niedziela, 30 listopada 2008

Austen - Perswazje

„Perswazje” – Jane Austen


W jednej ze swoich książeczek – być może było to w tomiku „Szczere wyznania Adriana Alberta Mole'a”, ale pewien nie jestem – Sue Townsend każe Adrianowi podjąć pracę w bibliotece, a tam poprzenosić wszystkie książki Jane Austen na półki z romansami. Adrian stracił pracę, bo nie wiedział, że jego przełożona jest miłośniczką dzieł Jane Austen i nawet pisała na jej temat pracę dyplomową.

Zdarzało mi się słyszeć, że Adriana wylano nie z powodu prywatnych zamiłowań kierowniczki biblioteki, ale ze względu na skandaliczny wręcz błąd – Austen to przecież znakomita literatura światowej klasy i lokowanie jej na półkach razem z romansami jest niewybaczalnym błędem bibliotekarza.

Od tego czasu i w sprzyjających okolicznościach, zagadywałem czasem stałych klientów księgarni lub czytających znajomych o Jane Austen i wysłuchiwałem jednej z dwóch opinii: jedni twierdzili, że to klasyka światowa, drudzy upierali się, że to tandetne romansidła dla panien służących. Żadnych opinii pośrednich nie było.
Co ciekawe, zdecydowana większość osób, które pytałem i które z wielką pewnością siebie wygłaszały któryś z powyższych sądów, nie przeczytała żadnej książki Jane Austen.
Kiedy jeszcze okazało się, że dokładnie sprecyzowane zdanie na temat twórczości Austen ma mój brat, facet zdecydowanie bardziej oczytany niż ja, a jest to zdanie zupełnie odmienne od mojego, i kiedy wyszło na jaw, że zarówno on jak i ja dotąd nie przeczytaliśmy żadnej książki tej pani, postanowiliśmy i obiecali sobie solennie naprawić ten błąd.

Ja, po głębokim namyśle i długich wahaniach, wybrałem w bibliotece ostatnią książkę Jane Austen – „Perswazje”. Specjalnie pilnowałem się, żeby nie wybrać żadnej z pierwszych jej książek, żeby w razie czego nie było wątpliwości, że to dzieła wczesne, warsztat jeszcze nie wykształcony dostatecznie, itp. Zbiorek opowiadań mógłby z kolei zostać uznany za zbyt mało reprezentatywny.

Jest to powieść… nie, przecież to nie jest powieść, raczej dość mocno rozbudowane opowiadanie. Nie jest to może najważniejsze, ale… Tak więc jest to… opowieść niezwykle romantyczna i nostalgiczna. Rzecz dzieje się na początku XIX wieku w Wielkiej Brytanii, czyli w czasie i miejscu, w którym żyła Jane Austen (dla przypomnienia: 1775-1817), tak więc – o czym warto pamiętać – pisała ona… niech już będzie, powieść współczesną.

Główną bohaterką jest dwudziestosiedmioletnia stara panna, Anna Elliot, która przed wielu laty zerwała zaręczyny z kochanym mężczyzną, ubożuchnym kapitanem Wentworthem, gdyż dała się przekonać krewnym oraz przyjaciółce, że nie jest to dobra dla niej partia. Jednak wbrew temu, czego można by tu oczekiwać, nie chodziło o brak majątku, bo ten można przecież zdobyć, ale o urodzenie, a dokładniej – jego niedostatki.

Po latach hulaszczy tryb życia sir Waltera Elliota z Kellynch Hall w hrabstwie Somerset, doprowadził do sytuacji katastrofalnej: rodową siedzibę trzeba było wynająć i zamieszkać w nieco skromniejszych warunkach w pobliskim Bath.
Kellynch Hall wynajął admirał Croft, którego rodzina, co było do przewidzenia, była blisko skoligacona z kapitanem Wentworthem, notabene już nie aż tak bardzo ubogim. Spotkanie Anny i kapitana było w tych warunkach nieuniknione.

O tym, co działo się dalej, domyślić się można z listu kapitana do Anny: „Rzucam się od rozpaczy do nadziei. Nie mów mi, żem przyszedł za późno, że te drogocenne uczucia wygasły na zawsze. Ofiaruję Ci siebie z powrotem – to serce bardziej jest dzisiaj Twoje niż osiem i pół lat temu, kiedyś je nieledwie złamała. Nie powiadaj, że mężczyzna szybciej zapomina niż kobieta, że jego miłość wcześniejszą ma śmierć. Nie kochałem żadnej oprócz Ciebie”.

Pewne elementy tej historii jako żywo przypominają mi „Lalkę” Bolesława Prusa. Bardzo pozytywnymi postaciami – ze względu na pracę i patriotyczną postawę – są kapitanowie, admirałowie i ich rodziny. Natomiast baronet, sir Walter Elliot z Kellynch Hall w hrabstwie Somerset, to bufon, zarozumialec i hulaka bardzo podobny do pana Łęckiego i kilku jego koleżków.

Akcja toczy się w kilku zaledwie miejscach: Kellynch Hall, Bath, Taunton, Uppercross i dotyczy jedynie kilku bohaterów, jednak trudno znaleźć w książce jakikolwiek opis miejsca lub osoby; chyba, że za wystarczający uznać „szlachetna postawa” czy „dostojność w ruchach”.
Najwyraźniej autorka zakładała, że wszyscy dobrze wiedzą, jak może wyglądać stara rodowa siedziba baroneta w hrabstwie Somerset czy ziemiański dworek w Uppercross. Czymś zupełnie oczywistym, a więc nie wartym opisywania, był też dla niej najwyraźniej ubiór i fryzury bohaterów.
Braki te nie są może zbyt dotkliwe czy dokuczliwe, Jane Austen koncentruje się wyraźnie na uczuciach, zachowaniach i postawach, ale raczej dyskwalifikują „Perswazje” jako książkę historyczną.

A w takim razie, czy pisarstwo Jane Austen (na podstawie tej jednej książki) to światowa klasyka, czy może jednak tandetny romans (już słyszę napastliwe pytanie: a co to jest romans?!)?
Nie wiem. Myślę, że ani jedno ani drugie, ale… moje potrzeby zostały w pełni zaspokojone, a swój czas zamierzam odtąd przeznaczać na pozycje – według mnie – zdecydowanie bardziej godne uwagi.



sobota, 22 listopada 2008

018 Kabanosy i zmiany

Niecodziennik, to jest autopamflet prywatny nie codziennie pisany – obrazek 018.


Z czasów, kiedy jeszcze wszyscy mieszkaliśmy w „kołchozie” na ul. Ozimskiej, ale także z późniejszych, kiedy z matką i bratem bywaliśmy tam z okazji świąt czy innych spędów, pamiętam typowo rodzinną zabawę, polegającą na jedzeniu kabanosa na czas. Początkowo byłem oczywiście zbyt młody, by w tej zabawie czy też konkursie brać udział. Celowali w niej moi wujowie, młodzi wówczas ludzie o silnych szczękach i mocnych zębach, którzy byli sobie w stanie poradzić z bardzo dokładnie odmierzonym, dziesięciocentymetrowym odcinkiem kabanosa. I radzili sobie, choć trwało to zwykle kilka minut. A ile było przy tym zabawy i śmiechu! Dziś (lato 2008) historia ta może być zupełnie niezrozumiała…

W latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych XX wieku wyrobów wędliniarskich było o wiele mniej niż dzisiaj, ale ich ceny i jakość były stałe całymi latami. Do najdroższych gatunków należała kiełbasa myśliwska i właśnie kabanosy. Były to kiełbasy z minimalną ilością wody, a więc z natury suche i dość twarde. Kabanosem można było stukać o kant stołu, a złamany wydawał trzask jakby pękającego patyka. Kiełbasa myśliwska była tylko odrobinę mniej sucha.
W normalnych warunkach kabanosy jadło się pokrojone w cieniuteńkie plasterki i rozłożone na kanapki. Pogryzienie kabanosa nieplasterkowanego było nie lada wyczynem – stąd cała zabawa i konkurs. Dziś kabanosy mają zwykle konsystencję parówek i nie stanowią wyzwania nawet dla niemowlaków.

Wędliniarskie wspomnienia nawiedziły mnie, kiedy kilka dni temu na ul. Książąt Opolskich stwierdziłem brak sklepu o wdzięcznej nazwie „Kabanos”. Sklep ten funkcjonował w poniemieckiej, ceglanej i dość ciekawej architektonicznie kamienicy, od zawsze. Niewątpliwie jeszcze „za Niemca” był tu sklep mięsny – zdradzały to – przynajmniej do lat siedemdziesiątych – elementy wyposażenia i wystrój.

Nie sądzę, żebym w sklepie „Kabanos” robił zakupy częściej niż raz, może dwa razy w roku, ale mimo to, jego brak odebrałem w dość nieprzyjemny sposób. Pewnie dlatego, że przez wszystkie te lata stał nie stabilnym i niezmiennym elementem krajobrazu centrum miasta.
Sklepu „Kabanos” nie ma, a dawne szyby wystawowe zasłaniają informacje głoszące, że można tutaj uzyskać „chwilówkę”, czyli krótkoterminową pożyczkę i to już od kwoty 50,00 PLN.

Chciałem w tym momencie napisać, że jest to już trzydziesty obiekt tego typu, to jest bank, instytucja kredytowa, kasa pożyczkowa, itp. na odcinku pomiędzy Rondem a Dworcem, czyli około 850 metrów, ale byłbym skłamał – nie liczyłem, a w takim razie może jest ich zaledwie dwadzieścia siedem, a nie trzydzieści.

Zadziwiające jest to, że w tej nowej Polsce łatwiej jest dostać pożyczkę lub kredyt niż kabanosy. Mam na myśli oczywiście współczesne kabanosy, bo te prawdziwe, suche, po prostu w ogóle już nie istnieją. Pewnie jestem zupełnie niedzisiejszy, ale miasto, w którym więcej jest banków niż sklepów mięsnych, robi na mnie dość dziwne wrażenie…

A jeśli już mowa o handlu, to przypomina mi się wydarzenie, jakie miało miejsce kilka dni temu, w sklepie z tapetami. Wydarzenie, być może, charakterystyczne dla obecnych czasów.

Natychmiast po wejściu do sklepu powitało mnie wyjątkowo uprzejme i uśmiechnięte dzień dobry pani sprzedawczyni. Nie czekając na moją odpowiedź, pani zadała pytanie: „w czym mogę panu pomóc?”, które odrobinę mnie zaskoczyło. Toreb czy innych pakunków, które mogłaby za mną nosić w czasie, gdy będę oglądał tapety, przy sobie nie miałem. Ze względu na porę roku, lipiec i piękną pogodę, nie miałem również ze sobą płaszcza, parasola, czapki czy kaloszy. W czym miałaby mi pomagać?

- A jak pani sobie tą pomoc wyobraża? – postanowiłem przestać spekulować i zwyczajnie ją zapytać, przerywając tym samym przeciągającą się chwilę krępującej ciszy.
Zdaje się, że młodą, miłą panią nieco to zaskoczyło – no… mogłabym panu… coś pokazać… - wydukała wreszcie niepewnie i jakby bez przekonania.
Znowu poczułem się zaskoczony, a nawet nieco skrępowany – droga pani – starałem się być delikatny – ja mam prawie pięćdziesiąt lat i… prawdę mówiąc… widziałem już… tego… no… wiele razy… i teraz to mnie interesują jednak raczej tapety – wyjaśniałem nie wiem dlaczego tak, jakbym się z czegoś musiał tłumaczyć – a czy to pokazywanie coś dodatkowo kosztuje? – zapytałem już z czystej ciekawości.
– Proszę się nie wygłupiać! Ja sobie wypraszam! – pani zaczerwieniała się aż po białka wymalowanych oczu – miałam na myśli jakiś towar! – udawała, a może i nie, wielkie oburzenie.
Trochę mi ulżyło, ale w tej sytuacji musiałem zapytać – rozumiem, ale czy to znaczy, że państwo macie gdzieś pochowany towar, którego normalnie nie wystawiacie i trzeba go specjalnie pokazywać, dopiero na życzenie klienta i w formie udzielania mu pomocy?
- To… ja poproszę szefową – pani wpadła na genialne, według niej, rozwiązanie problemu, z którym wyraźnie sobie nie radziła i z ledwie maskowaną ulgą, wybiegła na zaplecze.

Dziwny jest ten świat… W „Kabanosie” udzielają pożyczek, sprzedawczynie w sklepach, zamiast po prostu sprzedawać, proponują bliżej nieokreśloną pomoc… To już wyraźnie nie moje czasy…

To, że zupełnie obcy ludzie, niektórzy o połowę młodsi, próbują zwracać się do mnie po imieniu, mało mnie wzrusza – nigdy nie miałem zbytniego pociągu do tytułów i zbędnych formalności, ani wyobrażeń o własnej ważności.
To, że obcy ludzie życzą sobie nawzajem miłego dnia, często zamiast „dowidzenia”, co najwyżej mnie bawi. Jak to wygląda w tej chwili – każdy widzi, a za 20-30 lat nauczymy się robić to w taki sposób, żeby sprawiało choć pozory autentycznej życzliwości.
Ale pomaganie sprzedawców w sklepach? Niewątpliwie jest to podpatrzone na amerykańskich filmach z ubiegłego wieku, ale czemu przyswoiliśmy to sobie tak szybko, sprawnie i ochoczo? W tym przypadku mogę tylko spekulować co do podłoża psychologicznego takich zachowań.

Zaczynałem pracę w handlu jeszcze za tzw. „komuny”. Uczono mnie wówczas, że „nasz klient to nasz pan”, a dobry sprzedawca powinien do kupującego zwracać się w sposób następujący: „Dzień dobry, czym mogę pani/panu służyć?”.
Słowo „służyć” jasno i niedwuznacznie określa zależność, podległość, czyli ogólnie rzecz biorąc – kto tu jest ważniejszy. Obecnie w sklepach proponują nam pomoc i to jeszcze zanim o nią poprosimy, albo w jakiś inny sposób zasygnalizujemy, że jest nam ona potrzebna.
Pomocy potrzebują zwykle ludzie słabi, nieudolni, tacy, którzy nie wiedzą, nie umieją, nie potrafią, nie rozumieją, nie radzą sobie samodzielnie. Sprzedawczyni częstująca „pomocą” każdego wchodzącego, daje wyraźnie do zrozumienia już na starcie, kto tu jest „ten lepszy”, ważniejszy, mądrzejszy.
Przyznam, że to mi się umiarkowanie podoba…


A tapet nie kupiłem. Za drogie były.



wtorek, 18 listopada 2008

Analiza skryptów

„Dzień dobry… i co dalej?” – Eric Berne


Eric Berne, urodzony w Montrealu jako Eric Leonard Bernstein 10.05.1910 (zmarł 15.07.1970 w USA) był amerykańskim psychiatrą (klinicystą i wykładowcą), znanym przede wszystkim jako twórca analizy transakcyjnej. W Polsce stał się popularny przede wszystkim dzięki książce pod tytułem „W co grają ludzie?”.
Książka „Dzień dobry… i co dalej?” jest kolejną, i jedną z wielu, publikacją autora na temat szeroko rozumianej analizy transakcyjnej, tu jednak ze szczególnym uwzględnieniem analizy skryptów.
Jest to pozycja określana jako popularnonaukowa chyba tylko ze względu na stosunkowo przystępny język, o którym sam Berne pisze tak:

„Starałem się uniknąć – wywodzącej się jeszcze z czasów czternastowiecznego wydziału medycyny Uniwersytetu Paryskiego, a tak rozpowszechnionej w naukach społecznych i psychiatrii – praktyki maskowania własnej niepewności dłużyznami i niejasnością wywodów.
Taka postawa naraża zwykle autora na oskarżenia o «popularyzatorstwo» i «nadmierne upraszczanie», przypominając jako żywo oskarżenia o «burżuazyjny kosmopolityzm» i «odchylenie prawicowe»
wysuwane przez dawne komitety centralne. Mając jednak wybór pomiędzy tajemnym i jawnym, pomiędzy upraszczaniem i prostotą, postanowiłem pisać «dla ludzi», tu i ówdzie wplatając wielkie słowa, by – niczym rzucona kość – odwracały uwagę czujnych psów strzegących akademickich wrót. Sam zaś, na spotkanie z mymi przyjaciółmi, wkradałem się tylnymi drzwiami”.

O samych skryptach (mam wrażenie, że w tym przypadku lepszym określeniem dla angielskiego słowa «script» byłby polski «scenariusz życia»), będących głównym i podstawowym przedmiotem rozważań, przeczytać można co następuje:

„Każdy z nas we wczesnym dzieciństwie decyduje o tym, jak będzie żył i jak umrze. Plan ten, cały czas obecny w naszym umyśle, nazywać będziemy skryptem. O zachowaniach błahych decydować można racjonalnie, jednak nasze najważniejsze decyzje już zostały powzięte. Zdecydowane zostało, jakiego rodzaju osobę poślubimy, ile będziemy mieć dzieci, w jakim łóżku umrzemy i kto przy nas wtedy będzie. Choć może to nie być to, czego byśmy pragnęli, jednak do tego zmierzamy”.

Eric Berne twierdzi, i ma na to pokaźną liczbę rzeczowych, znaczących argumentów, że podstawowy skrypt (scenariusz życiowy) każdego człowieka powstaje w wieku 2-6 lat i tworzony jest zarówno przez niego samego, jak i jego opiekunów (rodziców) czy środowisko. Później to już… „Najczęściej człowiek spędza życie, oszukując i zwodząc świat oraz samego siebie”, a zmiana skryptu może nastąpić jedynie w jakichś wyjątkowych, specjalnych okolicznościach – na przykład wojna czy kataklizm. W mniejszym stopniu mają na skrypt wpływ takie czynniki jak profesjonalna psychoterapia czy własne działania, przemyślenia i starania.

Oczywiście cały czas chodzi o to, by być obecnym we własnym życiu i świadomie oraz racjonalnie je kształtować, na tyle, na ile to możliwe. Berne ostrzega jednakże, że „Porzucenie wszystkich iluzji może prowadzić do rozpaczy”.

Książka, będąca po części wykładem, po części specyficznym rodzajem poradnika, wyjaśnia zasady i reguły powstawania skryptów życiowych oraz sposoby i metody ich możliwej (niewielkiej) modyfikacji. Może być też znakomitym poradnikiem dla rodziców, gdyż oni to właśnie tworzą, nienaruszalny zwykle, skrypt swojego dziecka.

„Dzieci robią wszystko d l a kogoś. Chłopiec jest rozgarnięty lub sprawny d l a swojej matki, a dziewczynka rozgarnięta, piękna lub płodna d l a swojego ojca. Z drugiej zaś strony, chłopiec jest głupi, słaby lub pokraczny, a dziewczyna głupia, brzydka lub oziębła d l a swoich rodziców, jeśli tego właśnie od nich chcą. Należy dodać, że dzieci muszę się tego wszystkiego nauczyć od kogoś. Istota aparatu skryptowego zasadza się właśnie na tym, że człowiek uczy się od kogoś czegoś, co następnie robi d l a kogoś. Jak już zauważyliśmy, dzieci robią wszystko d l a rodzica płci przeciwnej, ucząc się o d rodzica tej samej płci”.

A o dzieciach, które przeżyły coś szczególnego Eric Berne pisze:

„Skrypty tkankowe różnią się od pozostałych rodzajów skryptów tym, że ich walutą jest ludzkie ciało, krew i kości. Jest wysoce prawdopodobne, iż dziecko, które doznało kiedyś krwotoku lub straciło w wypadku część ciała, będzie psychicznie różniło się od innych dzieci i nigdy nie wróci do stanu sprzed wypadku”.

Zarówno tytuł – po przetłumaczeniu, jak i podtytuł: „Jak zmienić swój scenariusz życiowy, aby być szczęśliwym” – prawdopodobnie wymyślony przez polskiego wydawcę, bo w oryginale czegoś takiego nie widziałem – mogą być bardzo mylące. To nie jest poradnik mówiący o tym, jak stać się młodym, pięknym i bogatym w dwa tygodnie. Książka jest adresowana głównie i przede wszystkim do profesjonalistów (psychoterapeutów), w drugiej kolejności do ozdrowiałych pacjentów oraz ewentualne do szerokiego grona odbiorców.

Znakomita pozycja i wyjątkowo warta przeczytania przez wszystkich, którzy są w stanie to zrobić.



czwartek, 13 listopada 2008

Takeshi i Quellcrista

„Zbudzone furie” – Richard Morgan


Takeshi Kovacs po raz trzeci, czyli trzecia książka Morgana z tym przemiłym bohaterem w roli głównej. Niby można je czytać w dowolnej kolejności, ale… raczej nie jest to dobry pomysł, bo to i chronologia i odniesienia do konkretnych wydarzeń i spraw z poprzednich tomów.

Takeshi nie jest już Emisariuszem (to taki superkomandos tamtych czasów i światów), ale tysiące wątpliwości i wewnętrzne rozterki mu pozostały. Tym razem mszcząc się na fanatykach, którzy zrobili krzywdę jego ukochanej i jej dziecku, wplątuje się w polityczno-rewolucyjne perturbacje Świata Harlana, związane z powrotem do życia i działania rewolucjonistki Quellcristy Falconer.

Jak zwykle krew i flaki ściekają z kartek, śmierć jest tylko drobną niedogodnością – o ile ktoś bliski odzyska stos korowy delikwenta i ma kasę na nową powłokę dla niego…

Niezły kawałek przygodowo-sensacyjnej fantastyki, ale poprzednie tomy były chyba jednak nieco lepsze.



środa, 12 listopada 2008

017 Złe wybory i decyzje

Niecodziennik, to jest autopamflet prywatny nie codziennie pisany – obrazek 017.


Życie tak mi się potoczyło, że musiałem w nim, już po czterdziestce, dokonywać rozmaitych wykopalisk archeologicznych, różnych wglądów, oglądów, introspekcji i innych takich wycieczek w głąb samego siebie. Dzięki temu dość dobrze zdaję sobie sprawę, że moje obecne życie ukształtowały okoliczności, na które nikt specjalnie nie miał wpływu, a już na pewno nie ja, oraz złe wybory i błędne decyzje, które podejmowałem już jak najbardziej osobiście, w dzieciństwie, mniej więcej od 6-7 roku życia.

„Błędne wybory i złe decyzje” – bardzo poważnie to brzmi, a w połączeniu z jednocyfrowym wiekiem, może sprawiać wrażenie wręcz absurdalne. Faktów to jednak nie zmienia – dzieci też mogą dokonywać wyborów i podejmować różnorakie decyzje, dobre i złe. Rzecz jasna w tym przypadku nie ma mowy o jakiejkolwiek winie, tym niemniej pozostaje odpowiedzialność, w rozumieniu konieczności ponoszenia konsekwencji takich czy innych… posunięć.

W obrazku numer 003 wspomniałem, że urodziłem się jako wcześniak ośmiomiesięczny. Być może to właśnie spowodowało, że w dzieciństwie byłem odrobinkę mniej sprawny fizycznie od rówieśników, miałem też tendencję do tycia. Jeśli piszę o mniejszej sprawności fizycznej, to nie mam na myśli jakiegoś upośledzenia czy niepełnosprawności – w mojej klasie było ze trzech chłopaków jeszcze mniej sprawnych, grubszych itp. Tu działał Los.
Wychowywałem się bez ojca. Trudno, żeby wiecznie zapracowana matka, niańka – dziewczyna ze wsi, czy babka wychowana we dworze, chodziły ze mną grać w „nogę”, albo potrafiły sensownie motywować do jakichś gier lub innych ćwiczeń poprawiających sprawność fizyczną. To też Los, lub okoliczności.

A mój udział? Kiedy raz czy drugi wybrano mnie do drużyny jako jednego z ostatnich, albo nawet i ostatniego, miałem wybór – mogłem grać najlepiej, jak tylko potrafiłem, mogłem starać się (mimo ewentualnych docinków) grywać często i w ten sposób podnosić swoją sprawność i umiejętności. Ale mogłem też w domowym zaciszu hodować urazy, użalać i roztkliwiać się nad sobą i z nosem w książce, albo ekranie telewizora śnić „sny o potędze”. Wybierałem zwykle to drugie i to był niewątpliwie mój zły wybór.

Pamiętam, jak pewnego razu wpadłem na genialny wręcz pomysł zapisania się do klubu. Wybrałem szermierkę, teraz sam już nie wiem, dlaczego. Nawet namówiłem do tego swojego najlepszego kolegę. No i wybraliśmy się do klubu sportowego. Trener oznajmił, że bardzo chętnie nas przyjmie, tylko musimy zrobić sobie podstawowe badania, przynieść zgodę rodziców i zaświadczenie ze szkoły.
Były to na pewno najzupełniej normalne zasady, ale dla mnie, w tym momencie, całe przedsięwzięcie się już skończyło. Gdzieś trzeba było chodzić, coś tam załatwiać, kogoś o coś prosić… Nie byłem na to przygotowany, nie chciało mi się, a może odechciało.
Problemem nie było to, że ja nie wiedziałem, jak to zrobić, bo wiedziałem. Chodziło o coś innego – nie miałem wyrobionej psychicznej odporności na występowanie i pokonywanie jakichkolwiek przeciwności. Wycofując się, w takich czy podobnych przypadkach, nadal tej odporności nie budowałem. Zły wybór.

Moje siódme czy ósme urodziny (dzieci u nas obchodziły zarówno urodziny, jak i imieniny). Przy stole gromada gości zajęta rozmowami na swoje, „dorosłe” tematy. Ja, jedyne dziecko w tym towarzystwie, siedzę na podłodze, w kącie pokoju, obłożony całą stertą fantastycznych, wspaniałych prezentów.
W taki oto sposób uczyłem się, myślę że bez niczyjej złej woli, że radość i szczęście dają przedmioty, rzeczy, a nie ludzie i bliskość z nimi. Wiele razy w życiu, zawiedziony kontaktami z ludźmi, uciekałem do przedmiotów. Jakoś tam łatały mi bilans emocjonalny, a to czasami bywało niezbędne…

Właśnie tego typu paskudne wspomnienie zostawiłem na koniec. Miałem pięć, może sześć lat. Matka za coś tam się na mnie pogniewała i oznajmiła bardzo poważnym tonem, że od tej chwili nie jestem już jej synkiem i w związku z tym mam się do niej zwracać „proszę pani”. Ojca już tak jakby nie było, a teraz straciłem też matkę. Dreptałem za nią łapiąc za sukienkę i zanosząc się rozpaczliwym płaczem wołałem „proszę pani, proszę pani…”.

W roku 2003 lub 2004, podczas terapii dla Dorosłych Dzieci Alkoholików, w której brałem udział jako DDD, to jest Dorosłe Dziecko z rodziny Dysfunkcyjnej, zorientowałem się, że porzucany emocjonalnie byłem przez matkę wiele razy. Tego do swoich złych wyborów nie zaliczam.



piątek, 7 listopada 2008

Filmy gangsterskie

„Film gangsterski” – Alicja Helman


Książka składa się z dwóch części. Pierwsza to próba scharakteryzowania i analiza gatunku, wraz z jego historią i co ciekawszymi przedstawicielami. W drugiej zaprezentowano dość dokładnie cztery wybitne filmy gangsterskie – gangsterskie według autorki książki.

Część pierwsza jest dość ciężkostrawna i w sumie niewiele z niej wynika poza udziwnionymi teoriami. Naszpikowana trudnymi słowami – w większości przypadków zupełnie niepotrzebnie – jest wyraźnie przeintelektualizowana. Oto przykład:
„Rytuał uzyskuje znaczenie dzięki strukturowaniu opozycji binarnych, wyrażających immanentne danej społeczności antagonizmy i sprzeczności”. O fundamentalnym dualizmie rządzącym kinem gatunków była już mowa – chodzi o komplementarność systemu wartości kultury i kontrkultury”.

W drugiej części Alicja Helman starała się bardzo dokładnie zaprezentować filmy: „Ojciec Chrzestny”, „Dawno temu w Ameryce”, „Honor Prizzich” i „Człowiek z blizną”. Jako, że trzy pierwsze znam dość dobrze, teksty na ich temat czytałem z wielkim zainteresowaniem. Przypominały mi zadania szkolne typu „co artysta chciał powiedzieć…”, przy czym z analizy pani Helman wynikają wnioski, którymi pewnie reżyserzy i aktorzy byliby mocno zaskoczeni.
Czy rzeczywiście w filmie „Dawno temu w Ameryce” przyjaźń głównych bohaterów zawierała pierwiastki homoseksualne? Czy rzeczywiście w filmie „Honor Prizzich” nóż i pistolet mają symbolikę falliczną? No, cóż… pani Helman najwyraźniej je tam dostrzegła.
Ja nie.



niedziela, 2 listopada 2008

Kufer scenariuszy

„Scenariusze filmowe II” – Krzysztof Zanussi


Piętnaście lat po debiucie filmowym Zanussiego i sześć lat po wydaniu pierwszego tomu scenariuszy filmowych, ukazał się tom następny (w sumie było ich chyba cztery czy pięć), zawierający scenariusze takich filmów jak: „Spirala”, „Constans”, „Kontrakt”, „Imperatyw”, „Pokuszenie”, „Lokaj z Schoenbrunnu”, „Drogi pośród nocy” i „Rok Spokojnego Słońca”.
Podobnie jak w tomie pierwszym, zawarte w książce teksty są raczej wspomnieniami o filmach niż scenariuszami filmowymi we właściwym znaczeniu tego słowa. Sprawiają wrażenie nowelek napisanych na podstawie scenariuszy i filmów, a może nawet bardziej na podstawie filmów niż scenariuszy.
Przyjemne w czytaniu, zwłaszcza jeśli kiedyś oglądało się film.



sobota, 1 listopada 2008

Wallander powraca

„Mężczyzna, który się uśmiechał” - Henning Mankell


W pozornie zupełnie zwyczajnym wypadku samochodowym ginie stary adwokat. Jego syn, także prawnik, który najraźniej ma wątpliwości co do przyczyn śmierci ojca, odnajduje w Jutlandii dawnego przyjaciela, komisarza Kurta Wallandera, leczącego tam w samotności duszę rozdartą po zastrzeleniu człowieka, i prosi go o pomoc w wyjaśnieniu sprawy. Wallander odmawia – ma dość problemów sam ze sobą, planuje wystąpienie z policji. Kilka dni później prawnik ginie zastrzelony w swojej kancelarii. Wallander wraca do pracy i podejmuje śledztwo.

Jedna z lepszych nowych policyjnych powieści kryminalnych, jakie czytałem. Choć zbudowana według klasycznego już wzorca (policjant, który właśnie… odchodzi na emeryturę, jest alkoholikiem, rozwodzi się, itp. podejmuje się sprawy, na którą właściwie nie miał ochoty, a w niej musi występować przeciw całemu światu ze swoimi przełożonymi włącznie) ma w sobie coś nowego i pociągającego.