„Wietnamski łącznik” – Phillip Jennings
Jest to książka o wojnie w Wietnamie. Zakładam, że Jennings chciał pokazać bezsens tej i, być może innych, wojen. Moim zdaniem mogło mu się to udać, gdyby aż tak bardzo nie przesadził.
Przeczytałem całkiem sporo książek wojennych. Bywały one w konwencji batalistycznej, dramatycznej, przygodowej, tragicznej, kryminalnej, dokumentalnej… Takiej, jak „Wietnamski łącznik”, nigdy jeszcze nie czytałem – jest to bowiem powieść wojenna w konwencji groteskowo-absurdalnej.
Bohaterami są dwaj żołnierze marines. Jeden z nich jest agentem CIA (wychowanym w przedszkolu CIA), o którego stopniu wtajemniczenia świadczy fakt, że roznosi pizzę w Białym Domu. Jego przyjaciel prawdopodobnie też jest agentem, ale tego nie jest pewien. Obaj trafiają do Wietnamu z tajną misją, która ma polegać na zakończeniu wojny. Czy mają zawrzeć z komunistycznym przywódcą jakiś układ czy też go zabić, to jeszcze nie wiadomo – najprawdopodobniej chodzi o jedno i drugie.
Znalazłem w tej książce ze dwa lub trzy niezłe, sensowne, wojenne „kawałki”. Reszta… no cóż…
Prezydent USA nie wie, gdzie jest Wietnam, a nawet nie potrafi nazwy tego państwa zapamiętać i powtórzyć, a podczas spotkania z biznesmenami namiętnie obcina paznokcie u nóg. Szefowie sztabów zachowują się w Gabinecie Owalnym tak, jakby grali w komórki do wynajęcia i depczą sobie złośliwie po nogach. Tajny agent Bzdetopedek (a może agent Syf Liso?) okazuje się być poczwórnym agentem. Rozkazy, które otrzymują nasi bohaterowie są tak tajne, że należy je zniszczyć przed przeczytaniem – co też czynią. Nie przeszkadza im to kontynuować misji, a w międzyczasie pić piwo z Ho Szi Minem…
Niezłym przykładem tego, co się w książce dzieje może być następujący fragment:
„Ale gdy Ho Szi Min wrócił z uspokojonym Giapem, nie mieliśmy okazji powiedzieć komunistycznemu przywódcy, że prezydent chce, aby odbył on stosunek analny z Myszką Miki przed Zamkiem Śpiącej Królewny czwartego lipca”.
Kiedy jeden z bohaterów skołowany do granic wytrzymałości stara się dowiedzieć, o co w tym wszystkim tak naprawdę chodzi, otrzymuje bardzo poważną (i tajną!) odpowiedź:
„Chodzi o to, kto przewozi piwo”.
Moim zdaniem lekturę tej książki można sobie darować bez najmniejszych wyrzutów sumienia.
Przeczytałem całkiem sporo książek wojennych. Bywały one w konwencji batalistycznej, dramatycznej, przygodowej, tragicznej, kryminalnej, dokumentalnej… Takiej, jak „Wietnamski łącznik”, nigdy jeszcze nie czytałem – jest to bowiem powieść wojenna w konwencji groteskowo-absurdalnej.
Bohaterami są dwaj żołnierze marines. Jeden z nich jest agentem CIA (wychowanym w przedszkolu CIA), o którego stopniu wtajemniczenia świadczy fakt, że roznosi pizzę w Białym Domu. Jego przyjaciel prawdopodobnie też jest agentem, ale tego nie jest pewien. Obaj trafiają do Wietnamu z tajną misją, która ma polegać na zakończeniu wojny. Czy mają zawrzeć z komunistycznym przywódcą jakiś układ czy też go zabić, to jeszcze nie wiadomo – najprawdopodobniej chodzi o jedno i drugie.
Znalazłem w tej książce ze dwa lub trzy niezłe, sensowne, wojenne „kawałki”. Reszta… no cóż…
Prezydent USA nie wie, gdzie jest Wietnam, a nawet nie potrafi nazwy tego państwa zapamiętać i powtórzyć, a podczas spotkania z biznesmenami namiętnie obcina paznokcie u nóg. Szefowie sztabów zachowują się w Gabinecie Owalnym tak, jakby grali w komórki do wynajęcia i depczą sobie złośliwie po nogach. Tajny agent Bzdetopedek (a może agent Syf Liso?) okazuje się być poczwórnym agentem. Rozkazy, które otrzymują nasi bohaterowie są tak tajne, że należy je zniszczyć przed przeczytaniem – co też czynią. Nie przeszkadza im to kontynuować misji, a w międzyczasie pić piwo z Ho Szi Minem…
Niezłym przykładem tego, co się w książce dzieje może być następujący fragment:
„Ale gdy Ho Szi Min wrócił z uspokojonym Giapem, nie mieliśmy okazji powiedzieć komunistycznemu przywódcy, że prezydent chce, aby odbył on stosunek analny z Myszką Miki przed Zamkiem Śpiącej Królewny czwartego lipca”.
Kiedy jeden z bohaterów skołowany do granic wytrzymałości stara się dowiedzieć, o co w tym wszystkim tak naprawdę chodzi, otrzymuje bardzo poważną (i tajną!) odpowiedź:
„Chodzi o to, kto przewozi piwo”.
Moim zdaniem lekturę tej książki można sobie darować bez najmniejszych wyrzutów sumienia.