Druga (zawarta w wielu krótkich rozdziałach) jest prostym wprowadzeniem do logoterapii. Nazwa pochodzi od greckiego logos – sens. Frankl uważał, że wielu ludzi cierpi na rozmaite schorzenia, dolegliwości, zaburzenia psychiczne, gdyż zagubili sens swego życia… albo nigdy go nie mieli. Zadaniem psychologa logoterapeuty jest pomoc w odnalezieniu lub odkryciu tego sensu.

Kilka cytatów.
My, którzy żyliśmy w obozach koncentracyjnych, pamiętamy ludzi, którzy chodzili po barakach, pocieszając innych, oddając ostatni kawałek chleba. Być może było ich niewielu, ale są oni wystarczającym dowodem na to, że człowiekowi można zabrać wszystko za wyjątkiem jednej rzeczy: ostatniej z ludzkich wolności - wyboru swojej postawy w każdych okolicznościach, wyboru swojej drogi.

To, że jako istoty ludzkie jesteśmy wyjątkowi i jedyni w swoim rodzaju, wyróżnia nas spośród innych, nadając sens naszej egzystencji i wpływając w jednakowy sposób na naszą pracę twórczą, jak i na naszą zdolność do miłości. Kiedy uświadomimy sobie, że nie da się zastąpić jednego człowieka drugim, rola odpowiedzialności, jaką ponosimy za własne życie i jego podtrzymywanie, ukaże nam się w całej swej wielkości. Człowiek, który zda sobie sprawę z odpowiedzialności, jaką ma wobec innej ludzkiej istoty, która go kocha i z niecierpliwością wyczekuje jego powrotu, albo wobec jakiejś nieukończonej pracy, nigdy nie będzie zdolny odebrać sobie życia. Wie już, dlaczego żyje, a to pozwoli mu znieść to, jak żyje.

W kwestii higieny psychicznej za wysoce błędne i niebezpieczne uważam przekonanie, jakoby człowiek potrzebował przede wszystkim równowagi lub, jak się to określa w biologii, homeostazy rozumianej jako stan pozbawiony wszelkich napięć. Tym, czego człowiek naprawdę potrzebuje, nie jest stan wewnętrznej równowagi, lecz raczej wewnętrzna walka, dążenie do osiągnięcia wartościowego dlań celu czy realizacji swobodnie wybranego zadania.

Ostatecznie życie sprowadza się do wzięcia na siebie odpowiedzialności za znalezienie właściwego rozwiązania problemów i zadań, jakie stale stawia ono przed każdym z nas.

Na koniec dwa, które uważam za wyjątkowo ważne:

Was Du erlebst, kann keine Macht der Welt Dir rauben- żadna siła na ziemi nie odbierze ci tego, czego doświadczyłeś.

Im bardziej zapominamy o sobie - oddając się sprawie, której pragniemy służyć, bądź też osobie, którą pragniemy kochać - tym głębsze jest nasze człowieczeństwo i tym bardziej urzeczywistniamy swój potencjał.

czwartek, 21 maja 2020

Duże pieniądze, duże ryzyko...


„Ślepnąc od świateł” – Jakub Żulczyk

Jacek przyjechał do Warszawy z Olsztyna. Studiował na ASP, ale studiów nie skończył. Wyobraził sobie z przerażającą jasnością, jaka przyszłość czekałaby go po studiach. Uznał, że czegoś takiego nie chce, że to nie dla niego. Przeanalizował sprawę i doszedł do wniosku, że w życiu liczą się tylko pieniądze. Najłatwiej i najszybciej ktoś taki jak on może zarobić je sprzedając narkotyki, a dokładniej, kokainę. Jacek jest pewien, że jeśli jest się mądrym, jeśli podejmuje się określone środki ostrożności, jeśli nie ćpa się swojego towaru, to można to robić w zasadzie bezkarnie. I mnóstwo zarabiać.

Filozofia Jacka właściwie sprawdza się prawie idealnie. Drobne problemy załatwia sam lub z pomocą twardych ludzi swojego hurtownika. Jeśli trzeba, to wynajętego adwokata. Poważne kłopoty zaczynają się dla Jacka, gdy jego najlepszy klient zabija w wypadku kobietę i rani dziecko – broniąc się „sprzedaje” swojego dostawcę. To może jeszcze jakoś dałoby się załatwić, ale z więzienia wychodzi właśnie Dario, kiedyś niebezpieczny gangster z Pruszkowa, i próbuje odzyskać swoje narkotyki i pieniądze, które dziwnym trafem znalazły się, przez chwilę, u Jacka.

O sobie i swoim życiu opowiada Jacek; narracja w książce odbywa się w pierwszej osobie. I może byłaby ta historia nawet niezła, gdyby nie koszmarne dłużyzny. Jacek ma wiecznie jakieś przemyślenia, wizje z elementami smakowo-węchowymi (jest permanentnie niewyspany), snuje mętne dywagacje o życiu i bólu istnienia, i… jest to trudne do zniesienia. Po prostu nudne.

O ile serial zrobiony na podstawie książki wydał mi się całkiem niezły, to sama powieść jest ciężkawa, nieprzekonująca, jakaś taka… sztucznie udziwniona. Nie polecam.

piątek, 15 maja 2020

Nie dam rady zostać buddystą


„Jak (nie) być buddystą” – Dzongsar Dżamjang Kjence Rinpocze

Wygląda na to, że żeby być buddystą wystarczy przyjąć cztery następujące prawdy:
- Wszystkie rzeczy złożone są nietrwałe.
- Wszystkie emocje to ból.
- Wszystkie rzeczy pozbawione są samoistnienia.
- Nirwana jest pozakoncepcyjna.

Żeby zgadzać się z tymi prawdami albo i nie zgadzać musiałbym najpierw zrozumieć o co tu naprawdę chodzi. W każdym razie pierwsza wydawała się najprostsza i najłatwiejsza do zaakceptowania – absolutnie wszystko jest złożone (z atomów, a atomy składają się z…) i obserwacja oraz doświadczenie podpowiadają, że nic nie jest trwałe na zawsze. Autor tłumaczy, że każda forma ma charakter złożony, a więc jest efektem połączenia co najmniej dwóch elementów. Kiedy takie elementy się łączą, powstaje coś nowego, na przykład deski + gwoździe = stół. A dalej… Ten „produkt końcowy” nie istnieje samodzielnie, niezależnie od tworzących go składników. Wiara, że stół istnieje w sposób niezależny, to błąd. Oczywiście! Stół nie istnieje bez desek i gwoździ. A że wszystko jest złożone, to i wszystko jest pozbawione samoistnienia i nietrwałe z założenia.
Tak… tylko… co z tego? Obawiam się, że nic. Rzecz jasna dla mnie – nic.

Tak się składa, że mam stół. Zgadzam się, że pozbawiony jest samoistnienia, bo składa się z drewna, śrub, kleju i czego tam jeszcze. Jestem pewien, że mój stół jest nietrwały. Ulegnie zniszczeniu za rok, za trzysta lat lub jutro. I nijak nie wpływa to na jego obecną przydatność. Świadomość złożoności i nietrwałości stołu nie zmienia moich relacji ze stołem dzisiaj, teraz.

Podczas lektury zauważyłem pewien schemat. Autor opisuje coś banalnego, wręcz oczywistego, nie budzącego wątpliwości, ale następnie wyciąga z tego dość ryzykowne, ale zwykle nieprawdziwe wnioski. Przykład. Siddhartha zgłębiał cierpienie i odkrył, że u jego źródła leżą emocje. To akurat wydaje się oczywiste. Ale, czy naprawdę wynika z tego, że wszystkie emocje są cierpieniem i wszystkie rodzą się z egoizmu? Tego przyjąć nie jestem w stanie. A co z radością z obdarowywania osób kochanych czymś, z czego się cieszą? Też jest to cierpienie wynikające z egoizmu?

O pozakoncepcyjnej nirwanie nie mam nic do powiedzenia – o czym nie można mówić, o tym trzeba milczeć.

Wygląda na to, że jednak – choćbym chciał – nie jestem w stanie być buddystą. Tym niemniej książkę zdecydowanie warto przeczytać, żeby wreszcie na temat buddyzmu sformułować własne zdanie, zamiast posługiwania się żałosnymi i często zupełnie nieprawdziwymi uogólnieniami.

poniedziałek, 11 maja 2020

Anetka Nowak - nowa nadzieja


„Jedyne wyjście” – Ryszard Ćwirlej

W jakiejś recenzji wyczytałem, że Ryszard Ćwirlej jest twórcą nowego zupełnie gatunku literackiego, kryminału milicyjnego, czy też policyjnego. Kompletna bzdura. W naszej kulturze jest mnóstwo powieści sensacyjnych/kryminalnych i milicyjnych („07 zgłoś się”, „Porucznik Sowa na tropie”), które powstawały w drugiej połowie dwudziestego wieku. Ich bohaterami byli właśnie dzielni milicjanci, rozwiązujący skomplikowane sprawy morderstw lub szpiegostwa, a bywało, że jednego i drugiego. Mam nadzieję, że Ćwirlej nie ma z tym nic wspólnego.

Rzecz dzieje się w 2012 roku (te uroki romansowania na Gadu-Gadu…) w Poznaniu i okolicach. W małym miasteczku uprowadzono siedemnastoletniego syna biznesmena polskiego – to trzeba zaznaczyć, bo biznesmenem to jest Bill Gates, a polski biznesmen, to człowiek, który zarobił trochę twardej waluty na Zachodzie, najczęściej nielegalnymi metodami, i dzięki temu uruchomił w kraju jakieś legalne przedsiębiorstwo. No, taki to biznesmen na miarę Koziej Wólki albo innej metropolii.
Chłopak zostaje porwany, przestępcy domagają się miliona okupu, zabraniają rodzinie kontaktować się z policją – standard. Ojciec wie (ciekawe skąd i tym bardziej, że nie jest to regułą), że jeśli wpłaci okup, to porywacze zamordują mu syna. Przypomina więc sobie niezbyt odległe czasy, kiedy to nie był jeszcze szanowanym polskim biznesmenem, uruchamia stare znajomości i postanawia rozwiązać problem samodzielnie z pomocą dawnych kumpli, którzy… porywają porywaczy, uwolnienie chłopaka zostawiając policji.

Historia porwania to okoliczność sprzyjająca kreacji nowych bohaterek: Anety Nowak, starszej posterunkowej z posterunku w Dusznikach i Marioli, rzeczniczki prasowej. Aneta ma niebywały zmysł obserwacji i fantastyczną zdolność dedukcji. Kiedy widzi, jak z pomieszczeń przy betoniarni wychodzi facet wyrzucić śmieci, w kominiarce na głowie, dedukuje, że to może być miejsce, w którym przetrzymywany jest porwany chłopak – nikt inny na coś takiego by nie wpadł, przecież wynoszenie śmieci w kominiarkach jest dość powszechne.

W każdym razie wydaje się, że ważniejszy jest w książce drugi wątek – zaginięcia młodych kobiet. Aneta Nowak, już w nowym miejscu pracy, dowiaduje się, że zaginęła jej koleżanka, Katarzyna, matka rocznego dziecka. Choć porzucenia dzieci są znacznie częstsze, niż wydaje się to kreatorom narodowego mitu o idealnych Matkach Polkach, tym razem Aneta ma rację – tym bardziej, że takich zniknięć było ostatnio w okolicy więcej. Oczywiście żaden tępy gliniarz nie domyślił się, że wydarzenia te jakoś ze sobą się łączą.
Nowak szybko odkrywa, że jej koleżanka prowadziła podwójne życie, że (za plecami męża rzecz jasna) umówiła się z nieznanym mężczyzną, poznanym w internecie.

Fakt, że policjanci nie za bardzo sobie z czymkolwiek radzą bez Anetki nie jest niczym specjalnie dziwnym, bez przerwy piją, planują picie, leczą gigantyczne kace po ostatnim piciu… Jeszcze trochę, a „policjant” stałby się synonimem słowa „alkoholik”. Tu chyba Ćwirlej nieco przesadził, a może to tylko ja naiwnie wolałbym wierzyć, że o moje i rodziny bezpieczeństwo dba ktoś kompetentny, a nie gromada ochlapusów.


Reasumując – całkiem niezły kryminał (nie wiem, czemu „feministyczny”, wszak powieści, których głównymi bohaterkami są kobiety jest mnóstwo i nikt nie nazywa ich feministycznymi), odrobinę przegadany dla osiągnięcia modnej ostatnio objętości książki, ale też nie jest to wada tragiczna. Nie była mi koniecznie potrzebna informacja o kolorze filiżanek lub kubków na posterunku, ani czemu starsza posterunkowa przynosi własny cukier w słoiku, ale to są głupstwa. Ostatecznie może nie trzeba koniecznie książki przeczytać, ale zdecydowanie można, bo to niezła rozrywka na kilka godzin.

sobota, 2 maja 2020

Nie każda matka kocha dzieci


„Bliżej, niż myślisz” – Ewa Przydryga

Odkąd sięgam pamięcią, obserwuję, przeżywam i piszę. Dlaczego? Najłatwiej byłoby mi wyjaśnić to jakąś wewnętrzną potrzebą, która ze zmiennym powodzeniem, pomaga mi uporać się z własną, raczej skomplikowaną rzeczywistością [1].

Zdania te przypomniały mi dawno zapomniane złośliwo-prawdziwe powiedzenie: z wewnętrznej potrzeby piszą grafomani, bo prawdziwi pisarze piszą za pieniądze.

Więc w dobrym humorze i z odpowiednim nastawieniem czytałem dalej:

Sięgam do skrzynki na listy. Zza jej plastikowego języczka wystaje moje imię i nazwisko, znak tego, że zaczynam od nowa [2].

Obawiam się, że nie wiem, co to znaczy. Choć zdanie jest po polsku, ja go jakoś nie rozumiem. Pewnie za głupi jestem.

Nie ma pojęcia też, że wiem o kłamstwach, na których nakryłam ją, prosząc o dowód osobisty. Odpowiedziała, że wraz z samochodem ukradziono jej wszystkie dokumenty. Przypuszczam, że to ściema… [3].

Zaraz, zaraz… To nakryłam ją, czy tylko coś tam przypuszczam, czy tylko się mi coś wydaje? Jeżeli wydaje mi się, że ktoś kłamie, to absolutnie nie znaczy, że go na tym nakryłem. Jeśli przypuszczam, że moja dziewczyna mnie zdradza, to znaczy, że ją na tym nakryłem? To jakiś bełkot, ale… może kobiety tak funkcjonują, ja tam nie wiem…

O niezrozumiałym „zachowaniu” telefonu komórkowego nie chce mi się rozwodzić – na przyszłość sugerowałbym sprawdzić, co się dzieje, gdy rozmówca się rozłączy.

Jestem jednak pewien, że tego typu wpadek, nie zauważą niewyrobieni niedzielni czytelnicy.

Po trudnych przeżyciach w Poznaniu Nika Wermer (narracja w pierwszej osobie) przenosi się do Gdyni. Remontuje stary, zdewastowany pensjonat i zaczyna go prowadzić. Nika jest w stanie wojny prawie ze wszystkimi ze swojego otoczenia, włącznie z matką, a może z nią przede wszystkim, wyjątek stanowi studentka weterynarii, Natalia. Powinna poddać się terapii, ale tego nie robi albo rzadko, łyka leki psychotropowe, które popija wielkimi dawkami alkoholu, nie zawsze odróżnia własne rojenia od rzeczywistości.
Pewnego razu budzi się z pijackiego snu i widzi na monitoringu scenę wynoszenia ciała swojej jedynej pensjonariuszki. Zawiadamia policję, że w pensjonacie popełniono zbrodnię. Policja oczywiście jej nie wierzy, karty pamięci monitoringu znikają, w pokoju nie ma śladów pobytu kogokolwiek; Nika oczywiście ma rację… Z pomocą genialnego hakera i jakiejś magicznej aplikacji, Wermer dowiaduje się, że ofiarą zabójstwa jest tajemnicza Dominika Kalita, nieżyjąca zresztą od dwóch lat, ale… nie na pewno, bo ciała nie odnaleziono.

Lekturę utrudnia fakt mieszania się rojeń głównej bohaterki z rzeczywistością, czasem czytelnik nie może być pewien, czy coś wydarzyło się naprawdę, czy może tylko ubrdało się Wermer pod wpływem alkoholu, jakichś psychotropów albo jednego i drugiego.

Poza przeciętną warstwą kryminalną jest w książce znakomita część poświęcona relacjom córki z przemocową matką. Te fragmenty są na naprawdę wysokim poziomie. Może na takich zagadnieniach autorka powinna się skupić, zamiast produkować umiarkowanie wciągające sensacje? W każdym razie wydaje mi się, że w tym temacie Ewa Przydryga naprawdę ma coś do powiedzenia. Nie jest dla mnie ważne, czy to doświadczenia osobiste, kogoś z dalszej rodziny, czy jakichś znajomych. Emocjonalny kontakt z treścią widoczny jest właściwie tylko w tych momentach. I tak sobie myślę, że może małymi kroczkami, zacznie to otumanione społeczeństwo odkrywać, że hasło „każda matka kocha swoje dzieci” nie jest prawdą. Znam to z życia, nie z literatury, może aż za bardzo. Znam matki, dla których opinia sąsiadek blokowych lub z kościelnej ławy, ważniejsza jest od życia i zdrowia własnego dziecka. Ale… nieważne.
Matka Wermer cierpi, być może, na projekcję atrybutywną. Jeśli nawet tak, to i co z tego? Bardzo długo to trwało i opornie, ale jakoś wreszcie nauczyłem się, że wyjaśnienie nie jest usprawiedliwieniem.

„Bliżej, niż myślisz” to całkiem przeciętny kryminał dla kobiet, które zapewne masowo będą się utożsamiały, współodczuwały, wzruszały i przeżywały. Niechlujne pisarstwo zapewne zniknie w finalnej wersji powieści i pozostanie historia na tyle ciekawa, że mimo wszystko chce się czytać dalej, żeby tylko dowiedzieć się, jak się to skończy.

Jak to czasem bywa, mam drobny kłopot z oceną, jeśli system zawiera zarówno liczby, jak i formę opisową. „Przeciętna” to lepiej niż „może być”, czy gorzej? W każdym razie „Bliżej, niż myślisz” pasuje mi mniej więcej do środka skali dziesięciostopniowej, czyli tutaj akurat wychodzi „przeciętna”. Ano, właśnie… Ja bym powiedział, że „Bliżej, niż myślisz” właśnie „może być” – nie jest to oczywiście żadne arcydzieło, ale taka sobie, całkiem niezła rozrywka na kilka godzin. Z paroma bardzo dobrymi momentami.





---
1. Ewa Przydryga, „Bliżej, niż myślisz”, 2020, wyd. Muza, s. 21.
2. Tamże, s. 22.
3. Tamże, s. 24.