środa, 1 października 2008

Literatura nienawiści

Literatura nienawiści, albo… druga fala


W latach 1989-91 przetoczyła się przez Polskę fala nawróceń. Sekretarze PZPR zaczynali nagle chodzić do kościołów, a niektórzy nawet pod ołtarzem kajali się i wyznawali grzechy w ramach swoiście pojmowanej ekspiacji czy pokuty. Widowisko i zjawisko było, ogólnie rzecz biorąc, dość żałosne, ale na szczęście nie trwało długo. Poza tym przypominało, tak modną w latach pięćdziesiątych, partyjną samokrytykę, ale to normalne – łatwiej zmienić przekonania niż nauczyć się nowych technik.

Wydawało się, że wszystko wróciło do jakiej takiej normy, aż tu…

W jednej z książek Jacka Piekary wydawnictwo zamieściło mini wywiad z autorem. A tam znaleźć można proste stwierdzenie: „Czego nienawidzę: komunistów, socjaldemokratów oraz wszelkiego innego robactwa”*.

Jakub Wędrowycz, bohater książki Andrzeja Pilipiuka „Wieszać każdy może”, morduje komunistów bez mrugnięcia okiem i na taką skalę, że robi się to przerażająco-niesmaczne. Tym, którzy nie żyją już od dawna, serwuje osikowe kołki w serca, jak wampirom.

W książce „Festung Breslau” Marek Krajewski nazywa żołnierzy radzieckich (rosyjskich) biorących udział w II Wojnie Światowej „azjatycką hordą”, mużykami, dla których niczym dziwnym nie było „wychędożenie świni w chlewiku”. Kiedy jednak nazwał ich niepiśmiennymi debilami, „którzy pragnęli spółkować wszystko jedno z kim – z kozą, kobyła, kobietą czy ze zwiniętym w rulon płaszczem”**, miałem dosyć.

Myślę, że bez względu na to, co się roi panom Piekarze, Pilipiukowi, Krajewskiemu i może kilku innym, ludzie o odmiennych przekonaniach politycznych, na przykład komuniści czy socjaldemokraci, nadal pozostają ludźmi, a nie robactwem czy godnym pogardy gatunkiem podludzi, których należy eksterminować. Zresztą, jeśli chodzi o podludzi i nadludzi, przykładów z niedalekiej przeszłości mamy chyba dostatek.

Czemu kilkanaście lat po pierwszej fali ekspiacji, panowie Piekara, Krajewski i Pilipiuk uznali za niezbędne deklarowanie swoich orientacji politycznych i to w sposób tak szczególny, wyrazisty, a nawet drastyczny? Czyżby nadciągała kolejna fala? Co zrobili ci panowie, że teraz tak radykalnie się dystansują? No, bo powodem nie mogą być chyba takie drobiazgi, jak zdobyte za darmo peerelowskie wykształcenie…

Może jednak chodzi o coś poważniejszego? Wyraźnie zanikają więzi – nawet w rodzinie, a może szczególnie tam – widoczna degrengolada wartości napawa… jeśli nie przerażeniem, to przynajmniej niepokojem, przyjaciół zastąpili kolesie i ziomale, nowopoznana pani natychmiast pakuje buzię do mojego rozporka, jakby bojąc się posądzenia o pruderię i zacofanie…
Może w tym nowym świecie koncepcję prawdziwego przyjaciela, takiego na śmierć i życie, zastąpiła koncepcja osobistego wroga? Może faktycznie łatwiej kogoś nienawidzić i na niego pluć niż zapracować na miano kogoś godnego zaufania, porządnego, odpowiedzialnego? Może rzeczywiście zaczynamy się identyfikować i oceniać nie po tym, z kim się przyjaźnimy, ale po tym, kogo nienawidzimy?

Prawdę mówiąc, zaczynam mieć po dziurki w nosie ociekającej nienawiścią literatury polskiej (na szczęście jeszcze nie całej). Jestem tym zmęczony, nie chcę takich rzeczy czytać, nie są mi do szczęścia potrzebne. Gdzie jest powiedziane, że ja muszę być na bieżąco ze współczesnym polskim pisarstwem? Tylko jakoś tak mi się dziwnie wydaje, że obecne czasy literatury nienawiści są jednak czymś poważniejszym od „odchyłów” tego czy innego autora…



* Jacek Piekara, "Sługa Boży", wyd. Fabryka Słów, 2003, strona 1.
** Marek Krajewski, „Festung Breslau”, wyd. W.A.B., 2006, strona 45.