Niecodziennik, to jest autopamflet prywatny nie codziennie pisany – obrazek 016.
Około południa zadzwonił domofon. "Ziemniaki i cebulę przywieźliśmy!" – usłyszałem w słuchawce. Wypytałem pana bardzo dokładnie o ceny i poprosiłem o przyniesienie na moje IV piętro jednego, 30-kilogramowego worka ziemniaków. Po 3 minutach miałem je w przedpokoju.
Okazało się wtedy, że dostawca nie ma mi jak wydać reszty, więc zadysponowałem, żeby przyniósł mi jeszcze mały, 15-kilogramowy worek; wtedy miałby już odpowiednią ilość drobnych. Tak też się stało i w ten oto sposób, drogą kupna, stałem się posiadaczem 45 kilogramów ziemniaków po cenie nieco niższej (15-20%) niż w sklepie i... z dostawą do domu.
Takie sytuacje nie są już obecnie niczym nadzwyczajnym. Przynajmniej raz w miesiącu przyjeżdżają chłopi (och, przepraszam – teraz pewnie sami siebie nazywają już plantatorami lub farmerami) i proponują ziemniaki, cebulę, marchew, kapustę.
Można kupić worek, jak już wspomniałem 30 lub 15 kilogramowy, ale można też poprosić o dwa kilogramy i bez problemu zważą. Na początku jeszcze nie bardzo chcieli wnosić ziemniaki na piętra lub znosić do piwnicy – pamiętam, że targałem wtedy wór 30 kilogramowy i wcale nie było to takie lekkie – ale teraz większość z nich nie robi problemów. Zauważyli chyba, że jak babcia ma sobie sama wnieść, to kupi 4 kilogramy, jeśli jej wniosą, to weźmie 30 – na pół zimy.
Przypomina mi się, jak to było dawno, dawno temu, za wstrętnej (fuj, fuj, fuj) komuny. W tamtych czasach ziemniaki na zimę "załatwiało się". Wymagało to stosownych znajomości, albo zatrudnienia w instytucji, która ziemniaki na zimę dla swoich pracowników potrafiła "załatwić". Znajomości często nie wystarczały, a nie wszyscy pracowali w odpowiednich zakładach pracy.
Kiedy w mojej instytucji gruchnęła wieść, że będą ziemniaki – radość była wielka. Zapisałem się na stosowną listę, podając ile metrów ziemniaków sobie życzę. Tak, tak... ziemniaki wtedy kupowało się na metry (czego do dziś nie rozumiem), a dostarczane były w workach po 50 kilogramów. Dopiero później zaczęły pojawiać się mniejsze worki.
Po "zapisaniu się" na ziemniaki zaczynało się oczekiwanie na nie. I zwykle, gdzieś tak pomiędzy październikiem a grudniem nadchodziła wiadomość, że tego i tego dnia, w godzinach od... do..., będą wożone ziemniaki. Należało wtedy być w domu, a właściwie przed domem i oczekiwać dostawy. Podjeżdżało auto i worki z ziemniakami zrzucano kolejnym kupującym w ilości wcześniej zadeklarowanej. Każdy już sam musiał jakoś poradzić sobie z wniesieniem lub z zniesieniem swojego zakupu.
Jednak takie proste było to tylko dla szczęśliwych posiadaczy worków na ziemniaki. Dostawcy (zwykle jakiś PGR) sprzedawali ziemniaki, ale nie worki. Jeśli chciałem mieć ziemniaki w workach – musiałem dać worek za worek. Jeśli worków nie miałem, ziemniaki musiałem do czegoś w piwnicy wysypać i worki oddać.
Czasem worki można było od takiego dostawcy dostać za pewną ilość złotówek lub wyrobów Państwowego Monopolu Spirytusowego. Piszę "dostać" a nie kupić, bo worki nie były faktycznie na sprzedaż. Dostawca (kierowca, konwojent, czy kto tam z ziemniakami przyjechał) "opylał" je na lewo, a po powrocie na bazę twierdził, że z 500 worków, które miał na aucie 20 się rozleciało. Jeśli nie przesadził z proporcjami, jakoś mu to przechodziło.
Pamiętam jaki dumny byłem z siebie, kiedy i mnie wreszcie udało się zorganizować worki na wymianę. Oczywiście w związku z tym w tym roku ziemniaki kosztowały więcej niż w sklepie, ale to pestka. Za to już następnej jesieni miałem okazję nonszalancko podać dostawcy worki na wymianę, co wzbudzało niekłamany podziw i zazdrość sąsiadów, a mnie pozwalało spokojnie i powoli wlec do piwnicy wory z ziemniakami, bez stresu, że muszę się śpieszyć, worek opróżnić i zaraz oddać.
Tak zapisało się to w mojej pamięci...
Okazało się wtedy, że dostawca nie ma mi jak wydać reszty, więc zadysponowałem, żeby przyniósł mi jeszcze mały, 15-kilogramowy worek; wtedy miałby już odpowiednią ilość drobnych. Tak też się stało i w ten oto sposób, drogą kupna, stałem się posiadaczem 45 kilogramów ziemniaków po cenie nieco niższej (15-20%) niż w sklepie i... z dostawą do domu.
Takie sytuacje nie są już obecnie niczym nadzwyczajnym. Przynajmniej raz w miesiącu przyjeżdżają chłopi (och, przepraszam – teraz pewnie sami siebie nazywają już plantatorami lub farmerami) i proponują ziemniaki, cebulę, marchew, kapustę.
Można kupić worek, jak już wspomniałem 30 lub 15 kilogramowy, ale można też poprosić o dwa kilogramy i bez problemu zważą. Na początku jeszcze nie bardzo chcieli wnosić ziemniaki na piętra lub znosić do piwnicy – pamiętam, że targałem wtedy wór 30 kilogramowy i wcale nie było to takie lekkie – ale teraz większość z nich nie robi problemów. Zauważyli chyba, że jak babcia ma sobie sama wnieść, to kupi 4 kilogramy, jeśli jej wniosą, to weźmie 30 – na pół zimy.
Przypomina mi się, jak to było dawno, dawno temu, za wstrętnej (fuj, fuj, fuj) komuny. W tamtych czasach ziemniaki na zimę "załatwiało się". Wymagało to stosownych znajomości, albo zatrudnienia w instytucji, która ziemniaki na zimę dla swoich pracowników potrafiła "załatwić". Znajomości często nie wystarczały, a nie wszyscy pracowali w odpowiednich zakładach pracy.
Kiedy w mojej instytucji gruchnęła wieść, że będą ziemniaki – radość była wielka. Zapisałem się na stosowną listę, podając ile metrów ziemniaków sobie życzę. Tak, tak... ziemniaki wtedy kupowało się na metry (czego do dziś nie rozumiem), a dostarczane były w workach po 50 kilogramów. Dopiero później zaczęły pojawiać się mniejsze worki.
Po "zapisaniu się" na ziemniaki zaczynało się oczekiwanie na nie. I zwykle, gdzieś tak pomiędzy październikiem a grudniem nadchodziła wiadomość, że tego i tego dnia, w godzinach od... do..., będą wożone ziemniaki. Należało wtedy być w domu, a właściwie przed domem i oczekiwać dostawy. Podjeżdżało auto i worki z ziemniakami zrzucano kolejnym kupującym w ilości wcześniej zadeklarowanej. Każdy już sam musiał jakoś poradzić sobie z wniesieniem lub z zniesieniem swojego zakupu.
Jednak takie proste było to tylko dla szczęśliwych posiadaczy worków na ziemniaki. Dostawcy (zwykle jakiś PGR) sprzedawali ziemniaki, ale nie worki. Jeśli chciałem mieć ziemniaki w workach – musiałem dać worek za worek. Jeśli worków nie miałem, ziemniaki musiałem do czegoś w piwnicy wysypać i worki oddać.
Czasem worki można było od takiego dostawcy dostać za pewną ilość złotówek lub wyrobów Państwowego Monopolu Spirytusowego. Piszę "dostać" a nie kupić, bo worki nie były faktycznie na sprzedaż. Dostawca (kierowca, konwojent, czy kto tam z ziemniakami przyjechał) "opylał" je na lewo, a po powrocie na bazę twierdził, że z 500 worków, które miał na aucie 20 się rozleciało. Jeśli nie przesadził z proporcjami, jakoś mu to przechodziło.
Pamiętam jaki dumny byłem z siebie, kiedy i mnie wreszcie udało się zorganizować worki na wymianę. Oczywiście w związku z tym w tym roku ziemniaki kosztowały więcej niż w sklepie, ale to pestka. Za to już następnej jesieni miałem okazję nonszalancko podać dostawcy worki na wymianę, co wzbudzało niekłamany podziw i zazdrość sąsiadów, a mnie pozwalało spokojnie i powoli wlec do piwnicy wory z ziemniakami, bez stresu, że muszę się śpieszyć, worek opróżnić i zaraz oddać.
Tak zapisało się to w mojej pamięci...