niedziela, 28 grudnia 2008

Psychomanipulacje

Nasze psychomanipulacje codzienne...


Handel jest sztuką oszustwa. Kiedyś wydawało mi się, że gdyby określony towar sprzedawały sklepy tylko i wyłącznie jednej sieci, za identyczną cenę w każdym z nich, to może wtedy… ale to bez sensu – zawsze znalazłby się ambitniejszy kierownik sklepu, który chcąc być lepszym od innych kierowników, robiłby rozmaite hokus-pokus byle sprzedawać więcej niż pozostali; nawet nie manipulując ceną.

Czy jesteś podatna/y na psychomanipulacje sklepowe?

W jednym z podręczników zaawansowanych technik sprzedaży (socjotechnika to nawet ładna nazwa, prawda?) widziałem taki oto prościutki test – w jakich okolicznościach sklep będzie sprzedawał więcej określonego towaru:
a) czy wtedy, kiedy cena tego towaru na regale będzie identyczna jak cena w kasie?
b) czy wtedy, kiedy cena tego towaru na regale będzie niższa niż cena w kasie?
c) czy wtedy, kiedy cena tego towaru na regale będzie wyższa niż cena w kasie?

Zastanów się przez chwilę, może uda ci się udzielić właściwej odpowiedzi zanim ją wyjawię. :-)

Rzecz jasna właściwa jest odpowiedź druga z kolei i tylko w takim przypadku, kiedy cena towaru na regale będzie niższa niż cena w kasie, sklep może liczyć na wzrost obrotów. Dlaczego? To proste!

Jeśli cena na regale i w kasie będzie identyczna, to przecież nic się nie zmieni i nie ma powodu, żeby zmieniała się liczba kupujących. Jeśli cena będzie w kasie niższa niż na regale, to też nie wpłynie to na wielkość sprzedaży, bo przecież klienci podejmowali decyzję o zakupie widząc wyższą cenę na regale i nie mogli zakładać, że przy kasie okaże się ona niższa. Owszem, mogą się ucieszyć z promocji czy pomyłki kasjerki, ale to wszystko.

A co się będzie działo, jeśli na regale cena towaru będzie niższa niż w kasie? Skuszonych atrakcyjną ceną klientów będzie niewątpliwie o wiele więcej („wprawdzie mam jeszcze w domu cukier na trzy dni, ale cena jest tak korzystna… a poza tym za kilka dni i tak bym go musiał kupić… wezmę od razu dwa”).
No, ale przecież cena tak naprawdę nie jest niższa, przy kasie okaże się, że jest normalna, dokładnie taka sama jak zwykle. Tak, to prawda, ale wtedy…

– 60% klientów nie zauważy różnicy, mają wyładowane całe wózki zakupów i nie są w stanie śledzić na bieżąco wyświetlanych przez kasę cyferek. Teoretycznie mogliby stanąć przy kasie i sprawdzać paragon punkt po punkcie, ale w tym momencie działa już presja stworzona przez kasjerkę, która na produkty „skasowanego” klienta natychmiast zaczyna wrzucać towary następnego kupującego, wymuszając w ten sposób błyskawiczne pakowanie zakupów i odejście od kasy. A po odejściu od kasy… Wiadomo.

– 15% klientów zauważy różnicę w cenie, ale dojdą do wniosku, że to oni się pomylili, coś źle odczytali, opacznie zrozumieli, itp. Wezmą winę na siebie i zapłacą bez oporów.

– 10% kupujących to ludzie, którzy boją się zaprotestować, wprawdzie są przekonani, ze mają rację, ale nie stać ich na narażanie się na grymasy kasjerki i kolejnych klientów, wynikające z konieczności wzywania szefa zmiany, dokonywania jakichś korekt na paragonie fiskalnym, itd.

– 10% klientów zauważy różnicę, ale machnie na to ręką, dochodząc do wniosku, że 2 złote w te czy tamte różnicy im nie robi, stać ich, a co! Tak przy okazji, to jest bardzo specyficzna i ciekawa sytuacja. Na takie gesty nie pozwalają sobie ludzie autentycznie bardzo biedni, dla których nawet tak niewielka kwota ma znaczenie, albo niektórzy rzeczywiście bardzo bogaci. Czasem mówiło się o nich, że właśnie dlatego są bogaci, bo nie dają się „robić w jelenia”, „walić w rogi”, czyli po prostu okradać, oszukiwać i wykorzystywać na każdym kroku.
„Gest” mają nowobogaccy lub ludzie z poziomu odrobinę wyższego niż najniższy, którzy chcą pokazać w ten sposób swoje pozorne lekceważenie dla pieniędzy, co według nich, świadczy o ich statusie.

– 4% klientów zrezygnuje w ogóle z zakupu towaru, jeśli okaże się, że cena jest wyższa niż myśleli lub pamiętali. Są to ludzie, którzy nie znają lub nie chcą (a może i nie potrafią) wymusić stosowania przez sklep zasady mówiącej, że towar ma być sprzedany za taką cenę, za jaką go wystawiono. Jeśli ktoś z pracowników sklepu się pomylił, to jest to problem sklepu, a nie klienta.

– 1% klientów będzie się upierać, żądać sprawdzenia oraz sprzedania towaru za taką cenę, jaka była uwidoczniona na regale.

I tak oto sklep nakłonił do zakupu około 25% klientów więcej niż zwykle, a z tych 25% zaledwie 1% wymusiło to, co im się należało. Czysty zysk, nieprawdaż? A biorąc pod uwagę fakt, że hipermarket sprzedaje ze trzy tony naszego przykładowego cukru na dobę, to…

Oczywiście „procenty” podaję szacunkowo, w przybliżeniu. Jest też chyba sprawą jasną, że tego typu operacji nie dokonuje kasjerka czy osoby rozkładające towar – wyżywanie się na nich, nie ma więc większego sensu.

Jedna rzecz w tym wszystkim jest według mnie bardzo ważna. Każdy może robić ze swoimi pieniędzmi to, co mu się podoba. Jeśli jednak dajesz się okradać, bo cię na to stać, albo ze strachu (obawa przed konfrontacją, „a co się tam będę użerał…”), albo z lenistwa, albo z jakiegokolwiek innego powodu, to pamiętaj, że zgoda na zło zawsze urodzi zło i od tej reguły nie ma wyjątków.
Stare powiedzenie mówi, że nic tak nie umacnia zła, jak bierność dobrych ludzi. Tobie może nawet być wszystko jedno, ale w tym kraju nie mieszkasz sam/a.



poniedziałek, 22 grudnia 2008

Mikrokomputerowcy

„Poddani Microsoftu” – Douglas Coupland


Książka "Poddani Micro-softu" (ewentualnie Microsoftu) została napisana jako pamiętnik programisty czy też informatyka Daniela Underwooda, testera programów w firmie… ano właśnie, w jakiej? Tytuł oryginału brzmi „Microserfs”, a to oznacza, że polski tłumacz (Jan Rybicki) pokręcił coś w sposób dubeltowy.
Ale po kolei…

Micro-soft (ang. microcomputer - mikrokomputer i software - oprogramowanie) to bardzo wczesna, pierwotna nazwa znanej obecnie wszystkim firmy Microsoft (twórcy systemów operacyjnych Windows). Funkcjonowała ona jedynie przez pierwszy rok istnienia firmy i 26 listopada 1976 r. nowa nazwa, już bez myślnika (dywizu), została zarejestrowana w Urzędzie Patentowym i Znaków Towarowych USA. Jeśli więc Douglas Coupland wydał swoją książkę w 1995 roku, to zdecydowanie nie pisał o Micro-sofcie, ale o Microsofcie. Wynika to także z treści.

Jeśli przyjąć, że „micro” pochodzi od microcomputer, a „serfs” oznacza kmieciów (serf – kmieć), to tytuł mógłby brzmieć na przykład „Mikrokomputerowi kmiecie (wyrobnicy, itp.)”. Bo przecież nie tylko o firmę Microsoft i jej pracowników w książce chodzi. Coupland dokopał też innym z branży.

Jeśli Douglas Coupland napisał pamiętnik Daniela Underwooda, to oznacza, że książka jest jedynie fikcją literacką, tworem wyobraźni autora. Zwłaszcza, że nigdzie nie ma mowy o żadnej bibliografii.

Coupland stara się przekonać czytelnika, że Microsoft (i nie tylko, także na przykład IBM) to koszmar zbliżony do obozów koncentracyjnych, firma, w której pracowników wykorzystuje się w sposób zupełnie pozbawiony humanitaryzmu i aż do krańcowego wyczerpania. Gdyby był konsekwentny i uważny, może nawet kogoś udałoby mu się przekonać. Ale nie jest i wychodzą wtedy takie na przykład „kwiatki”:

„Przyszedłem o 9:30, wyszedłem o 23:30. Na kolację pizza i Domino. I trzy dietetyczne coca-cole.
Parę razy ogarnęła mnie dziś w pracy nuda, więc włączałem WinQuote, stały serwis cen Microsoftu w NASDAQ”.

Zaraz, zaraz - po co siedzieć w pracy czternaście godzin, jeśli człowiek ma się tam nudzić?

„Większość pracowników zagląda do WinQuote kilka razy dziennie. No bo jeśli ktoś ma 10000 akcji (a mnóstwo ludzi ma znacznie więcej), to gdy cena wzrośnie o dolca, ten ktoś zarabia dziesięć tysięcy”.

Oczywiście Underwood jest właścicielem akcji Microsoftu, więc nic dziwnego, że interesują go notowania giełdowe.

O koledze z pracy, z którym także do spółki wynajmuje domek, Underwood/Coupland pisze tak:

„Może próbują się go pozbyć, ale wylać kogoś z Microsoftu to prawie całkowita niemożliwość. Administracja chyba dostaje od tego świra”.

Ale jednocześnie…

„Zwolnienia. Warto to sobie uświadomić: w każdej chwili czeka na nas praca w reklamie telewizyjnej. Wszyscy moi znajomi stąd mają określony termin odejścia, wszystkich czeka to za pięć lat”.

Miejsce pracy wydaje się wyjątkowo paskudne, a Coupland znakomicie przedstawia jego grozę:

„… dwupoziomowe budynki z pleksi, z oknami czarnymi jak Gwiazda Śmierci; drzewka, posadzone wokół parkingu, jakby ktoś je tam wkliknął myszą”.

Ja nie wiem, jak mogą wyglądać drzewa kliknięte myszą, ale trzeba przyznać, że autor umie budować nastrój przygnębienia i beznadziei. Zawsze też wydawało mi się, że przyciemniane szyby są bardzo dobrym pomysłem dla ludzi pracujących przez cały dzień przed monitorami. Czyżbym się mylił i w tych warunkach lepsze byłyby jasne, nasłonecznione pomieszczenia?

I tak dalej, i tym podobne, w tym stylu, tendencyjnie…

Za ciekawostkę uznaję fakt, że książkę całkiem nieźle się czyta, problem tylko w tym, że jest to wizja Douglasa Couplanda i lepiej nie wyrabiać sobie na jej podstawie wyobrażeń i sądów o firmie, branży czy zawodzie.
Jeśli dobrze pamiętam, to Microsoft został uznany Pracodawcą Roku 2006 i chyba nie tylko tego…



999 - nie koniecznie

„999 Antologia Opowieści Niesamowitych” – Al Sarrantonio


Zbiorek skomponowany przez Ala Sarrantonio sprawia wrażenie dość przypadkowej kompilacji, której elementy tworzyli znani, mniej znani i pewnie zupełnie nieznani polskiemu czytelnikowi autorzy. Poziom średni określiłbym jako bardzo, bardzo, bardzo przeciętny z tendencją spadkową. Zdarzają się opowiadania czy nowelki, które z niesamowitością właściwie nie mają zupełnie nic wspólnego oraz takie, które adresowane być powinny chyba raczej dla dzieci.

Moim zdaniem zupełnie spokojnie można sobie to „dzieło” darować.



wtorek, 16 grudnia 2008

Kocie filozofowanie

„Kot i Tao” – Kwong Kuen Shan


Koty kojarzą się ludziom z Tao prawdopodobnie „od zawsze”. Jest w tych niesamowitych stworzeniach coś takiego, co sprawia, że takie właśnie skojarzenie wydaje się najzupełniej naturalne i oczywiste, i „dzieje się”… właściwie odruchowo.
Niezależne pomimo udomowienia, drapieżne pomimo oswojenia, koty są w nieprawdopodobny sposób asertywne. Zanim ludzie „odkryli” asertywność i pożytki z niej płynące, dla kotów był to najzupełniej naturalny sposób bycia od tysięcy lat.

Niewielka książeczka pod tytułem „Kot i Tao” jest w zasadzie albumem, w którym znalazły swoje miejsce, w doskonale wyważonych proporcjach, „kocie” obrazy Kwong Kuen Shan oraz sentencje wschodnich mistrzów.

Autorka, która dorastała w Hongkongu i tam studiowała kaligrafię oraz klasyczną chińską literaturę, maluje swoje koty „po chińsku”, a to oznacza zarówno tradycyjne materiały, techniki i sposoby, jak i specyficzną perspektywę. Opatruje swoje prace pieczęciami, tradycyjnie maczanymi w cynobrowej paście.
Chińskie pieczęcie mogą zawierać rzecz jasna podpis autora, ale także jego nastrój lub nastawienie, a to czyni z nich praprzodka dzisiejszych emotikonów.

Starannie dobrane teksty pochodzą z klasycznych dzieł chińskich mędrców i filozofów, na przykład:

„Nie cenię tych,
co z cudzych wad się śmieją,
Podwładnych,
którzy opluwają pany,
Upartych,
którzy myśleć nie umieją,
I wszystkich śmiałych,
lecz nieokrzesanych.

Konfucjusz”

Przeglądając ten mini album Kwong Kuen Shan (jest ona autorką także „Kota filozoficznego”), który chętnie porównałbym do delikatnego, eleganckiego i wyrafinowanego klejnotu, warto także pamiętać, że Tao i taoizm to jednak nie jest jedno i to samo.
O ile taoizm jest kompletnym tradycyjnym chińskim systemem filozoficzno-religijnym, to Tao, które może być jego podstawowym pojęciem, ma również znaczenie o wiele bardziej uniwersalne. Tao to zasada kierująca wszechświatem, ale i droga poszukującego prawdy, kierunek podróży, ścieżka ku mądrości.

Na temat Tao napisano pewnie dziesiątki tomów, ale czasem myślę, że o wiele łatwiej zrozumieć, o co w tym wszystkim chodzi, po prostu obserwując koty.



czwartek, 11 grudnia 2008

Bliznobrody - Łysiak

„Bliznobrody” – Tomasza Łysiaka


Książki historyczne, które czyta się jak science fiction (SF), czyli bez większych szans na zrozumienie opisywanych czasów - niesamowitych czy wręcz niepojętych jak światy obcych - mogą być kapitalną lekturą rozrywkową, jednak prawda jest taka, że autor takiej powieści w dużej mierze sknocił sprawę.

Powieść historyczna może sobie być przygodowa, a nawet rozrywkowa, ale po taki właśnie gatunek sięgam wtedy, kiedy chcę się dowiedzieć czegoś o dawnych czasach, ludziach, wydarzeniach. Choćby to miało być przy okazji zabawy.

Z własnego doświadczenia oraz, przede wszystkim, lektury setek książek wiem, że autorów, których warsztat i wiedza umożliwiają czytelnikowi zrozumienie, nieomal fizyczne dotknięcie, zanurzenie się w przeszłości, było lub jest zaledwie kilku. Miał dobre momenty Karol Bunsch, ale, niestety, niewiele. Całkiem niezła była spółka historyka Pierre'a Barreta i dziennikarza Jeana-Noëla Gurganda i ich cykl „Turnieje Boże”. Bardzo dobry był „Szalbierz” i znakomity jest „Bliznobrody”.

„A mało to razy niemowlę zostawione na progu znajdowano z gębą wysmarowaną jaskółczym gównem albo, co gorsza, juchą dziewicy, co snadnie dziewicą być przestała? Czyjaż to była robota, jeśli nie dybukowych dzieci, co z racji przeciwieństwa do aniołków zwano niebożętami? Te urwisy różki miały tak niewielkie, że bawiąc się z ludzkimi dziećmi w ciuciubabkę, albo też w szukanie ciemnej kiszki, wydawały się do człowieczych podobne – te same miały płowe włoski, te same buźki niewinne i radosne, a różków znać nie było pod czuprynką. Gorze bywało jeno, jak się któremu pięta cała pokazała, a na niej rosnące kopyto – oj, wrzask niósł się po wsi. Niebożęta! Niebożęta! Dybucze dzieci! – krzyczała dziatwa, zmykając do chat. A dybuczki śmigały wtedy do boru, matki szukając po ciemnych matecznikach i kwiląc jak pisklę myszołowa”*.

Może się wydać nieco dziwnym, że taki właśnie fragment wybrałem na ilustrację oraz dowód, ale w nim to właśnie Tomasz Łysiak z pełnym realizmem opisuje wierzenia, zwyczaje i przekonania, powszechne przecież na tych terenach w pierwszej połowie XIII wieku. Częste spluwanie Szalbierza, które tak drażniło niektórych czytelników, też miało swoje, jak najbardziej realne, odniesienie do dawnych czasów i zwyczajów. To jest powieść historyczna!

„Szalbierza”, pierwszą część cyklu „Kroniki Szalbierskie”, nazwałem debiutem XXI wieku. Większość czytelników się ze mną zgadzała. Tych kilku, którzy mieli inne zdanie, pytałem oczywiście, jaką pozycję debiutancką polskiego pisarza proponowaliby w zamian. Co ciekawe, NIKT z nich nie miał jak dotąd lepszego pomysłu.

Jeśli nawet „Szalbierz” miał faktycznie kilka drobniutkich usterek – w końcu była to pierwsza książka Tomasza Łysiaka – to „Bliznobrody” jest od nich wolny. Znakomicie poprawiła się tu dynamika akcji, sposoby i metody budowania napięcia… warsztat pisarski w ogóle.

Przyznam, że ze sporą przyjemnością obserwuję, jak dobry pisarz staje się jeszcze lepszy, może nawet znakomity i wybitny.

„Bliznobrody” jest kontynuacją przygód Jeruzalema, Karlita, rycerza Dragiełły i kilku innych bohaterów znanych już z „Szalbierza”. Drugą część cyklu „Kronik Szalbierskich” można czytać oczywiście także i bez znajomości tomu pierwszego, ja jednak radziłbym zaczynać lekturę od początku. Zresztą każdy, kto przeczyta najpierw „Bliznobrodego”, i tak wróci do „Szalbierza” – jestem o tym przekonany.

Tym razem Jeruzalem, wędrowny kuglarz zwany też Szalbierzem, stuknięty rycerz, karzeł i jednoręcy bracia, ufając przepowiedniom pięknej wieszczki, zapuszczają się w okolice, o których stary Wulfstan opowiada mrożące krew w żyłach historie, zawsze trwożnie rozglądając się wokół – na tereny Jaćwięgów i ich niezwykle brutalnego wodza, Skomana Wielkiego, zwanego także Skomandem, Somanem, albo po prostu Bliznobrodym. Ich śladem podąża tajemniczy zabójca z Północy.

Opisy walk w „Bliznobrodym” bywają tak realistyczne i dynamiczne, że zapiera to dech w piersiach. Ot, choćby to:

„Czas się wstrzymał. Ludzie gęby otwarli. Jak wcześniej topór w jedną stronę, tak teraz miecz leciał w drugą. Powoli. Obrót za obrotem. Rozciął krople deszczu spadające z nieba. Rozciął przestrzeń. I jak nóż rzucony wprawną ręką sztukmistrza, wbił się tuż pod szyją Wojownika Bez Imienia. Rozwarły się oczy wikinga. W jego oczach gasło piekło, zabierając go do siebie. Runął w błoto”**.

To jest powieść przygodowa!

Jest taka grafika hiszpańskiego rysownika, Luisa Royo, przedstawiająca grupę śmiałków wędrujących przez skalisty płaskowyż. Pomijając drobne różnice, jak choćby szczegóły uzbrojenia, ona to właśnie „od zawsze” kojarzy mi się ze światem „Kronik Szalbierskich”. Po lekturze „Bliznobrodego” chyba nawet jeszcze bardziej…

Luis Royo jest w wielu swoich pracach genialny. Tomasz Łysiak też. A to przecież jeszcze nie koniec… na szczęście.

„Bliznobrody” – znakomita książka historyczna, przygodowa i awanturnicza. Zdecydowanie polecam!



sobota, 6 grudnia 2008

Wkurzający gliniarz

„Piąta kobieta” – Henning Mankell


Akcja kolejnej powieści z komisarzem Wallanderem w roli głównej zaczyna się w Afryce, gdzie islamscy fundamentaliści mordują cztery zakonnice i nocującą u nich turystkę, ale cała właściwa akcja rozgrywa się jednak w Szwecji, w Skanii, a głównie w malutkim – ok. 25 tysięcy mieszkańców – Ystad.

I znów – jak w większości powieści Mankella – w Skanii jest późna jesień, jest szaro, zimno, mokro, paskudnie i beznadziejnie, a Wallander, jak zawsze, nie ma czym i na czym pisać, wiecznie zapomina, że wyłączył komórkę i ustawicznie narzeka na upadek obyczajów w Szwecji. Nie tylko on zresztą, bo pewnie w myśl zasady „niedaleko pada jabłko od jabłoni”, narzekać na ciężkie czasy zaczyna też córka Wallandera, Linda. Tym razem jednak jej ojciec zna odpowiedź:
„Nalała sobie herbaty z termosu, po czym ni stąd, ni zowąd zapytała go, dlaczego życie w Szwecji jest takie trudne.
– Czasami myślę sobie – powiedział – że powodem może być to, że przestaliśmy cerować skarpety”.
Wallander spotyka wprawdzie w samolocie kobietę cerującą skarpety jednak, wbrew pozorom, nie to jest głównym motywem powieści.

W brutalny sposób zamordowany zostaje emerytowany sprzedawca samochodów, obserwator ptaków i poeta. Ginie uduszony właściciel kwiaciarni… Wallander nie ma wątpliwości, że na jego terenie grasuje seryjny morderca i znów on sam i reszta brygady będą pracować po 24 godziny na dobę o chłodzie i głodzie, żeby go złapać.

Świat i bohater Mankella jest niezmienny, logicznie spójny, nie ma tu mowy o jakichś niespodziankach. To dobrze, bo wraca się do nich, jak do odległych, ale znanych miejsc, jak do starego znajomego. Jednak to także niedobrze, bo Wallander popełniający wiecznie te same błędy staje się na dłuższą metę dość mocno irytujący. To podobno najlepszy glina w Ystad, ale najwyraźniej nie jest w stanie nauczyć się kilku prostych rzeczy, takich na przykład, jak chociażby noszenie notesu i długopisu.

Myślę, że postaram się przeczytać jeszcze przynajmniej jedną książkę Mankella, ale jeśli znów okaże się, że Wallander nie wpadł na to, że groźny zabójca może mieć broń, albo w decydującym momencie przypomni sobie, że zostawił komórkę na biurku, czy coś w tym stylu, to… rozstaniemy się na co najmniej pięć lat.



niedziela, 30 listopada 2008

Austen - Perswazje

„Perswazje” – Jane Austen


W jednej ze swoich książeczek – być może było to w tomiku „Szczere wyznania Adriana Alberta Mole'a”, ale pewien nie jestem – Sue Townsend każe Adrianowi podjąć pracę w bibliotece, a tam poprzenosić wszystkie książki Jane Austen na półki z romansami. Adrian stracił pracę, bo nie wiedział, że jego przełożona jest miłośniczką dzieł Jane Austen i nawet pisała na jej temat pracę dyplomową.

Zdarzało mi się słyszeć, że Adriana wylano nie z powodu prywatnych zamiłowań kierowniczki biblioteki, ale ze względu na skandaliczny wręcz błąd – Austen to przecież znakomita literatura światowej klasy i lokowanie jej na półkach razem z romansami jest niewybaczalnym błędem bibliotekarza.

Od tego czasu i w sprzyjających okolicznościach, zagadywałem czasem stałych klientów księgarni lub czytających znajomych o Jane Austen i wysłuchiwałem jednej z dwóch opinii: jedni twierdzili, że to klasyka światowa, drudzy upierali się, że to tandetne romansidła dla panien służących. Żadnych opinii pośrednich nie było.
Co ciekawe, zdecydowana większość osób, które pytałem i które z wielką pewnością siebie wygłaszały któryś z powyższych sądów, nie przeczytała żadnej książki Jane Austen.
Kiedy jeszcze okazało się, że dokładnie sprecyzowane zdanie na temat twórczości Austen ma mój brat, facet zdecydowanie bardziej oczytany niż ja, a jest to zdanie zupełnie odmienne od mojego, i kiedy wyszło na jaw, że zarówno on jak i ja dotąd nie przeczytaliśmy żadnej książki tej pani, postanowiliśmy i obiecali sobie solennie naprawić ten błąd.

Ja, po głębokim namyśle i długich wahaniach, wybrałem w bibliotece ostatnią książkę Jane Austen – „Perswazje”. Specjalnie pilnowałem się, żeby nie wybrać żadnej z pierwszych jej książek, żeby w razie czego nie było wątpliwości, że to dzieła wczesne, warsztat jeszcze nie wykształcony dostatecznie, itp. Zbiorek opowiadań mógłby z kolei zostać uznany za zbyt mało reprezentatywny.

Jest to powieść… nie, przecież to nie jest powieść, raczej dość mocno rozbudowane opowiadanie. Nie jest to może najważniejsze, ale… Tak więc jest to… opowieść niezwykle romantyczna i nostalgiczna. Rzecz dzieje się na początku XIX wieku w Wielkiej Brytanii, czyli w czasie i miejscu, w którym żyła Jane Austen (dla przypomnienia: 1775-1817), tak więc – o czym warto pamiętać – pisała ona… niech już będzie, powieść współczesną.

Główną bohaterką jest dwudziestosiedmioletnia stara panna, Anna Elliot, która przed wielu laty zerwała zaręczyny z kochanym mężczyzną, ubożuchnym kapitanem Wentworthem, gdyż dała się przekonać krewnym oraz przyjaciółce, że nie jest to dobra dla niej partia. Jednak wbrew temu, czego można by tu oczekiwać, nie chodziło o brak majątku, bo ten można przecież zdobyć, ale o urodzenie, a dokładniej – jego niedostatki.

Po latach hulaszczy tryb życia sir Waltera Elliota z Kellynch Hall w hrabstwie Somerset, doprowadził do sytuacji katastrofalnej: rodową siedzibę trzeba było wynająć i zamieszkać w nieco skromniejszych warunkach w pobliskim Bath.
Kellynch Hall wynajął admirał Croft, którego rodzina, co było do przewidzenia, była blisko skoligacona z kapitanem Wentworthem, notabene już nie aż tak bardzo ubogim. Spotkanie Anny i kapitana było w tych warunkach nieuniknione.

O tym, co działo się dalej, domyślić się można z listu kapitana do Anny: „Rzucam się od rozpaczy do nadziei. Nie mów mi, żem przyszedł za późno, że te drogocenne uczucia wygasły na zawsze. Ofiaruję Ci siebie z powrotem – to serce bardziej jest dzisiaj Twoje niż osiem i pół lat temu, kiedyś je nieledwie złamała. Nie powiadaj, że mężczyzna szybciej zapomina niż kobieta, że jego miłość wcześniejszą ma śmierć. Nie kochałem żadnej oprócz Ciebie”.

Pewne elementy tej historii jako żywo przypominają mi „Lalkę” Bolesława Prusa. Bardzo pozytywnymi postaciami – ze względu na pracę i patriotyczną postawę – są kapitanowie, admirałowie i ich rodziny. Natomiast baronet, sir Walter Elliot z Kellynch Hall w hrabstwie Somerset, to bufon, zarozumialec i hulaka bardzo podobny do pana Łęckiego i kilku jego koleżków.

Akcja toczy się w kilku zaledwie miejscach: Kellynch Hall, Bath, Taunton, Uppercross i dotyczy jedynie kilku bohaterów, jednak trudno znaleźć w książce jakikolwiek opis miejsca lub osoby; chyba, że za wystarczający uznać „szlachetna postawa” czy „dostojność w ruchach”.
Najwyraźniej autorka zakładała, że wszyscy dobrze wiedzą, jak może wyglądać stara rodowa siedziba baroneta w hrabstwie Somerset czy ziemiański dworek w Uppercross. Czymś zupełnie oczywistym, a więc nie wartym opisywania, był też dla niej najwyraźniej ubiór i fryzury bohaterów.
Braki te nie są może zbyt dotkliwe czy dokuczliwe, Jane Austen koncentruje się wyraźnie na uczuciach, zachowaniach i postawach, ale raczej dyskwalifikują „Perswazje” jako książkę historyczną.

A w takim razie, czy pisarstwo Jane Austen (na podstawie tej jednej książki) to światowa klasyka, czy może jednak tandetny romans (już słyszę napastliwe pytanie: a co to jest romans?!)?
Nie wiem. Myślę, że ani jedno ani drugie, ale… moje potrzeby zostały w pełni zaspokojone, a swój czas zamierzam odtąd przeznaczać na pozycje – według mnie – zdecydowanie bardziej godne uwagi.



sobota, 22 listopada 2008

018 Kabanosy i zmiany

Niecodziennik, to jest autopamflet prywatny nie codziennie pisany – obrazek 018.


Z czasów, kiedy jeszcze wszyscy mieszkaliśmy w „kołchozie” na ul. Ozimskiej, ale także z późniejszych, kiedy z matką i bratem bywaliśmy tam z okazji świąt czy innych spędów, pamiętam typowo rodzinną zabawę, polegającą na jedzeniu kabanosa na czas. Początkowo byłem oczywiście zbyt młody, by w tej zabawie czy też konkursie brać udział. Celowali w niej moi wujowie, młodzi wówczas ludzie o silnych szczękach i mocnych zębach, którzy byli sobie w stanie poradzić z bardzo dokładnie odmierzonym, dziesięciocentymetrowym odcinkiem kabanosa. I radzili sobie, choć trwało to zwykle kilka minut. A ile było przy tym zabawy i śmiechu! Dziś (lato 2008) historia ta może być zupełnie niezrozumiała…

W latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych XX wieku wyrobów wędliniarskich było o wiele mniej niż dzisiaj, ale ich ceny i jakość były stałe całymi latami. Do najdroższych gatunków należała kiełbasa myśliwska i właśnie kabanosy. Były to kiełbasy z minimalną ilością wody, a więc z natury suche i dość twarde. Kabanosem można było stukać o kant stołu, a złamany wydawał trzask jakby pękającego patyka. Kiełbasa myśliwska była tylko odrobinę mniej sucha.
W normalnych warunkach kabanosy jadło się pokrojone w cieniuteńkie plasterki i rozłożone na kanapki. Pogryzienie kabanosa nieplasterkowanego było nie lada wyczynem – stąd cała zabawa i konkurs. Dziś kabanosy mają zwykle konsystencję parówek i nie stanowią wyzwania nawet dla niemowlaków.

Wędliniarskie wspomnienia nawiedziły mnie, kiedy kilka dni temu na ul. Książąt Opolskich stwierdziłem brak sklepu o wdzięcznej nazwie „Kabanos”. Sklep ten funkcjonował w poniemieckiej, ceglanej i dość ciekawej architektonicznie kamienicy, od zawsze. Niewątpliwie jeszcze „za Niemca” był tu sklep mięsny – zdradzały to – przynajmniej do lat siedemdziesiątych – elementy wyposażenia i wystrój.

Nie sądzę, żebym w sklepie „Kabanos” robił zakupy częściej niż raz, może dwa razy w roku, ale mimo to, jego brak odebrałem w dość nieprzyjemny sposób. Pewnie dlatego, że przez wszystkie te lata stał nie stabilnym i niezmiennym elementem krajobrazu centrum miasta.
Sklepu „Kabanos” nie ma, a dawne szyby wystawowe zasłaniają informacje głoszące, że można tutaj uzyskać „chwilówkę”, czyli krótkoterminową pożyczkę i to już od kwoty 50,00 PLN.

Chciałem w tym momencie napisać, że jest to już trzydziesty obiekt tego typu, to jest bank, instytucja kredytowa, kasa pożyczkowa, itp. na odcinku pomiędzy Rondem a Dworcem, czyli około 850 metrów, ale byłbym skłamał – nie liczyłem, a w takim razie może jest ich zaledwie dwadzieścia siedem, a nie trzydzieści.

Zadziwiające jest to, że w tej nowej Polsce łatwiej jest dostać pożyczkę lub kredyt niż kabanosy. Mam na myśli oczywiście współczesne kabanosy, bo te prawdziwe, suche, po prostu w ogóle już nie istnieją. Pewnie jestem zupełnie niedzisiejszy, ale miasto, w którym więcej jest banków niż sklepów mięsnych, robi na mnie dość dziwne wrażenie…

A jeśli już mowa o handlu, to przypomina mi się wydarzenie, jakie miało miejsce kilka dni temu, w sklepie z tapetami. Wydarzenie, być może, charakterystyczne dla obecnych czasów.

Natychmiast po wejściu do sklepu powitało mnie wyjątkowo uprzejme i uśmiechnięte dzień dobry pani sprzedawczyni. Nie czekając na moją odpowiedź, pani zadała pytanie: „w czym mogę panu pomóc?”, które odrobinę mnie zaskoczyło. Toreb czy innych pakunków, które mogłaby za mną nosić w czasie, gdy będę oglądał tapety, przy sobie nie miałem. Ze względu na porę roku, lipiec i piękną pogodę, nie miałem również ze sobą płaszcza, parasola, czapki czy kaloszy. W czym miałaby mi pomagać?

- A jak pani sobie tą pomoc wyobraża? – postanowiłem przestać spekulować i zwyczajnie ją zapytać, przerywając tym samym przeciągającą się chwilę krępującej ciszy.
Zdaje się, że młodą, miłą panią nieco to zaskoczyło – no… mogłabym panu… coś pokazać… - wydukała wreszcie niepewnie i jakby bez przekonania.
Znowu poczułem się zaskoczony, a nawet nieco skrępowany – droga pani – starałem się być delikatny – ja mam prawie pięćdziesiąt lat i… prawdę mówiąc… widziałem już… tego… no… wiele razy… i teraz to mnie interesują jednak raczej tapety – wyjaśniałem nie wiem dlaczego tak, jakbym się z czegoś musiał tłumaczyć – a czy to pokazywanie coś dodatkowo kosztuje? – zapytałem już z czystej ciekawości.
– Proszę się nie wygłupiać! Ja sobie wypraszam! – pani zaczerwieniała się aż po białka wymalowanych oczu – miałam na myśli jakiś towar! – udawała, a może i nie, wielkie oburzenie.
Trochę mi ulżyło, ale w tej sytuacji musiałem zapytać – rozumiem, ale czy to znaczy, że państwo macie gdzieś pochowany towar, którego normalnie nie wystawiacie i trzeba go specjalnie pokazywać, dopiero na życzenie klienta i w formie udzielania mu pomocy?
- To… ja poproszę szefową – pani wpadła na genialne, według niej, rozwiązanie problemu, z którym wyraźnie sobie nie radziła i z ledwie maskowaną ulgą, wybiegła na zaplecze.

Dziwny jest ten świat… W „Kabanosie” udzielają pożyczek, sprzedawczynie w sklepach, zamiast po prostu sprzedawać, proponują bliżej nieokreśloną pomoc… To już wyraźnie nie moje czasy…

To, że zupełnie obcy ludzie, niektórzy o połowę młodsi, próbują zwracać się do mnie po imieniu, mało mnie wzrusza – nigdy nie miałem zbytniego pociągu do tytułów i zbędnych formalności, ani wyobrażeń o własnej ważności.
To, że obcy ludzie życzą sobie nawzajem miłego dnia, często zamiast „dowidzenia”, co najwyżej mnie bawi. Jak to wygląda w tej chwili – każdy widzi, a za 20-30 lat nauczymy się robić to w taki sposób, żeby sprawiało choć pozory autentycznej życzliwości.
Ale pomaganie sprzedawców w sklepach? Niewątpliwie jest to podpatrzone na amerykańskich filmach z ubiegłego wieku, ale czemu przyswoiliśmy to sobie tak szybko, sprawnie i ochoczo? W tym przypadku mogę tylko spekulować co do podłoża psychologicznego takich zachowań.

Zaczynałem pracę w handlu jeszcze za tzw. „komuny”. Uczono mnie wówczas, że „nasz klient to nasz pan”, a dobry sprzedawca powinien do kupującego zwracać się w sposób następujący: „Dzień dobry, czym mogę pani/panu służyć?”.
Słowo „służyć” jasno i niedwuznacznie określa zależność, podległość, czyli ogólnie rzecz biorąc – kto tu jest ważniejszy. Obecnie w sklepach proponują nam pomoc i to jeszcze zanim o nią poprosimy, albo w jakiś inny sposób zasygnalizujemy, że jest nam ona potrzebna.
Pomocy potrzebują zwykle ludzie słabi, nieudolni, tacy, którzy nie wiedzą, nie umieją, nie potrafią, nie rozumieją, nie radzą sobie samodzielnie. Sprzedawczyni częstująca „pomocą” każdego wchodzącego, daje wyraźnie do zrozumienia już na starcie, kto tu jest „ten lepszy”, ważniejszy, mądrzejszy.
Przyznam, że to mi się umiarkowanie podoba…


A tapet nie kupiłem. Za drogie były.



wtorek, 18 listopada 2008

Analiza skryptów

„Dzień dobry… i co dalej?” – Eric Berne


Eric Berne, urodzony w Montrealu jako Eric Leonard Bernstein 10.05.1910 (zmarł 15.07.1970 w USA) był amerykańskim psychiatrą (klinicystą i wykładowcą), znanym przede wszystkim jako twórca analizy transakcyjnej. W Polsce stał się popularny przede wszystkim dzięki książce pod tytułem „W co grają ludzie?”.
Książka „Dzień dobry… i co dalej?” jest kolejną, i jedną z wielu, publikacją autora na temat szeroko rozumianej analizy transakcyjnej, tu jednak ze szczególnym uwzględnieniem analizy skryptów.
Jest to pozycja określana jako popularnonaukowa chyba tylko ze względu na stosunkowo przystępny język, o którym sam Berne pisze tak:

„Starałem się uniknąć – wywodzącej się jeszcze z czasów czternastowiecznego wydziału medycyny Uniwersytetu Paryskiego, a tak rozpowszechnionej w naukach społecznych i psychiatrii – praktyki maskowania własnej niepewności dłużyznami i niejasnością wywodów.
Taka postawa naraża zwykle autora na oskarżenia o «popularyzatorstwo» i «nadmierne upraszczanie», przypominając jako żywo oskarżenia o «burżuazyjny kosmopolityzm» i «odchylenie prawicowe»
wysuwane przez dawne komitety centralne. Mając jednak wybór pomiędzy tajemnym i jawnym, pomiędzy upraszczaniem i prostotą, postanowiłem pisać «dla ludzi», tu i ówdzie wplatając wielkie słowa, by – niczym rzucona kość – odwracały uwagę czujnych psów strzegących akademickich wrót. Sam zaś, na spotkanie z mymi przyjaciółmi, wkradałem się tylnymi drzwiami”.

O samych skryptach (mam wrażenie, że w tym przypadku lepszym określeniem dla angielskiego słowa «script» byłby polski «scenariusz życia»), będących głównym i podstawowym przedmiotem rozważań, przeczytać można co następuje:

„Każdy z nas we wczesnym dzieciństwie decyduje o tym, jak będzie żył i jak umrze. Plan ten, cały czas obecny w naszym umyśle, nazywać będziemy skryptem. O zachowaniach błahych decydować można racjonalnie, jednak nasze najważniejsze decyzje już zostały powzięte. Zdecydowane zostało, jakiego rodzaju osobę poślubimy, ile będziemy mieć dzieci, w jakim łóżku umrzemy i kto przy nas wtedy będzie. Choć może to nie być to, czego byśmy pragnęli, jednak do tego zmierzamy”.

Eric Berne twierdzi, i ma na to pokaźną liczbę rzeczowych, znaczących argumentów, że podstawowy skrypt (scenariusz życiowy) każdego człowieka powstaje w wieku 2-6 lat i tworzony jest zarówno przez niego samego, jak i jego opiekunów (rodziców) czy środowisko. Później to już… „Najczęściej człowiek spędza życie, oszukując i zwodząc świat oraz samego siebie”, a zmiana skryptu może nastąpić jedynie w jakichś wyjątkowych, specjalnych okolicznościach – na przykład wojna czy kataklizm. W mniejszym stopniu mają na skrypt wpływ takie czynniki jak profesjonalna psychoterapia czy własne działania, przemyślenia i starania.

Oczywiście cały czas chodzi o to, by być obecnym we własnym życiu i świadomie oraz racjonalnie je kształtować, na tyle, na ile to możliwe. Berne ostrzega jednakże, że „Porzucenie wszystkich iluzji może prowadzić do rozpaczy”.

Książka, będąca po części wykładem, po części specyficznym rodzajem poradnika, wyjaśnia zasady i reguły powstawania skryptów życiowych oraz sposoby i metody ich możliwej (niewielkiej) modyfikacji. Może być też znakomitym poradnikiem dla rodziców, gdyż oni to właśnie tworzą, nienaruszalny zwykle, skrypt swojego dziecka.

„Dzieci robią wszystko d l a kogoś. Chłopiec jest rozgarnięty lub sprawny d l a swojej matki, a dziewczynka rozgarnięta, piękna lub płodna d l a swojego ojca. Z drugiej zaś strony, chłopiec jest głupi, słaby lub pokraczny, a dziewczyna głupia, brzydka lub oziębła d l a swoich rodziców, jeśli tego właśnie od nich chcą. Należy dodać, że dzieci muszę się tego wszystkiego nauczyć od kogoś. Istota aparatu skryptowego zasadza się właśnie na tym, że człowiek uczy się od kogoś czegoś, co następnie robi d l a kogoś. Jak już zauważyliśmy, dzieci robią wszystko d l a rodzica płci przeciwnej, ucząc się o d rodzica tej samej płci”.

A o dzieciach, które przeżyły coś szczególnego Eric Berne pisze:

„Skrypty tkankowe różnią się od pozostałych rodzajów skryptów tym, że ich walutą jest ludzkie ciało, krew i kości. Jest wysoce prawdopodobne, iż dziecko, które doznało kiedyś krwotoku lub straciło w wypadku część ciała, będzie psychicznie różniło się od innych dzieci i nigdy nie wróci do stanu sprzed wypadku”.

Zarówno tytuł – po przetłumaczeniu, jak i podtytuł: „Jak zmienić swój scenariusz życiowy, aby być szczęśliwym” – prawdopodobnie wymyślony przez polskiego wydawcę, bo w oryginale czegoś takiego nie widziałem – mogą być bardzo mylące. To nie jest poradnik mówiący o tym, jak stać się młodym, pięknym i bogatym w dwa tygodnie. Książka jest adresowana głównie i przede wszystkim do profesjonalistów (psychoterapeutów), w drugiej kolejności do ozdrowiałych pacjentów oraz ewentualne do szerokiego grona odbiorców.

Znakomita pozycja i wyjątkowo warta przeczytania przez wszystkich, którzy są w stanie to zrobić.



czwartek, 13 listopada 2008

Takeshi i Quellcrista

„Zbudzone furie” – Richard Morgan


Takeshi Kovacs po raz trzeci, czyli trzecia książka Morgana z tym przemiłym bohaterem w roli głównej. Niby można je czytać w dowolnej kolejności, ale… raczej nie jest to dobry pomysł, bo to i chronologia i odniesienia do konkretnych wydarzeń i spraw z poprzednich tomów.

Takeshi nie jest już Emisariuszem (to taki superkomandos tamtych czasów i światów), ale tysiące wątpliwości i wewnętrzne rozterki mu pozostały. Tym razem mszcząc się na fanatykach, którzy zrobili krzywdę jego ukochanej i jej dziecku, wplątuje się w polityczno-rewolucyjne perturbacje Świata Harlana, związane z powrotem do życia i działania rewolucjonistki Quellcristy Falconer.

Jak zwykle krew i flaki ściekają z kartek, śmierć jest tylko drobną niedogodnością – o ile ktoś bliski odzyska stos korowy delikwenta i ma kasę na nową powłokę dla niego…

Niezły kawałek przygodowo-sensacyjnej fantastyki, ale poprzednie tomy były chyba jednak nieco lepsze.



środa, 12 listopada 2008

017 Złe wybory i decyzje

Niecodziennik, to jest autopamflet prywatny nie codziennie pisany – obrazek 017.


Życie tak mi się potoczyło, że musiałem w nim, już po czterdziestce, dokonywać rozmaitych wykopalisk archeologicznych, różnych wglądów, oglądów, introspekcji i innych takich wycieczek w głąb samego siebie. Dzięki temu dość dobrze zdaję sobie sprawę, że moje obecne życie ukształtowały okoliczności, na które nikt specjalnie nie miał wpływu, a już na pewno nie ja, oraz złe wybory i błędne decyzje, które podejmowałem już jak najbardziej osobiście, w dzieciństwie, mniej więcej od 6-7 roku życia.

„Błędne wybory i złe decyzje” – bardzo poważnie to brzmi, a w połączeniu z jednocyfrowym wiekiem, może sprawiać wrażenie wręcz absurdalne. Faktów to jednak nie zmienia – dzieci też mogą dokonywać wyborów i podejmować różnorakie decyzje, dobre i złe. Rzecz jasna w tym przypadku nie ma mowy o jakiejkolwiek winie, tym niemniej pozostaje odpowiedzialność, w rozumieniu konieczności ponoszenia konsekwencji takich czy innych… posunięć.

W obrazku numer 003 wspomniałem, że urodziłem się jako wcześniak ośmiomiesięczny. Być może to właśnie spowodowało, że w dzieciństwie byłem odrobinkę mniej sprawny fizycznie od rówieśników, miałem też tendencję do tycia. Jeśli piszę o mniejszej sprawności fizycznej, to nie mam na myśli jakiegoś upośledzenia czy niepełnosprawności – w mojej klasie było ze trzech chłopaków jeszcze mniej sprawnych, grubszych itp. Tu działał Los.
Wychowywałem się bez ojca. Trudno, żeby wiecznie zapracowana matka, niańka – dziewczyna ze wsi, czy babka wychowana we dworze, chodziły ze mną grać w „nogę”, albo potrafiły sensownie motywować do jakichś gier lub innych ćwiczeń poprawiających sprawność fizyczną. To też Los, lub okoliczności.

A mój udział? Kiedy raz czy drugi wybrano mnie do drużyny jako jednego z ostatnich, albo nawet i ostatniego, miałem wybór – mogłem grać najlepiej, jak tylko potrafiłem, mogłem starać się (mimo ewentualnych docinków) grywać często i w ten sposób podnosić swoją sprawność i umiejętności. Ale mogłem też w domowym zaciszu hodować urazy, użalać i roztkliwiać się nad sobą i z nosem w książce, albo ekranie telewizora śnić „sny o potędze”. Wybierałem zwykle to drugie i to był niewątpliwie mój zły wybór.

Pamiętam, jak pewnego razu wpadłem na genialny wręcz pomysł zapisania się do klubu. Wybrałem szermierkę, teraz sam już nie wiem, dlaczego. Nawet namówiłem do tego swojego najlepszego kolegę. No i wybraliśmy się do klubu sportowego. Trener oznajmił, że bardzo chętnie nas przyjmie, tylko musimy zrobić sobie podstawowe badania, przynieść zgodę rodziców i zaświadczenie ze szkoły.
Były to na pewno najzupełniej normalne zasady, ale dla mnie, w tym momencie, całe przedsięwzięcie się już skończyło. Gdzieś trzeba było chodzić, coś tam załatwiać, kogoś o coś prosić… Nie byłem na to przygotowany, nie chciało mi się, a może odechciało.
Problemem nie było to, że ja nie wiedziałem, jak to zrobić, bo wiedziałem. Chodziło o coś innego – nie miałem wyrobionej psychicznej odporności na występowanie i pokonywanie jakichkolwiek przeciwności. Wycofując się, w takich czy podobnych przypadkach, nadal tej odporności nie budowałem. Zły wybór.

Moje siódme czy ósme urodziny (dzieci u nas obchodziły zarówno urodziny, jak i imieniny). Przy stole gromada gości zajęta rozmowami na swoje, „dorosłe” tematy. Ja, jedyne dziecko w tym towarzystwie, siedzę na podłodze, w kącie pokoju, obłożony całą stertą fantastycznych, wspaniałych prezentów.
W taki oto sposób uczyłem się, myślę że bez niczyjej złej woli, że radość i szczęście dają przedmioty, rzeczy, a nie ludzie i bliskość z nimi. Wiele razy w życiu, zawiedziony kontaktami z ludźmi, uciekałem do przedmiotów. Jakoś tam łatały mi bilans emocjonalny, a to czasami bywało niezbędne…

Właśnie tego typu paskudne wspomnienie zostawiłem na koniec. Miałem pięć, może sześć lat. Matka za coś tam się na mnie pogniewała i oznajmiła bardzo poważnym tonem, że od tej chwili nie jestem już jej synkiem i w związku z tym mam się do niej zwracać „proszę pani”. Ojca już tak jakby nie było, a teraz straciłem też matkę. Dreptałem za nią łapiąc za sukienkę i zanosząc się rozpaczliwym płaczem wołałem „proszę pani, proszę pani…”.

W roku 2003 lub 2004, podczas terapii dla Dorosłych Dzieci Alkoholików, w której brałem udział jako DDD, to jest Dorosłe Dziecko z rodziny Dysfunkcyjnej, zorientowałem się, że porzucany emocjonalnie byłem przez matkę wiele razy. Tego do swoich złych wyborów nie zaliczam.



piątek, 7 listopada 2008

Filmy gangsterskie

„Film gangsterski” – Alicja Helman


Książka składa się z dwóch części. Pierwsza to próba scharakteryzowania i analiza gatunku, wraz z jego historią i co ciekawszymi przedstawicielami. W drugiej zaprezentowano dość dokładnie cztery wybitne filmy gangsterskie – gangsterskie według autorki książki.

Część pierwsza jest dość ciężkostrawna i w sumie niewiele z niej wynika poza udziwnionymi teoriami. Naszpikowana trudnymi słowami – w większości przypadków zupełnie niepotrzebnie – jest wyraźnie przeintelektualizowana. Oto przykład:
„Rytuał uzyskuje znaczenie dzięki strukturowaniu opozycji binarnych, wyrażających immanentne danej społeczności antagonizmy i sprzeczności”. O fundamentalnym dualizmie rządzącym kinem gatunków była już mowa – chodzi o komplementarność systemu wartości kultury i kontrkultury”.

W drugiej części Alicja Helman starała się bardzo dokładnie zaprezentować filmy: „Ojciec Chrzestny”, „Dawno temu w Ameryce”, „Honor Prizzich” i „Człowiek z blizną”. Jako, że trzy pierwsze znam dość dobrze, teksty na ich temat czytałem z wielkim zainteresowaniem. Przypominały mi zadania szkolne typu „co artysta chciał powiedzieć…”, przy czym z analizy pani Helman wynikają wnioski, którymi pewnie reżyserzy i aktorzy byliby mocno zaskoczeni.
Czy rzeczywiście w filmie „Dawno temu w Ameryce” przyjaźń głównych bohaterów zawierała pierwiastki homoseksualne? Czy rzeczywiście w filmie „Honor Prizzich” nóż i pistolet mają symbolikę falliczną? No, cóż… pani Helman najwyraźniej je tam dostrzegła.
Ja nie.



niedziela, 2 listopada 2008

Kufer scenariuszy

„Scenariusze filmowe II” – Krzysztof Zanussi


Piętnaście lat po debiucie filmowym Zanussiego i sześć lat po wydaniu pierwszego tomu scenariuszy filmowych, ukazał się tom następny (w sumie było ich chyba cztery czy pięć), zawierający scenariusze takich filmów jak: „Spirala”, „Constans”, „Kontrakt”, „Imperatyw”, „Pokuszenie”, „Lokaj z Schoenbrunnu”, „Drogi pośród nocy” i „Rok Spokojnego Słońca”.
Podobnie jak w tomie pierwszym, zawarte w książce teksty są raczej wspomnieniami o filmach niż scenariuszami filmowymi we właściwym znaczeniu tego słowa. Sprawiają wrażenie nowelek napisanych na podstawie scenariuszy i filmów, a może nawet bardziej na podstawie filmów niż scenariuszy.
Przyjemne w czytaniu, zwłaszcza jeśli kiedyś oglądało się film.



sobota, 1 listopada 2008

Wallander powraca

„Mężczyzna, który się uśmiechał” - Henning Mankell


W pozornie zupełnie zwyczajnym wypadku samochodowym ginie stary adwokat. Jego syn, także prawnik, który najraźniej ma wątpliwości co do przyczyn śmierci ojca, odnajduje w Jutlandii dawnego przyjaciela, komisarza Kurta Wallandera, leczącego tam w samotności duszę rozdartą po zastrzeleniu człowieka, i prosi go o pomoc w wyjaśnieniu sprawy. Wallander odmawia – ma dość problemów sam ze sobą, planuje wystąpienie z policji. Kilka dni później prawnik ginie zastrzelony w swojej kancelarii. Wallander wraca do pracy i podejmuje śledztwo.

Jedna z lepszych nowych policyjnych powieści kryminalnych, jakie czytałem. Choć zbudowana według klasycznego już wzorca (policjant, który właśnie… odchodzi na emeryturę, jest alkoholikiem, rozwodzi się, itp. podejmuje się sprawy, na którą właściwie nie miał ochoty, a w niej musi występować przeciw całemu światu ze swoimi przełożonymi włącznie) ma w sobie coś nowego i pociągającego.



poniedziałek, 27 października 2008

Wietnamski łącznik

„Wietnamski łącznik” – Phillip Jennings


Jest to książka o wojnie w Wietnamie. Zakładam, że Jennings chciał pokazać bezsens tej i, być może innych, wojen. Moim zdaniem mogło mu się to udać, gdyby aż tak bardzo nie przesadził.

Przeczytałem całkiem sporo książek wojennych. Bywały one w konwencji batalistycznej, dramatycznej, przygodowej, tragicznej, kryminalnej, dokumentalnej… Takiej, jak „Wietnamski łącznik”, nigdy jeszcze nie czytałem – jest to bowiem powieść wojenna w konwencji groteskowo-absurdalnej.

Bohaterami są dwaj żołnierze marines. Jeden z nich jest agentem CIA (wychowanym w przedszkolu CIA), o którego stopniu wtajemniczenia świadczy fakt, że roznosi pizzę w Białym Domu. Jego przyjaciel prawdopodobnie też jest agentem, ale tego nie jest pewien. Obaj trafiają do Wietnamu z tajną misją, która ma polegać na zakończeniu wojny. Czy mają zawrzeć z komunistycznym przywódcą jakiś układ czy też go zabić, to jeszcze nie wiadomo – najprawdopodobniej chodzi o jedno i drugie.

Znalazłem w tej książce ze dwa lub trzy niezłe, sensowne, wojenne „kawałki”. Reszta… no cóż…

Prezydent USA nie wie, gdzie jest Wietnam, a nawet nie potrafi nazwy tego państwa zapamiętać i powtórzyć, a podczas spotkania z biznesmenami namiętnie obcina paznokcie u nóg. Szefowie sztabów zachowują się w Gabinecie Owalnym tak, jakby grali w komórki do wynajęcia i depczą sobie złośliwie po nogach. Tajny agent Bzdetopedek (a może agent Syf Liso?) okazuje się być poczwórnym agentem. Rozkazy, które otrzymują nasi bohaterowie są tak tajne, że należy je zniszczyć przed przeczytaniem – co też czynią. Nie przeszkadza im to kontynuować misji, a w międzyczasie pić piwo z Ho Szi Minem…

Niezłym przykładem tego, co się w książce dzieje może być następujący fragment:
„Ale gdy Ho Szi Min wrócił z uspokojonym Giapem, nie mieliśmy okazji powiedzieć komunistycznemu przywódcy, że prezydent chce, aby odbył on stosunek analny z Myszką Miki przed Zamkiem Śpiącej Królewny czwartego lipca”.

Kiedy jeden z bohaterów skołowany do granic wytrzymałości stara się dowiedzieć, o co w tym wszystkim tak naprawdę chodzi, otrzymuje bardzo poważną (i tajną!) odpowiedź:
„Chodzi o to, kto przewozi piwo”.


Moim zdaniem lekturę tej książki można sobie darować bez najmniejszych wyrzutów sumienia.



wtorek, 21 października 2008

Ethel Rosenberg

„Ethel Rosenberg Tajemnica atomowej zdrady” – Tema Nason


W roku 1951 małżonkowie Ethel i Julius Rosenberg (Amerykanie, Żydzi, komuniści) skazani zostali na śmierć w procesie o zdradę. Zarzucano im, że przekazali Związkowi Radzieckiemu tajne informacje wykradzione z laboratoriów w Los Alamos, dotyczące szczegółów budowy bomby atomowej.
Oskarżenie Rosenbergów opierało się głównie na zeznaniach brata Ethel – Davida Greenglassa, który przez pewien czas pracował w Los Alamos jako mechanik.
Sam proces ciągnący się kilka lat (ostatecznie Rosenbergowie zginęli na krześle elektrycznym w więzieniu Sing-Sing 19.06.1953) stał się znakomitym pretekstem do jednej z największych komunistycznych ogólnoświatowych kampanii propagandowych. Była ona tak skuteczna, że w obronę Rosenbergów angażowały się tysiące ludzi w tym papież Pius XII i Albert Einstein.

Nie ulega wątpliwości, że rzetelność aktu oskarżenia była problematyczna, że Rosenbergowie mieli nieudolnego adwokata, że w tym właśnie czasie trwała już w najlepsze nagonka na komunistów, zwana często w Ameryce „polowaniem na czarownice”. Faktem jest też, że niektóre zeznania w czasie trwania procesu były traktowane jako tajne, a to oczywiście rodziło tysiące spekulacji. Dzięki nim przez wiele lat sprawę Rosenbergów traktowano w USA na świecie jako niewyjaśnioną. Takie też stanowisko zajęła w sprawie Rosenbergów Tema Nason, w swojej książce wydanej w 1990 roku.

Wydanie polskie ukazało się w 1998 roku nakładem wydawnictwa Philip Wilson, w tłumaczeniu Joanny Godlewskiej i jest – moim skromnym zdaniem – sporym nadużyciem wobec polskiego czytelnika.

Oryginalny tytuł książki Temy Nason brzmi: „Ethel – the fictional autobiography”, co, jak sądzę, dość bezpiecznie można przetłumaczyć jako „Ethel – fikcyjna autobiografia”. Na okładce wersji oryginalnej widnieje grafika: złożona z elementów puzzle twarz jakiejś kobiety za więziennymi kratami.
Polska wersja nosi tytuł „Ethel Rosenberg Tajemnica atomowej zdrady”, a na okładce zobaczyć można dokumentalne zdjęcie Juliusa i Ethel Rosenbergów, na którym Julius ma ręce skute kajdankami.

Książka Temy Nason nie odsłania kulis i nie zdradza żadnych tajemnic „atomowej zdrady”, a fikcyjna autobiografia (Ethel Rosenberg nigdy nie napisała biografii, ani nawet pamiętnika) nie jest i nie może być traktowana jako wiarygodny dokument.
Jeśli czytelnik, zwiedziony podtytułem i dokumentalnym zdjęciem, zechce odnaleźć w książce Nason jakiekolwiek fakty, które wyjaśniałyby tajemnicę atomowej zdrady i w ogóle sprawy Rosenbergów – to się rozczaruje, bo czegoś takiego w niej po prostu nie ma.

Jak już wspomniałem, Tema Nason zaplanowała swoją opowieść w konwencji „nie wiadomo, jak to było naprawdę” i udało jej się to zrealizować, ale kosztem wielu aluzji, niedopowiedzeń i dwuznaczności, które w miarę czytania i ze względu na ilość, robią się nużące i irytujące. Wygląda to na przykład tak:

„Co więcej, David zeznał, że we wrześniu tego samego roku, kiedy znów przyjechał na urlop, naszkicował Juliemu konstrukcję bomby atomowej, tej, która została zrzucona na Nagasaki, do tego dał mu jej dokładny opis. Julie przeczytał, i, podniecony kazał mi natychmiast przepisać te informacje na maszynie. Saypol przedstawił sądowi «kopię» tego maszynopisu.
Niewiarygodne… To wszystko mówił ten sam Dovey, którego kiedyś karmiłam, któremu ocierałam buzię. Mój braciszek, któremu zmieniałam pieluszki…”.

Niewiarygodne, ano właśnie… Co jest niewiarygodne, z czym niby Ethel się nie zgadza? Czy z faktem przekazania szkicu bomby atomowej, czy z tym, że zdradza ją własny brat, któremu podcierała tyłek?*

Ethel Rosenberg Temy Nason twierdzi, że nie zrobiła nic złego. Ale jednocześnie uważa, że Rosjanie powinni mieć broń atomową. Jeśli będą ją miały i USA i ZSRR, to trzymać się będą poniekąd w szachu i nigdy już nie będzie wojny. W takiej sytuacji, ewentualne przekazanie Rosjanom atomowych tajemnic amerykańskich, nie musiałoby być według Ethel czymś złym.

Książka „Ethel Rosenberg Tajemnica atomowej zdrady” nie zdradza tajemnic atomowej zdrady, a więc o czym w końcu jest?

Po pierwsze, jest całkiem niezłą opowieścią o Ameryce i kryzysie w latach trzydziestych i czterdziestych oraz o początkach ruchu związkowego. Także o tym, jak ludzie uczciwi i głęboko sprawiedliwi stawali się wyznawcami komunizmu w USA.

Po drugie, jest historią kobiety w więzieniu, czekającą na wykonanie wyroku, składającą kolejne apelacje, walczącą o swoją – mniej lub bardziej słuszną – sprawę, tęskniącą do domu i rodziny. To zamierzenie udało się autorce jedynie częściowo.

Po trzecie, jest próbą odnalezienia odpowiedzi na pytanie, czemu kobieta, matka, której obiecywano ułaskawienie w zamian za przyznanie się do winy, wolała zginąć na krześle elektrycznym, zostawiając dwójkę małych dzieci. To z kolei Temie Nason wyszło zupełnie nieprzekonująco.



Osoby zainteresowane prawdą o sprawie Rosenbergów (spora część materiałów została odtajniona w latach dziewięćdziesiątych) odsyłam do Google i hasła VENONA TAJNA OPERACJA ZIMNEJ WOJNY. Na stronie arkiva jest (a przynajmniej była jeszcze niedawno) zupełnie niezła praca na ten temat. Poza tym oczywiście strona Agencji Bezpieczeństwa Narodowego USA, gdzie można zobaczyć fotokopie odtajnionych telegramów wysyłanych przez szpiegów radzieckich z całego świata do Moskwy i z powrotem.



* „Ethel Rosenberg Tajemnica atomowej zdrady” Tema Nason, wyd. Philip Wilson 1998, tłumaczenie Joanna Godlewska, str. 249.



czwartek, 16 października 2008

Zanussi scenariusze

„Scenariusze filmowe” – Krzysztof Zanussi


Lubię scenariusze filmowe. Oczywiście nie chodzi mi o tą ich wersję, która stosowana jest na planie filmowym i sprowadza się do suchego opisu miejsca, zachowania, wyglądu i dialogów, ale o tą wersję, nieco bardziej literacko rozbudowaną, którą zwykle prezentuje się potencjalnemu producentowi.

Taki właśnie, nie przegadany, ale i nie zanadto lapidarny, jest zbiorek siedmiu scenariuszy Krzysztofa Zanussiego. Jeśli widziałem film – tekst pomaga mi wrócić do przeżyć z nim związanych. Jeśli filmu nie widziałem, to znając warsztat reżyserski Zanussiego, potrafię go sobie wyobrazić, zwłaszcza, że zbiór scenariuszy wzbogacony został filmowymi fotosami.



niedziela, 12 października 2008

016 Kartofle z workami

Niecodziennik, to jest autopamflet prywatny nie codziennie pisany – obrazek 016.


Około południa zadzwonił domofon. "Ziemniaki i cebulę przywieźliśmy!" – usłyszałem w słuchawce. Wypytałem pana bardzo dokładnie o ceny i poprosiłem o przyniesienie na moje IV piętro jednego, 30-kilogramowego worka ziemniaków. Po 3 minutach miałem je w przedpokoju.
Okazało się wtedy, że dostawca nie ma mi jak wydać reszty, więc zadysponowałem, żeby przyniósł mi jeszcze mały, 15-kilogramowy worek; wtedy miałby już odpowiednią ilość drobnych. Tak też się stało i w ten oto sposób, drogą kupna, stałem się posiadaczem 45 kilogramów ziemniaków po cenie nieco niższej (15-20%) niż w sklepie i... z dostawą do domu.

Takie sytuacje nie są już obecnie niczym nadzwyczajnym. Przynajmniej raz w miesiącu przyjeżdżają chłopi (och, przepraszam – teraz pewnie sami siebie nazywają już plantatorami lub farmerami) i proponują ziemniaki, cebulę, marchew, kapustę.
Można kupić worek, jak już wspomniałem 30 lub 15 kilogramowy, ale można też poprosić o dwa kilogramy i bez problemu zważą. Na początku jeszcze nie bardzo chcieli wnosić ziemniaki na piętra lub znosić do piwnicy – pamiętam, że targałem wtedy wór 30 kilogramowy i wcale nie było to takie lekkie – ale teraz większość z nich nie robi problemów. Zauważyli chyba, że jak babcia ma sobie sama wnieść, to kupi 4 kilogramy, jeśli jej wniosą, to weźmie 30 – na pół zimy.

Przypomina mi się, jak to było dawno, dawno temu, za wstrętnej (fuj, fuj, fuj) komuny. W tamtych czasach ziemniaki na zimę "załatwiało się". Wymagało to stosownych znajomości, albo zatrudnienia w instytucji, która ziemniaki na zimę dla swoich pracowników potrafiła "załatwić". Znajomości często nie wystarczały, a nie wszyscy pracowali w odpowiednich zakładach pracy.

Kiedy w mojej instytucji gruchnęła wieść, że będą ziemniaki – radość była wielka. Zapisałem się na stosowną listę, podając ile metrów ziemniaków sobie życzę. Tak, tak... ziemniaki wtedy kupowało się na metry (czego do dziś nie rozumiem), a dostarczane były w workach po 50 kilogramów. Dopiero później zaczęły pojawiać się mniejsze worki.

Po "zapisaniu się" na ziemniaki zaczynało się oczekiwanie na nie. I zwykle, gdzieś tak pomiędzy październikiem a grudniem nadchodziła wiadomość, że tego i tego dnia, w godzinach od... do..., będą wożone ziemniaki. Należało wtedy być w domu, a właściwie przed domem i oczekiwać dostawy. Podjeżdżało auto i worki z ziemniakami zrzucano kolejnym kupującym w ilości wcześniej zadeklarowanej. Każdy już sam musiał jakoś poradzić sobie z wniesieniem lub z zniesieniem swojego zakupu.

Jednak takie proste było to tylko dla szczęśliwych posiadaczy worków na ziemniaki. Dostawcy (zwykle jakiś PGR) sprzedawali ziemniaki, ale nie worki. Jeśli chciałem mieć ziemniaki w workach – musiałem dać worek za worek. Jeśli worków nie miałem, ziemniaki musiałem do czegoś w piwnicy wysypać i worki oddać.

Czasem worki można było od takiego dostawcy dostać za pewną ilość złotówek lub wyrobów Państwowego Monopolu Spirytusowego. Piszę "dostać" a nie kupić, bo worki nie były faktycznie na sprzedaż. Dostawca (kierowca, konwojent, czy kto tam z ziemniakami przyjechał) "opylał" je na lewo, a po powrocie na bazę twierdził, że z 500 worków, które miał na aucie 20 się rozleciało. Jeśli nie przesadził z proporcjami, jakoś mu to przechodziło.

Pamiętam jaki dumny byłem z siebie, kiedy i mnie wreszcie udało się zorganizować worki na wymianę. Oczywiście w związku z tym w tym roku ziemniaki kosztowały więcej niż w sklepie, ale to pestka. Za to już następnej jesieni miałem okazję nonszalancko podać dostawcy worki na wymianę, co wzbudzało niekłamany podziw i zazdrość sąsiadów, a mnie pozwalało spokojnie i powoli wlec do piwnicy wory z ziemniakami, bez stresu, że muszę się śpieszyć, worek opróżnić i zaraz oddać.

Tak zapisało się to w mojej pamięci...



środa, 8 października 2008

Polityka Łotwy 1991

„Psy z Rygi” – Henning Mankell


Do szwedzkiego brzegu dobija ponton z dwoma zamordowanymi mężczyznami na pokładzie. Wstępne śledztwo wykazuje, że są to obywatele łotewscy, w związku z tym szwedzcy policjanci mogą z czystym sumieniem przekazać całą sprawę (i zwłoki) do Rygi.
Jednak po kilku dniach ze stolicy Łotwy napływa zaproszenie dla komisarza policji w Ystad (w książce z uporem używana jest forma Ystadu) i prośba o pomoc w śledztwie.
Komisarz Wallander, sztandarowy bohater Mankella, jedzie do kraju, którego języka nie zna, którego realiów kompletnie nie rozumie, udzielać nie bardzo wiadomo jakiej pomocy.

Od tego momentu w zasadzie cała istotna akcja dzieje się w Rydze, w roku 1991. Jest to element bardzo ważny, gdyż w tym czasie ważyły się losy republik nadbałtyckich Związku Radzieckiego. Nie było jeszcze pewne, czy Litwa, Łotwa i Estonia, będą mogły funkcjonować, jako niezależne państwa, czy może nadal będą koloniami lub przynajmniej satelitami Sowietów. Polityczno-kryminalna akcja powieści z tą właśnie sytuacją mocno jest związana.

Czy komisarz Wallander poprowadzi uwieńczone powodzeniem śledztwo, czy może spełniać będzie jedynie rolę katalizatora wydarzeń, plączącego się po Rydze (i nie tylko) i nie rozumiejącego połowy z tego, co się tam dzieje, czytelnik musi sprawdzić sobie sam.

Fabułę oceniłbym na punkt niżej niż „O krok” tegoż autora i ze dwa niżej niż „Królewna” Jerzego Seippa.



sobota, 4 października 2008

Prawie wszystko o...

„Na zdrowie! Jak poradzić sobie z uzależnieniem od alkoholu” – Bohdan T. Woronowicz


Bardzo obszerne i pewnie jak dotąd jedyne w piśmiennictwie polskim tak szerokie kompendium wiedzy o alkoholu, piciu, uzależnieniu, leczeniu alkoholizmu, współuzależnieniu, DDA, Wspólnocie AA, Programie 12 Kroków, historii leczenia odwykowego i wielu tematach „okołoalkoholowych”.

Pierwszy raz widzę w jednej pracy zawarte takie elementy jak: kodeks etyczno-zawodowy terapeuty uzależnień, specyficzne problemy leczenia osób starszych lub kobiet, zespoły czynników społecznych, biologicznych, psychologicznych i duchowych (a tak, tak!) wpływających na rozwój uzależnienia, rozmaite testy i autosprawdziany, informacje o ruchach Alateen, Alatot i DDA, wybrane zagadnienia prawne (zwłaszcza o realiach leczenia przymusowego), podstawy wiedzy o lekach i lekomanii, i wiele, wiele innych.

Książka dla lekarzy, opiekunów, wychowawców, pracodawców, policjantów, kapłanów, alkoholików, członków ich rodzin i wszystkich, którzy mają wątpliwości co do swojego picia.



piątek, 3 października 2008

Papierowa twierdza

„Festung Breslau” – Marek Krajewski


Na Krajewskiego namówili mnie znajomi. Mówili o różnych Breslauach namiętnie choć mało konkretnie i w końcu uległem. Pożyczyłem i przeczytałem „Widma w mieście Breslau”. No cóż… na szczęście nie kupiłem tej książki, bo w takim wypadku domagałbym się od znajomych zwrotu wyrzuconych pieniędzy. Znajomi podczas „rozmowy na temat” bardzo byli poruszeni moja opinią, ale natychmiast pośpieszyli zapewnić mnie, że miałem po prostu pecha i trafiłem na najgorszą jego książkę. Jak przeczytam inną, to już na pewno mi się spodoba.
I tak pożyczyłem i przeczytałem „Festung Breslau”.

Fakt, jest lepsza niż „Widma”. Problem jednak w tym, że lepsza nie oznacza - dobra.

Książek i filmów o dniach ostatnich dostatek jest wielki („Ostatnie dni Sodomy”, „Ostatnie dni Pompei” i wiele innych). Spróbował tego zabiegu jako tła powieści kryminalnej (czy aby na pewno jest to powieść?) Krajewski i… moim skromnym zdaniem, nie za bardzo mu się to udało.

Część Breslau zajęli już Rosjanie i z niewiadomych przyczyn chwilowo nie posuwają się dalej. Krajewski jakby od czasu do czasu przypomina sobie o realiach, które stworzył i dorzuca zdanie o jakichś dymach czy wystrzałach, bez którego czytelnik mógłby zapomnieć, że akcja dzieje się w oblężonym mieście. Pomijając ostatnie rozdziały, wojna, oblężenie, walki, są raczej mało przekonujące.

Podczas dni ostatnich powinno panować rozpasanie i w ogóle tendencja do użycia aż do przesytu, bo to przecież może być ostatnia okazja. W związku z tym Krajewski opisał orgię. Ośmioosobową, w sali gimnastycznej. Orgia jest równie nieprzekonująca jak i oblężenie. A może jeszcze mniej.

Bohaterem jest oczywiście znowu policjant Eberhard Mock – tym razem zawieszony w obowiązkach, sześćdziesięciodwuletni, co chwilę boleśnie zdający sobie sprawę z utraty sprawności (o dziwo w każdej dziedzinie poza seksualną) wynikającej z podeszłego wieku. To wszystko też sprawiało dość sztuczne wrażenie. Jakby Mock obudził się z letargu po 25 latach i jeszcze nie mógł się oswoić i przyzwyczaić, że nie ma już dawnych sił.

Mock, wraz z bratem, który zresztą szybko schodzi ze sceny, znajduje potwornie pokaleczoną, i zgwałconą dziewczynę, która wkrótce umiera. Początkowo wydaje się, że to dzieło rosyjskich żołnierzy, wreszcie jednak wychodzi na jaw, że to jednak sprawka Niemców. Obsesyjnie sprawiedliwy Mock rozpoczyna prywatne śledztwo. Staje się ono szybko ważniejsze od jego żony (o gosposi nie wspomnę), a nawet od własnego życia i bezpieczeństwa.

Połączenie brutalnego mordu z biblijnymi błogosławieństwami wydaje się równie absurdalne, jak więźniarka wydająca polecenia komendantowi obozu czy rażące przerysowania charakterologiczne.


I takim właśnie akcentem rozstaję się z „dziełami” pana Krajewskiego na zawsze.



Ystad, życie i śmierć

„O krok” – Henning Mankell


Pozornie jest to po prostu bardzo dobrze napisany kryminał. Może nie aż tak klasyczny, jak książki Agathy Christie, ale klimatem przypominał mi jako żywo powieści Raymonda Chandlera.

Niby wszystko to już kiedyś było: komisarz policji z rozwalonym małżeństwem i problemami ze zdrowiem, seryjny morderca, niesamowicie skomplikowane śledztwo, zarozumiały prokurator, pogmatwane tropy, trudne śledztwo… Ale jest w tej książce także coś więcej.

Długo nie mogłem się zorientować, czym „O krok” różni się od wielu innych powieści kryminalnych. Jest w tej książce spokój, jakiś ład i równowaga i, mimo że to przecież kryminał, lektura tej powieści działa… kojąco.
To, że Mankell jest bardzo dobrym pisarzem (ze dwie klasy wyżej od naszego Krajewskiego na przykład), to jasne, ale…
Myślę, że chodzi o sposób przedstawienia postaci. Bohaterowie są pełnowymiarowi, mają złożoną psychikę i swoje własne, często skomplikowane sprawy życiowe. Poza tym mają uczucia. Różne uczucia. Nie tylko złość i nienawiść, które przecież nie byłyby niczym dziwnym w przypadku policjantów nieradzących sobie początkowo z trudnym zadaniem.
Już w połowie książki czułem się tak, jakbym kilkoro z nich znał. Także „żywi” byli członkowie rodzin ofiar, sąsiedzi, nawet postacie drugoplanowe – kobieta z baru, listonosz.

I jeszcze jedno – mimo, że Mankell opisuje zbrodnię, to jednak jego świat, choć zmęczony i nie tak już bezpieczny jak przed laty, jest dokładnie taki, jak być powinien.

Minusem jest lokalizacja. Dla kogoś, kto - jak ja - nie interesuje się geografią, a geografią Półwyspu Skandynawskiego w szczególności, może to stanowić pewien (niewielki) kłopot. Autor operuje swobodnie rozmaitymi nazwami geograficznymi, ale ja często miałem problem, żeby zorientować się, czy jego bohater wybiera się do innej dzielnicy miasta, czy może na inną wyspę lub nawet do innego państwa.



środa, 1 października 2008

Literatura nienawiści

Literatura nienawiści, albo… druga fala


W latach 1989-91 przetoczyła się przez Polskę fala nawróceń. Sekretarze PZPR zaczynali nagle chodzić do kościołów, a niektórzy nawet pod ołtarzem kajali się i wyznawali grzechy w ramach swoiście pojmowanej ekspiacji czy pokuty. Widowisko i zjawisko było, ogólnie rzecz biorąc, dość żałosne, ale na szczęście nie trwało długo. Poza tym przypominało, tak modną w latach pięćdziesiątych, partyjną samokrytykę, ale to normalne – łatwiej zmienić przekonania niż nauczyć się nowych technik.

Wydawało się, że wszystko wróciło do jakiej takiej normy, aż tu…

W jednej z książek Jacka Piekary wydawnictwo zamieściło mini wywiad z autorem. A tam znaleźć można proste stwierdzenie: „Czego nienawidzę: komunistów, socjaldemokratów oraz wszelkiego innego robactwa”*.

Jakub Wędrowycz, bohater książki Andrzeja Pilipiuka „Wieszać każdy może”, morduje komunistów bez mrugnięcia okiem i na taką skalę, że robi się to przerażająco-niesmaczne. Tym, którzy nie żyją już od dawna, serwuje osikowe kołki w serca, jak wampirom.

W książce „Festung Breslau” Marek Krajewski nazywa żołnierzy radzieckich (rosyjskich) biorących udział w II Wojnie Światowej „azjatycką hordą”, mużykami, dla których niczym dziwnym nie było „wychędożenie świni w chlewiku”. Kiedy jednak nazwał ich niepiśmiennymi debilami, „którzy pragnęli spółkować wszystko jedno z kim – z kozą, kobyła, kobietą czy ze zwiniętym w rulon płaszczem”**, miałem dosyć.

Myślę, że bez względu na to, co się roi panom Piekarze, Pilipiukowi, Krajewskiemu i może kilku innym, ludzie o odmiennych przekonaniach politycznych, na przykład komuniści czy socjaldemokraci, nadal pozostają ludźmi, a nie robactwem czy godnym pogardy gatunkiem podludzi, których należy eksterminować. Zresztą, jeśli chodzi o podludzi i nadludzi, przykładów z niedalekiej przeszłości mamy chyba dostatek.

Czemu kilkanaście lat po pierwszej fali ekspiacji, panowie Piekara, Krajewski i Pilipiuk uznali za niezbędne deklarowanie swoich orientacji politycznych i to w sposób tak szczególny, wyrazisty, a nawet drastyczny? Czyżby nadciągała kolejna fala? Co zrobili ci panowie, że teraz tak radykalnie się dystansują? No, bo powodem nie mogą być chyba takie drobiazgi, jak zdobyte za darmo peerelowskie wykształcenie…

Może jednak chodzi o coś poważniejszego? Wyraźnie zanikają więzi – nawet w rodzinie, a może szczególnie tam – widoczna degrengolada wartości napawa… jeśli nie przerażeniem, to przynajmniej niepokojem, przyjaciół zastąpili kolesie i ziomale, nowopoznana pani natychmiast pakuje buzię do mojego rozporka, jakby bojąc się posądzenia o pruderię i zacofanie…
Może w tym nowym świecie koncepcję prawdziwego przyjaciela, takiego na śmierć i życie, zastąpiła koncepcja osobistego wroga? Może faktycznie łatwiej kogoś nienawidzić i na niego pluć niż zapracować na miano kogoś godnego zaufania, porządnego, odpowiedzialnego? Może rzeczywiście zaczynamy się identyfikować i oceniać nie po tym, z kim się przyjaźnimy, ale po tym, kogo nienawidzimy?

Prawdę mówiąc, zaczynam mieć po dziurki w nosie ociekającej nienawiścią literatury polskiej (na szczęście jeszcze nie całej). Jestem tym zmęczony, nie chcę takich rzeczy czytać, nie są mi do szczęścia potrzebne. Gdzie jest powiedziane, że ja muszę być na bieżąco ze współczesnym polskim pisarstwem? Tylko jakoś tak mi się dziwnie wydaje, że obecne czasy literatury nienawiści są jednak czymś poważniejszym od „odchyłów” tego czy innego autora…



* Jacek Piekara, "Sługa Boży", wyd. Fabryka Słów, 2003, strona 1.
** Marek Krajewski, „Festung Breslau”, wyd. W.A.B., 2006, strona 45.



czwartek, 25 września 2008

O krwawym Jakubie

„Wieszać każdy może” – Andrzej Pilipiuk


Siedem opowiadań normalnego formatu i jedno bardzo, bardzo długie. Razem sprawia to wrażenie książki zmontowanej „na siłę” i bez wyraźnej koncepcji. Kiedy na sensowne wydanie, objętość była nadal zbyt mała, ostatni tekst Pilipiuk rozciągnął zdaje się w czasie i przestrzeni do absurdu. O ile jednak absurd – obecny i w poprzednich tomach o Wędrowyczu – wcześniej zachwycał lekkością i polotem, tu sprawia wrażenie czegoś ciężkawego i siermiężnego. Zamiast przedniej zabawy – niekończąca się seria brutalnych morderstw, już nawet nie zabawna, a raczej niesmaczna.
Są w książce momenty bardzo dobre, ale już niewiele. Reszta… no, cóż… to już wyraźnie nie to…



piątek, 19 września 2008

Optymizm jest wadą!

Czy należy wstydzić się pesymizmu i chwalić optymizmem?

Kiedy pewna znajoma, z uroczym uśmiechem oznajmiła przy jakiejś tam okazji, że jest „niepoprawną optymistką”, miałem ochotę spytać ją, czy faktycznie rozumie to, co mówi i czy w to wierzy? A przede wszystkim, czy uważa to za powód do dumy? Zwykle niezbyt często spotyka się ludzi, aż tak skorych do ujawniania swoich wad charakteru. Bo optymizm jest wadą, niebezpieczną wadą.

Zwykle optymizm przeciwstawia się pesymizmowi. Nie ulega wątpliwości, że pesymizm jest wadą, więc przy takiej konfrontacji pozornie wychodziłoby na to, że optymizm to zaleta. W takim rozumowaniu, co chyba oczywiste, tkwi poważny błąd. Taki sam, jak w przypadku sadyzmu i masochizmu. Jeżeli sadyzm jest wadą, co chyba nie ulega wątpliwości, to przecież nadal nie oznacza, że masochizm jest zaletą.

Jeśli pesymista uważa, że na pewno się nie uda, to optymista jest przekonany, że na pewno się uda. Są to po prostu dwa przeciwstawne bieguny wady, na którą składają się takie podstawowe elementy jak: kompletnie nierealna ocena rzeczywistości, naiwność oraz zwyczajny brak roztropności.

Czy pesymizm jest niebezpieczny dla rodziny, przyjaciół i znajomych pesymisty? Nie. Na pewno nie jest przyjemny, a kontakt z kimś takim obniża nastrój, zniechęca, odbiera chęć do życia i działania; pesymista to przecież według powszechnego przekonania ktoś smutny. Ale niebezpieczny nie jest. Pesymista będąc przekonany, że na pewno się nie uda, ma przygotowane trzy plany awaryjne na taką okoliczność. Przynajmniej trzy. I co najwyżej będzie mocno zawiedziony, że nie miał okazji zastosować któregoś z nich, bo udało się, i to za pierwszym razem.

Optymista będąc przekonany, że uda się na pewno, żadnych planów czy rozwiązań alternatywnych nie tworzy, bo i po co mu one – przecież wiadomo, że się uda! Kiedy optymiście czasem się jednak coś nie powiedzie, to oczywiście jest to wielka tragedia, i muszą tu być jacyś winni – przecież plan optymisty był tak genialny, że musiał „wypalić”. Taki stan (szukanie winnych) rzecz jasna u optymisty nie trwa wiecznie, bo bardzo szybko ma on gotowy, równie genialny i znów całkowicie nierealny pomysł, który… na pewno się uda.

Obcowanie z optymistą na gruncie towarzyskim jest przyjemnym doświadczeniem i miłym przeżyciem. Jednak dla rodziny lub w firmie ktoś taki jest niebezpieczny. Ocenia sytuację, oraz swoje możliwości, zupełnie nierealnie, zakładając z góry, że każdy jego plan, decyzja, pomysł, rozwiązanie, są dobre no i niewątpliwie prowadzą do sukcesu. Krótko mówiąc optymista to ktoś taki, kto po skreśleniu kilku liczb, stojąc z kuponem w kolejce do kolektury Lotto, już dzwoni do dealera Mercedesa i zamawia najnowszy model tego auta.

Dość często spotykam się z przekonaniem, jakoby optymizm był pożądaną zaletą. Nieporozumienie to może wynikać z dwóch powodów:

1. Optymista myli nam się z kimś radosnym, pogodnym i wesołym, czasem wiążemy z optymizmem takie pojęcie, jak „pogoda ducha”. To faktycznie często bywa prawdą, ale jednak nie zawsze. Problem bowiem polega na czymś innym - o ile pesymizm cechuje brak racjonalnych podstaw do przewidywania klęski lub porażki, to optymizm cechuje taki sam brak racjonalnych podstaw do prognozowania sukcesu lub wygranej. Skutki oraz konsekwencje optymizmu rzadko bywają przyjemne, zwłaszcza dla rodziny optymisty.

2. Optymista jest najczęściej wysoko ceniony w towarzystwie. Nic dziwnego, przecież lubimy czuć się pogodnie i przyjemnie podczas spotkania ze znajomymi. Lubimy tak bardzo, że pewnie z tego powodu chętnie wtrynilibyśmy tą cechę każdemu z naszych znajomych. We własnym domu chyba jednak kogoś takiego wolelibyśmy uniknąć. To trochę tak, jak z paniami pewnego autoramentu. Wielu panom bardzo się podoba, że tak chętnie i bez oporów „dają”, ale co do obecności takiej pani w ich domu, w roli żony oraz matki, pewnie mieliby sprzeciwy i opory.



Na koniec jeszcze jedno, dość często dające się słyszeć określenie – nieuzasadniony optymizm. Trochę przypomina to typowy błąd logiczny idem per idem, albo „masło maślane”, bo optymizm z natury jest właśnie nieuzasadniony. Gdyby opinia, pomysł, decyzja, itp., były uzasadnione, to wynikałyby przecież z jakichś realnych przesłanek. Na przykład wieloletnich doświadczeń. No, ale to już nie jest optymizm, tylko realizm.

Na koniec kilka cytatów:
"Optymizm - karykatura nadziei" - Gilbert Cesbron
"Optymizm jest ślepy, pesymizm gorzki" - Jean Cocteau
"Pesymista: optymista z praktyką życiową" - Julian Tuwim
"Optymizm jest zawsze wynikiem niedostatecznych informacji" - Jacques Tati
"Optymizm to obłęd dowodzenia, że wszystko jest dobrze, kiedy nam się źle dzieje" – Wolter
"Pesymizm, podobnie zresztą jak optymizm, jest znakiem umysłowej nierównowagi" - Emil Cioran
"Nie ma żałośniejszego widoku niż młody pesymista, z wyjątkiem starego optymisty" - Mark Twain
"Ubogich duchem stać jedynie na tani optymizm; kosztuje wprawdzie drogo, ale innych" – St. J. Lec



czwartek, 18 września 2008

Trzech wspaniałych

„Trzech wspaniałych” - Zbigniew Pitera


Tytułowych trzech wspaniałych to: Henry Fonda, John Wayne i Humphrey Bogart – wybitni aktorzy kina amerykańskiego, głównie pierwszej połowy XX wieku. Autor opisuje ich kariery artystyczne, ewolucję warsztatu aktorskiego, dobre i złe filmy, lepsze i gorsze role. Robi to dokładnie, rzetelnie, beznamiętnie i… nudno.



wtorek, 16 września 2008

Pitaval i propaganda

„Pitawal filmowy” – Czesław Michalski


Pitaval – prekursorem gatunku był adwokat, Francois Gayot de Pitaval, który w roku 1734 wydał „Słynne i ciekawe procesy z wyrokami w nich zapadłymi”. Pitavale współczesne opisują zwykle zbrodnie, sensacje, afery i skandale na jakimś terenie (np. „Pitaval Krakowski” „Pitaval warszawski” „Praski pitaval”), ale także w określonych ramach czasowych. Czasem pitavale dotyczą określonych środowisk lub grup zawodowych.
Dwutomowy „Pitaval filmowy”, opisujący autentyczne dramaty i sensacje w świecie X Muzy, należy do tych ostatnich.

Czesław Michalski (nie dożył wydania swojego dzieła, ostatecznej redakcji „Pitavalu filmowego” podjęło się wydawnictwo – Krajowa Agencja Wydawnicza) w pierwszym tomiku zawarł opowieści o początkach filmu, głównie w Ameryce, koncentrując się szczególnie na latach dwudziestych i trzydziestych XX wieku. Tom drugi obejmuje lata następne, do końca lat sześćdziesiątych i zamyka się zbrodnią „rodziny Mansona”, dokonanej w domu znanego reżysera Romana Polańskiego.

Poza tą ostatnią historią, całej reszcie przyświecał zdaje się jeden cel nadrzędny: pokazać wyraźnie degrengoladę systemu kapitalistycznego, a zwłaszcza szczególny upadek moralny, wręcz zgniliznę, Hollywood. Takie przynajmniej odniosłem wrażenie.

Kryminalnych historii jest w pitavalu Michalskiego nie tak znowu wiele. Wyraźnie unika on jakichkolwiek drastycznych opisów i koncentruje raczej na nagannych postawach etycznych bohaterów swoich relacji. Na przykład sprawa Igo Syma – niemieckiego konfidenta w Warszawie w czasie II Wojny Światowej, sprawa wątpliwej moralnie postawy Kazimierza Junoszy-Stępowskiego, który w czasie okupacji za spore pieniądze występował w produkcjach niemieckich (miał na utrzymaniu żonę narkomankę).

W zasadzie można się było tego spodziewać, zważywszy na czas i miejsce wydania książek – PRL lata 1980-81, ale to w istotny sposób obniża ich merytoryczną i dokumentalną wartość.

Właściwa konfrontacja dokonana została dopiero w tekście Janickiego, który porównuje „zgniły Zachód” z… : „Zupełnie inna sytuacja panowała w Związku Radzieckim, pierwszym kraju, w którym film uznany został oficjalnie za sztukę, i to jedną z najważniejszych. Nadrzędnym prawem nie był tu zysk. Filmowi przypisano ważną i szeroko pojętą rolę kulturotwórczą, wychowawczą. Film służył poznawaniu rzeczywistości i jej zmianie, obok tego pełnił oczywiście i funkcje rozrywkowe. Kinematografia została upaństwowiona, co zwolniło twórców od przemożnego na Zachodzie dyktatu pieniądza, owego Box-office, «zewu kasy»”*.



* Stanisław Janicki, posłowie do drugiego tomu „Pitavalu filmowego” Czesława Michalskiego, Krajowa Agencja Wydawnicza, 1981, strona 170.



poniedziałek, 15 września 2008

015 Całkiem inne miasto

Niecodziennik, to jest autopamflet prywatny nie codziennie pisany – obrazek 015.


Kiedy miałem 7-21 lat mieszkaliśmy przy ulicy 1-go Maja. W tym okresie Opole miało ok. 60-70 tysięcy mieszkańców, a 2,5 kilometrowa ulica 1-go Maja była jedną z dłuższych w mieście. Mieszkaliśmy na końcu tej ulicy, a więc nieomalże na krańcu miasta. Dalej nie było już nic. Och, oczywiście nie w sensie dosłownym; był tam stadion żużlowy, na który w niedziele ściągały setki widzów, było wzniesienie, zwane „Śląskimi Górkami”, potem długo, długo nic i wreszcie wieś o nazwie Nowa Wieś Królewska. W Nowej Wsi Królewskiej było kino „Bolko”, knajpa, kościół i, za kościołem, jeziorko. A nawet dwa.

Jako dziecko na „Śląskie Górki” chodziłem z sankami, kilka razy byłem w kinie „Bolko”, ze dwa razy w życiu poszedłem na zawody żużlowe. A kiedy dostałem pierwszy rower, otworzyła się dla mnie możliwość organizowania wypraw nad jeziorka. Jeździliśmy tam z kolegą kąpać się. Zbyszek próbował mnie także wciągnąć w tajniki i arkana sportu wędkarskiego, ale właściwie nigdy mu się to nie udało.
Pewnego razu, zimą, na „Śląskie Górki” uciekłem z domu. Zabrałem ze sobą 3-4 letniego brata, kawałek chleba z kiełbasą, sanki... Napędziliśmy Matce sporo strachu, mimo że wróciliśmy po czterech czy pięciu godzinach.
Od kilkunastu lat mieszkam w centrum, dwieście metrów od Ratusza. W Nowej Wsi Królewskiej nie byłem jeszcze dłużej... Wybrałem się więc tam jakiś czas temu na rowerze. Ot, taka podróż sentymentalna do krainy dzieciństwa. Było to doświadczenie koszmarne. To nic, że zamiast „Śląskich Górek” jest obecnie parking. To nic, że nie ma już kina „Bolko” (z wypiekami na policzkach oglądałem tam film „Inwazja potworów”), ani sklepu spożywczego, w którym kupowaliśmy oranżadę w proszku lub galaretkę owocową – ją też jedliśmy na sucho. To głupstwo, że nie potrafiłem znaleźć drogi prowadzącej do jeziorka; prawdą jest też, ze aż tak strasznie to się znowu nie upierałem i nie starałem...

Nowa Wieś Królewska to już od dziesięcioleci dzielnica Opola. Ale jeżdżąc jej ulicami miałem wrażenie, jakby od tamtych lat zostawiono ją całkowicie samej sobie – porzucono ją, zapomniano o niej. Właściwie nie ma tam żadnych nowych obiektów czy budynków, a stare... Chaotyczna zabudowa, „hektary” odpadających tynków i łuszczącej się farby, zaniedbane, zaśmiecone podwórka, szare od kurzu wystawy kiepsko zaopatrzonych sklepów, krzywe i pełne wybojów chodniki, śmieci na ulicach i kipiące z przepełnionych koszy.
A przede wszystkim atmosfera marazmu i kompletnej beznadziei. Ludzie, nawet nie aż tak znowu starzy, siedzący przed domami na zdezelowanych ławkach i wzrokiem bez wyrazu wpatrujący się w pustkę. Brudne dzieci bawiące się nie bardzo wiadomo czym...
Ja wiem, że to stara dzielnica. Stara w sensie wieku zamieszkujących ją ludzi- starych, a więc zwykle niezamożnych lub biednych po prostu. Brutalne i przygnębiające jest to, że nikt nawet nie ukrywa, że tam nie warto inwestować, stawiać sklepów, zakładów, lokować firm. Nie warto dbać, sprzątać, robić ładnych wystaw... Nic już nie warto...
To inne miasto. Inne niż to, w którym ja żyję. Smutne i przygnębiające. Byś może było tam tak samo, kiedy byłem dzieckiem. Ale wtedy tego nie widziałem.


Jaka szkoda, że tak krótki jest czas między okresami, gdy jest się za młodym a gdy jest się za starym... Anonim



piątek, 12 września 2008

014 Moje złego początki

Niecodziennik, to jest autopamflet prywatny nie codziennie pisany – obrazek 014.


Zaczynałem od paczki Sportów zwędzonych matce. Były to najtańsze papierosy w tych czasach. Latami, bez zmian kosztowały 3,50 złotych (później nagle ich cena wzrosła do 6,00). Bez filtra, w białym opakowaniu, nie przeładowanym elementami dekoracyjnymi – delikatnie rzecz ujmując. Wydzielały paskudny dosyć swąd lub czad. Goście z Niemiec przyjeżdżający w odwiedziny do krewnych własnymi samochodami prosili, żeby nie używać ich w aucie - podobno po powrocie na "zgniły Zachód" jedyne, co można było zrobić dla pozbycia się okropnego odoru, była wymiana tapicerki i lakieru.


Fajki i szlugi, czyli... papierosy

Nauczyłem się palić na tych matki Sportach, ale bardzo szybko przerzuciłem się na Extra Mocne na zmianę z Caro lub Carmenami – w zależności od stanu kieszeni. Te pierwsze, zwane też "emersonami" lub "schabowymi" (jeśli z filtrem to "schabowy z kością", a jak bez filtra to "schabowy bez kości"), to były papierosy prawdziwych mężczyzn. Nieprzygotowanych zwalały z nóg lub/i wywoływały odruchy wymiotne. Kosztowały 6,40.

• Caro – opakowanie niebieskie z wielką białą literą „C”. Sporo droższe, jeśli dobrze pamiętam kosztowały 11,00 złotych, ale jednocześnie faktycznie dużo lepsze. Aromatyzowane.

• Carmen – najwyższej jakości produkt Monopolu Wyrobów Tytoniowych. Czerwone pudełko, biały napis, dodatkowo informacja, że wyprodukowano z tytoni importowanych. Dłuższe od innych, jako pierwsze pakowano w folię. Sam extra szyk i elegancja. Chodziły słuchy, że są opiumowane. Od Sportów prawie czterokrotnie droższe.

• W tamtych czasach ludzie palili swoje ulubione marki latami, a do zmiany mogły ich zmusić jedynie ważne czynniki zewnętrzne. Takim zewnętrznym czynnikiem był kryzys lat 80-tych. Wobec braku "moich" papierosów paliłem takie wynalazki (zresztą nie tylko ja) jak albańskie Arberie czy wietnamskie 476 (zwane "napalmami"). Dość obrzydliwe, delikatnie mówiąc, ale mimo wszystko chyba jednak lepsze od Sportów. Poza tym Klubowe, Yugo, Radomskie, Popularne.
Kiedy nastały czasy kupowania papierosów na wagę w połamanych odcinkach rozmaitej długości, kartek na papierosy, kilometrowych kolejek do kiosków, itd. wybrzydzanie na niezupełnie zgodny z oczekiwaniami aromat generalnie się skończyło.


Napoje wyskokowe, czyli... alkohol

Podczas prywatek (opisanych w "Życiu towarzyskim") zwykle pierwszy raz w życiu próbowaliśmy alkoholu. Najczęściej było to wino marki Wino – na prymitywnej etykiecie nabazgrolono napis "Wino", podano informację o zawartości alkoholu oraz siarki i to w zasadzie wszystko. Nazywano tą wysoce podejrzaną ciecz rozmaicie: "patykiem pisane", "alpaga", "kwach", "bełt".

Równie popularne choć często trudniejsze do kupienia w handlu detalicznym było piwo. Za moich czasów Browar Opole już nie działał (mimo, że sam budynek stał jeszcze długo - na jego miejscu straszy obecnie Copernicus Center w budowie), piliśmy więc "namysłów" (Browar w Namysłowie), a od wielkiego dzwonu, jak udało się zdobyć "fulajta" (Full z Żywca).

W dalszej kolejności, choć nie zawsze we właściwym czasie, sięgaliśmy po napoje wysokoprocentowe:

• Wódka Czysta – zwana "z czerwoną kartką" – od koloru etykiety lub "czyściochą" – od nazwy. Najtańsza, ale... nie najgorsza. Okresowo w handlu występowały mikstury bardziej niebezpieczne.

• Wódka Stołowa (też czysta) – na etykiecie stylizowany stół biesiadny otoczony krzesłami, w kole nazwa trunku. Szczebelek wyżej od "czyściochy". Najczęściej chyba kupowana i stawiana na stołach podczas licznych wtedy imprez i spotkań towarzyskich. "Czyściochą" delektowano się raczej na melinach, w bramach, piwnicach i śmietnikach, wprost z gwinta, ewentualnie z musztardówki (szklany słoik po musztardzie; miał w dolnej części rowki znakomicie ułatwiające dokładne odmierzanie niezwykle cennego płynu).

• Vistula – trucizna. Fakt, że śmierdziała fuzlem to głupstwo, ale na jej powierzchni wyraźnie dawały się zauważyć tłuste oka nafty lub benzyny. Autentycznie często wywoływała zatrucia. Na szczęście szybko znikła z rynku. Jej ledwie maskowanymi odmianami był Jazz i w pewnych okresach Bałtycka.

• Żytnia – nazywana "z kłoskiem" (na etykiecie kłos żyta) lub zdrobniale i z prawdziwym uczuciem - "żytkiem". W tamtych czasach uważana za wódkę bardzo dobrą, a w związku z tym trudno dostępna. Oczywiście zawsze można ją było kupić w Pewexie (sklep, w którym płaciło się dolarami, markami, funtami i innymi walutami wymienialnymi), w cenie 1$. Będąc na wczasach w Bieszczadach napotkałem tam niezwykłą ciekawostkę, której nie widziałem nigdy więcej i nigdzie indziej - wódkę Żytnią Mazowiecką. Nie była taka zła, ale do prawdziwej się niestety nie umywała.

• Koszerna – wódka bardzo wysokiej klasy. Początkowo dostępna tylko w Pewexach. Podobno jedyna wódka w Polsce bez karbidu i innych szkodliwych ingrediencji. Czystość receptury gwarantował główny Rabin Polski (podpis i specjalny certyfikat zamieszczony na etykiecie). Kiedy pojawiła się w normalnym handlu, pomimo wysokiej ceny wykupywana była skrzynkami. W związku z tym bardzo szybko sklepy dotowarowano kilkunastoma co najmniej gatunkami wódek koszernych, zaopatrzonych w podpisy wszelakiej maści, żyjących lub nie, Rabinów.

• Samogon czyli bimber, a także krzakówka lub księżycówka, bo produkowana w ukryciu, w lesie, często nocą, to po prostu wysokoprocentowy alkohol własnej produkcji. Do dziś (i może właśnie dlatego) pamiętam datę bitwy pod Grunwaldem, czyli rok 1410... 1 kilogram cukru, 4 litry wody, 10 deko drożdży... Z obawy przed oskarżeniem o namawianie do przestępstwa dalszy opis procesu technologicznego sobie daruję. Samogon można było uczynić bardziej znośnym w smaku za pomocą palonego cukru.
W pewnym okresie wśród ludzi, których bez problemu stać było na dobry alkohol, zapanowała moda na samogon. Pamiętam jak kilka dni przed imprezą w wódce Żytniej moczyłem ziarenka kawy, palony cukier i rodzynki, zdrapywałem etykiety, korki zastępowałem zwitkami z gazety. Wszyscy chwalili bimber, który udało mi się zorganizować.


Napoje bezalkoholowe

W słowniku potocznej polszczyzny drugiej połowy ubiegłego wieku napój do popijania wódki to popitka. Analogicznie produkt stały do zjedzenia bezpośrednio po przełknięciu alkoholu to zakąsywka (zagrycha).

• Oranżada – 1,80 złotych w handlu państwowym i 1,60 w sklepie prywatnym. Przez wiele lat jedyny napój gazowany. Na etykietce kieliszek od szampana z zawartością tryskającą bąbelkami. Sprzedawana w butelkach zwrotnych (na kaucję) z bardzo charakterystycznym zamknięciem w postaci ceramicznego korka z gumowym uszczelnieniem, poruszającego się na grubym drucie. W małoletnim wieku butelkę taką należało umieć otwierać ciosem karate (uderzeniem kantem dłoni).
Oranżada występowała też w postaci suchej, w proszku. Zawartość opakowania należało rozpuścić w szklance wody. Niestety nie pamiętam, żebym kiedykolwiek zastosował się do tego przepisu. Oranżadę w proszku jako dziecko jadałem wyłącznie na sucho, maczając pośliniony palec w torebce z tym specyfikiem.

• Woda sodowa – zwykła woda z kranu tyle, że gazowana. Oczywiście nieco tańsza od wody mineralnej, która nie dość, że gazowana, to jeszcze z bliżej nie zidentyfikowanymi minerałami. Słyszałem, że na etykiecie którejś z wód mineralnych ktoś znalazł napis: „Pobudza, wzmaga apetyt, przeczyszcza nie przerywając snu”, ale myślę, że to złośliwość i zwykłe malkontenctwo. Wody mineralne niegazowane nie były wtedy znane.

Z wodą sodową związane jest arcyciekawe urządzenie o nazwie syfon. Szklane, ciężkie naczynie z bardzo grubego szkła z dziobkiem i specjalnym mechanizmem spustowym. Syfony kupowało się zwykle w sklepach owocowo-warzywnych. Kaucja za syfon była horrendalna - 45 złotych, ale wymiana pustego na pełny faktycznie nie kosztowała wiele. W Opolu, na Zaodrzu istniał wtedy jeden jedyny punkt, w którym można było zażyczyć sobie "nabicia" syfonu wodą gazowaną z sokiem.

Po latach pojawiły się węgierskie metalowe syfony do samodzielnego "nabijania". Urządzenie napełniało się wodą z kranu i mocno zakręcało. Następnie należało w stosownym miejscu umieścić metalowy nabój z gazem (sprzedawane w warzywniakach, też na kaucję, w pudełkach po 10 sztuk) i wkręcając go doprowadzić do przebicia czubka naboju przez specjalną iglicę. W wersji optymistycznej gaz wydostawał się do wnętrza syfonu, a kilkakrotne potrząśnięcie urządzeniem mieszało go z wodą. Udawało się to rzadko.

• Polococta – taka Coca-Cola w rodzimym wydaniu. Napój gazowany, jak i oryginał, ale na tym podobieństwa niestety się kończyły.

• QickCola – jak wyżej tylko jeszcze gorsza. O ile to możliwe...

• Cytroneta – napój gazowany o smaku cytrynowym. Znośny.

• Mandarynka – jak wyżej tyle, że o smaku pomarańczowym. Podobno z dodatkiem prawdziwych soków z owoców cytrusowych. Cena: 3,20 złotych.

• Mirinda – pojawiła się już w czasach Coca-Coli. Bardzo mocno gazowana i całkiem niezła po schłodzeniu.

• Herbawit (nie jestem pewien czy nie Herbavit), Rosavit, Złota rosa – podróbki oranżady. Słodkie, gazowane, o bliżej nie zidentyfikowanym smaku czasem przypominającym landrynki, innym razem cukierki na kaszel.

• Serwowit – tego nigdy nie próbowałem, na dnie mętnawej cieczy zawsze coś się osadzało. Brr...



Miasto i fotografia...

„Opole 150 lat fotografii” – Urszula Zajączkowska


Kiedy miałem jedenaście czy dwanaście lat, dostałem w prezencie od ciotki – choć podejrzewam, że był to wspólny wysiłek finansowy kilku krewnych – pierwszy aparat fotograficzny: niemiecki Certo SL 100. Nie miałem wtedy radia, magnetofonu, piłki czy roweru, w moim domu nie było pralki automatycznej ani odkurzacza, ale na aparacie fotograficznym bardzo mi zależało, więc w końcu jakoś go wybłagałem.

O fotografowaniu wiedziałem właściwie tylko tyle, ile wyczytałem z instrukcji obsługi mojego aparatu. Filmy początkowo zanosiłem do obróbki (wywołanie negatywu + wykonanie odbitek) do jednego z najstarszych w mieście zakładów fotograficznych.
Knociłem oczywiście niesamowicie i często dostawałem resztę z dwudziestozłotowej zaliczki, bo z całej rolki udanym miałem zaledwie kilka zdjęć.
Widząc moją desperację i wysiłek, który wyraźnie szedł na marne, właściciel zakładu udzielił mi kilku rad i wskazówek na temat fotografowania, czułości filmów, manipulowania głębią ostrości, czasów, itp. i już nigdy więcej nie musiał mi zwracać części zaliczki.

Bez względu na to, czy potrafiłem to nazwać czy nie, a na początku rzecz jasna nie potrafiłem, zawsze chodziło o dwie sprawy: możliwość tworzenia sztuki przez kogoś, kto nie potrafi malować lub rysować oraz o sposób na zatrzymanie czasu. Zatrzymanie kawałka czasu i przeniesienie go w jakiś inny czas, o zachowanie go na później, albo dla kogoś.
Wokół mnie zmieniało się miasto i ludzie, widziałem rzeczy, których nie widzieli inni, a przynajmniej nie tak, jak oni. Zdawałem sobie sprawę, że nie jestem wieczny, a nie chciałem, żeby to wszystko zniknęło wraz ze mną, rozpłynęło się jak… jak łzy w deszczu.

„Opole 150 lat fotografii” to bardzo szczególne wydanie albumowe. Jest opowieścią o historii fotografii, o mieście, o jego fotografach – artystach, rzemieślnikach i amatorach, i o mieszkańcach Opola – tych prominentnych i tych zwyczajnych, z ulicy – na przestrzeni ostatnich stu pięćdziesięciu lat. Najstarsze zdjęcie z albumu pochodzi z 1864 roku, a choć najnowsze wykonano w 2005, to w gruncie rzeczy i przede wszystkim książka opowiada o świecie, którego już nie ma…

Rewelacja dla kogoś, kto się interesuje fotografią, jej historią i Opolem.



środa, 10 września 2008

Cud alko-przemiany

„Cud przemiany” – Włodzimierz Braniecki (z pomocą przyjaciół)


Podtytuł: „Z 30-lecia ruchu Anonimowych Alkoholików w Polsce” określa tematykę wystarczająco.

Książka jest zbiorem materiałów różnego typu. W większości są to wywiady Branieckiego z rozmaitymi ludźmi, ale także wypowiedzi lekarzy, psychologów, alkoholików, artykuły z gazet i czasopism i inne. Znaleźć tu można nawet takie „perełki” jak tekst wygłoszony na mityngu żałobnym po śmierci alkoholika Rajmunda, albo opowieść doktora Bohdana Woronowicza, który w 1994 roku od uczestników V Kongresu AA uzyskał zgodę na przedstawianie się jako Dorosłe Dziecko Anonimowych Alkoholików.

Na początku Braniecki wyjaśnia genezę swojego zainteresowania tematyką ruchów trzeźwościowych, a AA w szczególności, opowiada też, jak pastor Robert Gamble (właściciel wydawnictwa Media Rodzina), nakłonił go do napisania książki o historii Wspólnoty AA w Polsce.

Chronologiczny (mniej więcej) układ zawartych w książce materiałów, pozwala prześledzić historię AA w Polsce jako swego rodzaju proces o wyraźnie zaznaczonych kamieniach milowych. Najpierw grupy pracujące pod nadzorem psychologa (terapia pomieszana z Programem 12 Kroków AA), wychodzenie terapeutów z grup, rozdział pomiędzy grupami AA, a klubami abstynenckimi, powstanie Biura Służby Krajowej, kolejne Kongresy, itd.

„Cud przemiany” ma niewątpliwie charakter dokumentalny i historiograficzny, jednak ze względu na różnorodność zawartych treści, uznać go można za prawdziwy kalejdoskop pasjonujących opowieści. Sporo tu też anegdot i ciekawostek. Ot, choćby to:
W Grójcu pod Warszawą powstała grupa AA. Jej członkowie spotykali się przy kościele, ale kiedy w Grójcu powstała druga grupa AA „Grójeccy aowcy, którzy spotykali się w kościelnej salce katechetycznej, zgłosili się do miejscowego Komitetu PZPR z zapytaniem, czy „dla równowagi” nie można znaleźć miejsca na spotkania grupy AA poza kościołem. Władza ludowa nie chciała być gorsza i bardzo szybko udostępniła pomieszczenie na terenie komitetu partii”*.

Moje zainteresowanie tematyką tego typu sięga roku 1995-6, kiedy wpadła mi w ręce książka Wiktora Osiatyńskiego „Grzech czy choroba”. I mniej więcej od tego czasu czytam na temat uzależnienia od alkoholu, Wspólnoty AA i innych, właściwie wszystko, co uda mi się zdobyć.

Jako, że w temacie jestem, można powiedzieć, na bieżąco, dostrzegam też inny wymiar tytułu książki Branieckiego. „Cud przemiany” to także zapis pewnej ewolucji. Wspólnota Anonimowych Alkoholików w Polsce, w której nie ma żadnej władzy, w której nikt nikomu nic nie może nakazać czy polecić, sama jakby wyraźnie ewoluuje. Uderzyło mnie na przykład, jak czasem rozmówcy Branieckiego chwalą się i cieszą osiągnięciami organizacyjnymi, które obecnie uznane zostałyby pewnie za rażące naruszenie zasad i tradycji światowej Wspólnoty AA.
Czyżby i w tym zakresie Polska starała się (nareszcie!) przestać odstawać od całej reszty świata, a przynajmniej od państw i narodów cywilizowanych? A co ze sławetnym „Polak potrafi!” i naszymi własnymi, rewelacyjnymi (choć dziwnie mało skutecznymi w praktyce) sposobami na… właściwie na wszystko?
Może my, Polacy powinniśmy podpatrywać alkoholików, bo u nich to jakoś działa i skutecznie działa i dostosowuje się do aktualnej rzeczywistości jakoś tak… bezboleśnie?


* Włodzimierz Braniecki (z pomocą przyjaciół), „Cud przemiany Z 30-lecia ruchu Anonimowych Alkoholików w Polsce”, wyd. Media Rodzina, 2004 rok, strona 140.