poniedziałek, 25 lipca 2022

Dziki Zachód jak prawdziwy

„Powrót Małego Wielkiego Człowieka” – Thomas Berger

„Mały Wielki Człowiek” był i jest jedną z najlepszych lektur w moim życiu. Kupiłem go w tym dziwnym czasie, kiedy książki Państwowego Instytutu Wydawniczego, a konkretnie z serii Klub Interesującej Książki, kupowało się w zwykle ciemno, a mimo to zawody i rozczarowania zdarzały się bardzo rzadko. Odwrotnie niż to jest obecnie, wydawnictwo i seria wydawnicza stanowiły swoistą gwarancję jakości. Bergerem byłem zachwycony.

Bohaterem powieści był i jest stuletni Jack Crabb, który opowiada o swoim niezwykłym życiu wśród Indian i białych, o przygodach na Dzikim Zachodzie, o uczestnictwie w ważnych wydarzeniach historycznych, o znajomości z bohaterami tamtych czasów. To oczywiście western, przygoda, ale bez naiwnego podziału na dobrych Indian i złych białych albo odwrotnie. Powieść kończy się śmiercią Jacka Crabba.

Bardzo długo w ogóle nie wiedziałem, że pojawiła się jakaś kontynuacja, że Thomas Berger napisał „Powrót Małego Wielkiego Człowieka”. A kiedy już się dowiedziałem, musiałem tę książkę zdobyć. Trochę się niepokoiłem, czy po kilkudziesięciu latach da się wrócić do takiej tematyki, ale lektura szybko rozwiała moje wątpliwości.

„Powrót Małego Wielkiego Człowieka” zaczyna się w miejscu, w którym „Mały Wielki Człowiek” się kończył. Do tego krótkie wyjaśnienie, że śmierć i pogrzeb Jacka Crabba były sfingowane z powodu utraty zaufania do Ralpha Fieldinga Snella, to jest literata, który nagrywał opowieść staruszka i miał z tego materiału zrobić książkę, na której zarobiliby obaj. Crabbowi w tej manipulacji pomagał dyrektor domu starców, który też przestał ufać Sbellowi i jego ojcu. Tak więc Jack Crabb żyje i opowiada dalszy ciąg (i nie tylko) swojej historii do magnetofonu, który ukradł Snellowi.

Mój problem, przez większość życia, polegał na tym, że nikt mnie nie słuchał. Przypomnijcie sobie, jak Dziki Bill nie pozwolił mi opowiedzieć o śmierci Custera na Tłustą Trawą. Dalej było tak samo. Zajęty w Deadwood moim bratem Billem, a potem uczestnicząc w ostatnich dniach Hickoka na tej ziemi, nie spotkałem się z opowieściami o wybiciu przez Siuksów i Czejenów większości Siódmego Pułku Kawalerii, ale w Laramie był to wciąż główny temat i, rzecz jasna, nikt nie przedstawiał argumentów czerwonoskórych, a już na pewno nie oswojeni Indianie, znani jako Kręcący się Koło Fortów, ponieważ wielu z nich to właśnie robiło, żebrząc o whisky et cetera*.

Jack Crabb, jak i w pierwszej części tej opowieści, uczestniczy osobiście w znaczących wydarzeniach historycznych, spotyka – choć nie zawsze się zaprzyjaźnia – wiele postaci prawdziwych, które w historii Dzikiego Zachodu odegrały istotne role, na przykład: Bat Masterson, Dziki Bill Hickok, generał Custer, Wyatt Earp ,Buffalo Bill , Doc Holliday itd.

Powieść czyta się znakomicie, nawet bez znajomości części pierwszej. Można po niej spodziewać się podobnych przeżyć, jak podczas lektury „Syna” Philippa Meyera lub „Na południe od Brazos” Larry’ego McMurtry.




--
* Thomas Berger, „Powrót Małego Wielkiego Człowieka”, przekład Lech Jęczmyk, Zysk i S-ka, 2001, s. 60.


piątek, 22 lipca 2022

Nie każda matka kocha dzieci

 „To jej wina” – Andrea Mara

Hej, Marisso. Tu Jenny, mama Jacoba. Może Milo chciałby przyjść do nas pobawić się po szkole w następny piątek?*.

Kiedy jednak Marissa Irwine pojechała pod wskazany w kolejnym esemesie adres, okazało się, że jej czteroletniego synka tam nie ma i nigdy nie było, że nie mieszkają tam Jenny, Richie i Jacob Kennedy. Przez chwilę jeszcze wydawało się, że ze szkoły odebrała Milo przez pomyłkę jego opiekunka, Peruwianka, Ana, ale ta wersja szybko upadła. Po przesłuchaniu pana Williamsa, nauczyciela Milo, który nadzorował wydawanie dzieci rodzicom lub nianiom, okazało się, że chłopca odebrała ze szkoły, nie wiadomo dlaczego, Carrie, opiekunka Jacoba. Chwilę później dowiadujemy się, że Carrie Finch nie jest tą osobą, za którą się podaje; w rzeczywistości to Caroline Murphy (takie nazwisko widnieje w jej akcie urodzenia, lecz właściwie nie używała go nigdy), córka Roba Murphy’ego, faceta po siedemnastu wyrokach, przyjaciółka od czasów dzieciństwa znanego przestępcy i recydywisty, Kyle’a Byrde.

Jak widać, zaczyna się bardzo dobrze, to znaczy – całkiem źle… Czteroletni Milo Irwine został zwyczajnie uprowadzony i początkowo zupełnie nie wiadomo, po co.

Narrator, w trzeciej osobie, relacjonuje różne wydarzenia w rodzinach Irwine'ów, Kennedych, Irene i Franka Turnerów (matki i ojczyma Caroline), jednak nie są to informacje ułożone chronologicznie: akcja jednego rozdziału dzieje się trzy dni przed porwaniem Milo Irwine’a, następnego cztery miesiące przed tym wydarzeniem i tak dalej, w tym stylu. Czytelnik otrzymuje coraz to więcej informacji o życiu, przekonaniach, zachowaniach i poglądach wielu ludzi pozornie mało albo nawet wcale niezamieszanych w przestępstwo.
Akcja powieści dzieje się współcześnie, zazwyczaj w cichym, spokojnym i bezpiecznym przedmieściu Dublina.

Czytelnik bardzo szybko, bez żadnych manipulacji, czy zagadek spreparowanych przez autorkę, poznaje sprawczynię porwania, Caroline Murphy\Holohan\Turner\Finch... A przynajmniej tak się to wydaje. W procesie rozwikływania zagadki nie chodzi o to, kto?, ale: dlaczego, po co? Tutaj motywy działania sprawcy, i nie tylko, ujawniają się powoli i opornie. Rozwiązanie tajemnicy, wyjaśnienie zawiłych historii rodzinnych, okazało się – dla mnie – całkowicie nieprzewidywalne.

W powieściach typu domestic thriller zawsze poruszane są wątki psychologiczne lub społeczne. Tutaj, co nie spodoba się feministkom i wyznawczyniom kultu Matki Polki, okazuje się, że toksyczna (wredna) jest zarówno babcia Milo, jak i Irene, matka Caroline.

Ostatecznie „To jej wina” jest powieścią bardzo dobrą, wielowątkową, inspirującą. I – jeśli się nie mylę – chronologicznie czwartą pozycją autorstwa tej pisarki (kolejna powinna ukazać się w sierpniu), więc może dlatego przemyślaną i dopracowaną. Polecam i mam nadzieję, że wydane zostaną po polsku też inne.





---
* Andrea Mara, „To jej wina”, przekład Daria Kuczyńska-Szymala, Muza, 2022, s. 44.

 

 

#ToJejWina, @wydawnictwomuza, @muza.shadows

poniedziałek, 18 lipca 2022

Znajdź trzydzieści szczegółów

 „Nie wierzcie jej” – Jane Heafield

Wydaje mi się, że „Nie wierzcie jej” nie można nazwać powieścią sensacyjną. Ani w ogóle powieścią. Przypomina mi raczej specyficzny eksperyment literacki albo jakąś zabawę w zagadki: znajdź trzydzieści detali, którymi różnią się te relacje. Czasem jest to zabawne, częściej irytujące, momentami po prostu nużące. Może jako opowiadanie-gra jakoś by się to jeszcze sprawdziło, ale prawie czterysta stron czegoś takiego, to doprawdy dużo za dużo.

W tekście na okładce wydawca opisał jakieś 94% fabuły. Więc wystarczy przeczytać tych kilkanaście zdań, by dowiedzieć się, o czym jest książka. Jedyne, czego nie zawiera blurb, to odpowiedzi na pytanie „kto zabił?”, czyli rozwiązania zagadki.

Tom Packham nie wrócił z pieszej wycieczki. Nie zjawił się w niedzielę na pokazie monster trucków (to takie przerośnięte pick-upy z wielkimi kołami), a będąc współwłaścicielem jednego z takich samochodów, nigdy tego typu imprez nie opuszczał. Następnego dnia nie stawił się w swojej pracy, to jest agencji nieruchomości. Z nikim się nie kontaktował, po prostu zniknął bez śladu, zostawiając w domu telefon i insulinę, niezbędne w jego przypadku lekarstwo na cukrzycę.
Żona Toma, Lucy, uważa, że mąż miał/ma romans i ją porzucił. Siostra Toma, Mary, jest przekonana, że jej brat nie żyje i to z winy żony.

…kiedy matka Toma i Mary zachorowała, oboje dostali od rodziców po domu. Tom mądrze zainwestował uzyskane ze sprzedaży pieniądze w agencję nieruchomości. To był znakomity ruch. O decyzjach Mary nie dało się powiedzieć tego samego.
\...\
Mary uznała, że pora zacząć wydawać pieniądze. Podróżowała, kupowała drogie przedmioty, fundowała wystawne imprezy dla swoich przyjaciół. Potem źródełko wyschło, znajomi ją opuścili, bo większość się ustatkowała, a Mary, bez domu i środków na utrzymanie, musiała nadal mieszkać z rodzicami[1].

W sytuacji opisanej w cytacie, Mary, nie mogąc nienawidzić brata, skupiła całą swoją złość na szwagierce. Twierdzi i rozpowiada, że Lucy, którą nawet w rozmowach z obcymi ludźmi nazywa Lucyferką, zamordowała swojego o osiemnaście lat młodszego męża. Co aż wali po oczach, to brak u Mary jakiegokolwiek smutku lub rozpaczy na taką ewentualność, jest tylko nienawiść. W pewnym momencie pomyślałem, że gdyby okazało się, że Tomowi nic nie jest, Mary byłaby zawiedziona, że nie może wpakować Lucy do więzienia. A Lucy, co chyba oczywiste w tych warunkach, nie życzy sobie kontaktów z Mary, która ją śledzi i nęka.

Narracja w książce zbudowana została w konwencji dwutorowej. Narratorkami, w pierwszej osobie, są naprzemiennie Lucy i Mary. Czytelnik zyskuje dostęp do ich myśli, wspomnień, zachowań i planów, ale nie ma to wielkiego znaczenia, skoro tekstem na okładce został ostrzeżony, że obie one kłamią.

Być może niektórzy będą się nieźle bawić, tropiąc okruchy prawdy w relacjach obu kobiet i próbując odgadnąć, co, jak i dlaczego stało się z Tomem. Jednak to, co autorce wydawało się zawiłymi manipulacjami, ja postrzegałem często jako zwykłą głupotę. Przykład: Tom zostawił telefon i insulinę; jego żona, zamiast wzruszyć ramionami i stwierdzić krótko, że nie wie, czemu tak zrobił, próbuje wymyślać jakieś niby logiczne usprawiedliwienia działania Toma, co w tych okolicznościach wygląda niewiarygodnie, a nawet podejrzanie, a po co to?
W taki oto sposób Jane Heafield zwodzi czytelników, podsuwa fałszywe tropy, ale robi to jakoś mało finezyjnie. Zakończenie tej historii jest przewidywalne, a momentami trochę jakby mało logiczne.




--
[1] Jane Heafield, „Nie wierzcie jej”, przekład Jacek Żuławnik, Muza, 2022, s. 108.







#NieWierzcieJej, @wydawnictwomuza, @muza.shadows

czwartek, 14 lipca 2022

Świadkowie Jehowy w wizjach

 „Apostatka” – Vanitas

Sięgając po „Empuzjon” Tokarczuk, oczekiwałem przeżyć literackich, miałem nadzieję na sztukę. I słusznie. W przypadku „Króla” Twardocha chodziło mi zarówno o warsztat pisarski autora, jak i fabułę powieści (ciąg zdarzeń, sytuacji, opis konkretnych działań i zachowań). Też się nie zawiodłem. Wiedząc, że apostazja to odstępstwo od wiary, od wyznawanych zasad lub przekonań, nie liczyłem w „Apostatce” na fajerwerki kunsztu i pisarski geniusz autorki. Chciałem lepiej i więcej, bo trochę już wiem, poznać, zrozumieć świat Świadków Jehowy, znanych wcześniej jako Badacze Pisma Świętego.

Vanitas, pseudonim autorki, pochodzi z Księgi Koheleta: vanitas vanitatum et omnia vanitas – marność nad marnościami i wszystko marność. Kohelet, mędrzec ze Starego Testamentu, który zdobył wiedzę o świecie i ludziach nie z ksiąg, ale z własnych doświadczeń (widziałem wszystkie sprawy, które się dzieją pod słońcem), sugeruje pogodzenie się ze światem, jaki by on nie był, i przyjmowanie z pokorą zarówno chwil szczęścia, jak i smutku. Na ziemi wszystko to jest marnością, a prawdziwej radości można oczekiwać tylko u Boga, w życiu wiecznym.

Interesują mnie techniki, sposoby i metody działania religii, sekt i wyznań. Zdaję też sobie sprawę, że ocena i same określenia zawsze zależą od oceniającego, bo przecież NASZA religia jest tą jedyną i prawdziwą, a wszyscy inni to sekciarze. Techniki działania religii, sekt i wyznań bywają różne, ale cel zawsze jest ten sam – pieniądze i władza.

Na okładce książki widać kokainową „kreskę” w kształcie krzyża, czyli już wiem - Karol Marks i jego stwierdzenie, że religia to opium mas, opium ludu (niem. Opium des Volkes). Umiarkowanie ambitne, ale przypomniałem sobie, że to miała być rzetelna relacja, a nie ambitne dzieło literackie. 

Adam i Ewa Sydlikowie, mimo pracy na trzech etatach oraz drobnych przestępstw, wiecznie borykają się z problemami finansowymi. Do tego kłopoty rodzinne, z pijanym stale ojcem Ewy, z dziećmi, gospodarstwem, domem itd. Kiedy Adam wpada na granicy z Niemcami (granica z Niemcami?!) z kontrabandą i traci przemycane papierosy oraz nie swój samochód, problemy kumulują się. Zwłaszcza że kilka dni wcześniej w idiotyczny sposób pozbył się dobrej pracy. Mniej więcej w tym samym czasie nawiązali z Sydlikami kontakt Świadkowie Jehowy. Adam, początkowo mocno sceptyczny, po wpadce na granicy, staje się jakby bardziej podatny na zrozumienie, wsparcie, pomoc i poczucie przynależności, jakie oferują członkowie sekty. I kiedy już miałem nadzieję, że wreszcie dowiem się więcej o technice działania Świadków Jehowy, w powieści nagle następuje przeskok o lat kilkanaście.

Dorosła Julka Sydlik studiuje, zmienia psychologów, szuka dla siebie pasującej religii, ćpa kokainę, zakłada fundację, która ma pomagać ofiarom sekt.
Adam i Ewa Sydlikowie mają się świetnie, dwa auta w garażu, własna fabryka itd. W tych warunkach trudno się dziwić ich zacieśniającemu się związkowi ze Świadkami Jehowy – mają przecież namacalny dowód na to, że po wejściu na właściwą drogę, Jehowa zaczął im pomagać.
Kontakt z córką, która odsunęła się od Boga, zdradziła Go? Zgodnie z zaleceniami zboru nie bardzo. Czasem Ewa, jakiś krótki telefon do córki, ale w tajemnicy przed Adamem, bo ten stał się wyznawcą wręcz fanatycznym.
Jednak problem w tym, że zaczęło się dziwnie, co najmniej dziwnie.

Uniosła wzrok – za oknem PRL przeplatany ekranami, szkłem i betonem. Przez łzy i krople na szybie świecił zamglony napis na bilbordzie 3D…[1].

Zaraz, zaraz… PRL i bilbordy 3D? PRL, a sąd w Poznaniu zasądza alimenty i koszty sądowe w euro? PRL, w którym żebrak wyciąga w stronę przechodnia nie kapelusz, ale smartfon z kodem QR? Windy, w których sztuczna inteligencja rozpoznaje twarze i wita pasażerkę po imieniu? Wirtualne manekiny i zaawansowane technologicznie systemy kontroli obywateli? Nanotechnologiczne syntezatory śpiewu? Zamówione towary dostarczają drony? Jakieś konta obywatelskie? Co jest?! Wreszcie zrozumiałem – to nie jest rzetelna relacja z wnętrza sekty! To po prostu literatura s-f!!!

Mój zapał natychmiast obniżył się o kilkadziesiąt procent. Lubię fantastykę, ale tym razem nastawiłem się na coś innego. Skoro to jakaś alternatywna rzeczywistość, to i reszta rewelacji, zawartych w książce, jest albo może być… alternatywna. Jednak przede wszystkim nie można treści książki traktować, jako zestawu rzeczowych i wiarygodnych informacji. Osoby, które znają dobrze środowisko Świadków Jehowy, i chyba tylko one, zapewne bez problemu odróżnią fakty od fantazji (fantastyki), ale ja do nich nie należę. Sięgnąłem po tę książkę WŁAŚNIE po to, żeby poznać, dowiedzieć się, zrozumieć. I to nie bardzo się udało. Właściwie to zupełnie nie wyszło.

Wyprowadził z niej krowę o kobiecej twarzy i piersiach. Z jej pleców wyrastały białe skrzydła, a nad jej ogonem rozpościerał się zielony, pawi pióropusz. Jej złote naszyjniki zaszeleściły, gdy trąciła Julię czołem w ramię. Dziewczyna odskoczyła przerażona[2].

Zaleta? „Apostatkę” czyta się szybko i zwykle bez wysiłku. Natomiast w kwestii rzetelnej i realnej wiedzy na temat Świadków Jehowy, to byłbym bardzo, bardzo ostrożny.







--
[1] Vanitas, „Apostatka”, Novae Res , 2021, s. 11.
[2] Tamże, s. 368.



Książka została otrzymana z Klubu Recenzenta serwisu nakanapie.pl.


niedziela, 10 lipca 2022

Pedały, cioty, luje, geje i reszta

 „Lubiewo bez cenzury” – Michał  Witkowski

Dawno, dawno temu mój znajomy, obserwując niezwykle barwną, wręcz egzotyczną paradę LGBT, powiedział: ja jestem homoseksualistą, ale ci z piórkami w dupach, obwieszeni łańcuchami, to prymitywne pedały. Krępowałem się prosić o wyjaśnienie, więc zostałem ze swoją niewiedzą. Aż do lektury „Lubiewa”.

Osoby homoseksualne były i będą – tak Bóg stworzył ten świat. Faktem jest, że przydają się różnym faszystom, neobolszewikom, wyznawcom partii narodowo-socjalistycznej. Można nimi straszyć naród, można się czuć od nich lepszym i gardzić, można ich nienawidzić… Gdyby ich nie było, zapewne trzeba by było kogoś takiego wymyślić.

Nie interesowałem się tematem homoseksualizmu w zasadzie nigdy, więc bezrefleksyjnie w bardzo rzadkich rozmowach używałem zamiennie określeń: pedał, ciota, gej, homoseksualista, pederasta i innych, w zależności od poziomu rozmowy i rozmówców. Pojęcia nie miałem, że gej i ciota, na przykład, to zupełnie nie to samo.

Geje są wytworem późnej fazy liberalnego, konsumpcyjnego kapitalizmu w Stanach Zjednoczonych i Europie Zachodniej, obecnie także w Polsce. Ich kultura to w zasadzie popkultura amerykańska, ludzie ci są bardzo słabo zindywidualizowani, raczej przejmują wzorce (mody, zachowania, nawet miny, marki itd.) grupowe, dlatego stanowią wyraźny target dla rynku, tzw. pink money (podwójne dochody, brak dzieci). Geje - w przeciwieństwie do ciot - w pełni akceptują kapitalistyczne społeczeństwo, którego są wytworem, wyznają wartości mieszczańskie i nie chcą uchodzić za buntowników. Cioty zaś są zadrą w tkance społecznej, a przynajmniej tak same siebie interpretują, jako śmieci, punki, buntowniczki, wyrzucone przez społeczeństwo na margines i akceptujące tę sytuację[1].

Kolejne określenia i pojęcia poznawałem już w trakcie lektury, choćby… luj:

Luj to sens naszego życia, luj to byczek, pijany byczek, męska hołotka, żulik, bączek, chłopek, który czasem wraca przez park albo pijany leży w rowie, na ławce na dworcu czy w zupełnie nieoczekiwanym miejscu. Nasi Orfeusze pijani! Bo przecież ciota nie będzie się lesbijczyła z inną ciotą! Potrzebujemy heteryckiego mięsa! Byle był prosty jak dąb, nieuczony, bo z maturą to już nie chłop, tylko jakiś inteligencik. Najlepiej, żeby był bandyta. Żadnych min nie może robić, musi mieć gębę jak udo, po prostu obciągnięty skórą futerał, nic tam się nie może ukazywać, żadne uczucie! I gdzie znajdziesz takiego w tych barach dla pedałów?[2].

Autor, Michał Witkowski, sam pederasta, o ksywie Michaśka Literatka (wcześniej Śnieżka), rozmawia z ciotami, naciąga je (ich?) na wspomnienia z czasów PRL-u albo z wczoraj. Miejscem akcji zwykle jest Wrocław i Międzyzdroje, ale nie tylko. Wiele epizodów, opowiadanych przez Lukrecję von Szretke, Dżesikę, Patrycję, Cygankę, Lady Pomidorową i innych, to zabawne anegdotki z tego dziwnego środowiska, ale cioty padają też ofiarami pobić, kradzieży, napadów, umierają z powodu zarażenia HIV lub śmiercią samobójczą; życie cioty to nie tylko zabawa.

Momentami raziły mnie – brzydziły, co tu udawać – pewne szczegóły fizjologiczne. Podobno pierwsze wydanie „Lubiewa” było ich pozbawione, ale pewności nie mam.

Poza kawałkami humorystycznymi, książki nie czytało mi się lekko, łatwo i przyjemnie, jednak zdecydowanie nie żałuję lektury. Homoseksualiści są częścią świata, w którym żyję, a skoro tak, to może powinienem zdobyć o nich jakieś sensowne, realne pojęcie, zamiast prymitywnych przekonań, ale zwłaszcza wolne od politycznych manipulacji.







---
[1] Michał Witkowski, „Lubiewo bez cenzury”, wyd. Świat Książki, Warszawa 2012, s. 397.
[2] Tamże, s. 27.


sobota, 9 lipca 2022

Polska i jej Polacy, inna wersja

 „Król” – Szczepan Twardoch

Narrator, bardzo stary Żyd, opowiada o czasach swojej młodości i sprawności. Co trochę informuje czytelnika, że czegoś nie pamięta, że nie wie, czy był świadkiem pewnych wydarzeń, czy tylko mu o nich opowiadano, a to podsunęło mi myśl, że może narrator i główny bohater powieści, to jednak ta sama osoba. Jednak nie to jest najważniejsze. Nie ma też większego, a może i żadnego, znaczenia, dryfujący po niebie kaszalot, Litani (hebr. Lewitani, czyli… Lewiatan). Z nim, czy bez niego, książka nie byłaby ani lepsza, ani gorsza. Żadna to też zagadka, czy wyzwanie dla czytelników. Twardoch zaczyna od cytatu z „Moby Dicka” Melville'a: „Któż nie jest niewolnikiem?”.

Dookoła ringu zgromadziły się dwie Warszawy mówiące dwoma językami, żyjące w osobnych światach, czytające inne gazety i darzące się nawzajem w najlepszym razie obojętnością, w najgorszym – nienawiścią, a zwykle po prostu pełną dystansu niechęcią, jakby mieszkały nie ulica w ulicę, tylko rozdzielone oceanem[1].


Co jest ważne w „Królu”? Dylematy moralne i poszukiwanie własnej tożsamości. Także próby znalezienia odpowiedzi na pytanie, czy jestem tym, co robię albo, na ile jestem tym, co robię? Drugi, równie ważny wątek z wielu, to historia Polski (ograniczona fabułą do Warszawy) w ostatnich latach przed drugą wojną światową.

Główny bohater, Jakub Szapiro, bokser w żydowskim klubie sportowym Makabi oraz gangster, jest postacią fikcyjną, podobnie jak narrator (do czasu), Mojżesz Bernsztajn, osierocony za sprawą Szapiry, siedemnastoletni chłopak z Nalewek, czy właścicielka domu schadzek, Ryfka Kij. Natomiast Jan „Kum” Kaplica, to wyraźnie Łukasz Siemiątkowski, znany również jako Tata Tasiemka. Doktor Radziwiłek, to ówczesny gangster i brutalny przestępca, doktor Łokietek. Podobnie jest z bandytą, Pantaleonem Karpińskim. Historycznymi postaciami pojawiającymi się w powieści, są też marszałek Śmigły-Rydz, pułkownik Adam Koc, Felicjan Sławoj-Składkowski, nacjonalista Bolesław Bogdan Piasecki, przywódca Falangi i inni.

Nie ma dobrych ludzi. Są sami źli. Wszyscy są źli[2].

Czy bandyci – kryminalni i polityczni – są lepsi od opryszków z żydowskich dzielnic? A niby czym się różnią? Przecież źli są wszyscy. Jednak różnią się i to bardzo. Poziomem obłudy.

„Król” jest powieścią o walkach o władzę w Polsce pod koniec lat trzydziestych i walce o panowanie nad przestępczym półświatkiem. Także o odrażającym antysemityzmie wielu Polaków w tamtych czasach, o polskim antysemityzmie publicznym, oficjalnym i wręcz instytucjonalnym, w tym o gettach ławkowych (specjalne gorsze miejsca dla Żydów na uczelniach). Jest o polskim obozie koncentracyjnym w Berezie Kartuskiej i potwornym traktowaniu jego więźniów…

Powieść bardzo dobra, warsztat pisarski w pełni zadowalający. A że autor odrobinę przerysował sytuację polityczną w latach 1936-8, to i co z tego. Polecam.

Na sam koniec pozwolę sobie zdradzić, że jeziorko Maroko nie znajduje się w Palestynie, ale na katowickim Osiedlu Tysiąclecia.







---
[1] Szczepan Twardoch, "Król", Wydawnictwo Literackie, 2016, s. 8.
[2] Tamże, s. 367.

wtorek, 5 lipca 2022

Córko, opowiem ci twoje życie

 „Paula” – Isabel Allende

Isabel Allende Llona (ur. 2.08.1942 w Limie) – chilijska pisarka, spokrewniona z prezydentem Chile, Salvadore Allende. Po przewrocie (junta Pinocheta), w 1975 roku, musiała wyemigrować z Chile i przeniosła się do Wenezueli. W 1963 roku urodziła córkę, Paulę, w 1966 syna, Nicolása. Twórczość Allende zaliczana jest często, choć nie zawsze i nie przez wszystkich, do realizmu-magicznego. Dzięki temu „Paulę”, wydaną w 1994 roku, trudno byłoby poważnie krytykować za mało realne detale. Nie ma ich zresztą w książce zbyt wiele (lewitujące cukiernice, na przykład).

U Pauli, córki Isabel, w 1991 roku wykryto porfirię (na co bardziej zabitych dechami wsiach nadal nazywaną wampiryzmem lub chorobą wampirzą); wkrótce zapadła ona w śpiączkę. Zmarła 6 grudnia 1992 roku w efekcie błędu lekarskiego i trwałego uszkodzenia mózgu.
Lekarze uprzedzali matkę, że kiedy córka wybudzi się ze śpiączki, a początkowo były na to nadzieje, może mieć zaburzenia pamięci, więc Isabel Allende zaczęła pisać „Paulę” (podobno!!!), by zachować dla niej informacje o przeszłości, by opowiedzieć jej o rodzinie i jej życiu. Wydaje mi się to umiarkowanie wiarygodne, ale wykluczone nie jest.

„Paula” jest opowieścią o rodzinie. Od czasów prapradziadków do dziś. Najważniejszą jednak postacią, główną bohaterką, jest w niej sama Isabel Allende, choć tytuł sugeruje, że Paula. Owszem, autorka cały czas zwraca się do Pauli, ale pisze głównie o sobie.

Do pewnego momentu Isabel Allende miała nadzieję na wyzdrowienie córki (grudzień 1991 – maj 1992). W drugiej części książki (maj – grudzień 1992), Paulę, już w stanie wegetatywnym, zabiera ze szpitala do domu. Po kilku miesiącach matka postanawia odłączyć córkę od aparatury.

„Paula” Isabel Allende jest lekturą bardzo osobistą, momentami intymną nawet, ale przede wszystkim odważną. Właściwie bez względu na to, czy wszystko to wydarzyło się naprawdę i w dokładnie taki sposób, jak to opisano, „Paula” jest opowieścią o matce, która TAKŻE zdradza męża, bawi się, romansuje, śmieje, używa życia, gdy jej córka jest poważnie chora, w śpiączce. Nie mam pojęcia o mentalności Chilijczyków, ale według polskich mitów o Matkach Polkach, postawy Isabel Allende mogą wydawać się nie do zaakceptowania. Matka umierającej córki powinna być w depresji, stale płakać i cierpieć. Bo jeśli nie jest tak non-stop, 24 godziny na dobę, tygodniami i miesiącami, to… co to za matka?!
Polecam – choćby dla tych kontrowersji.

Marek Aureliusz cesarz-filozof

 „Rozmyślania” – Marek Aureliusz

Po śmierci ojca i po adopcji przez swojego wuja, Antonina Piusa, zaczął nosić imię Marcus Aurelius Antoninus. Po śmierci Hardriana (139 rok), w wieku lat osiemnastu, otrzymał tytuł cezara.

„Rozmyślania” Marka Aureliusza w dwunastu księgach (na pewno nie jest to podział przez niego samego dokonany) zawarł podpowiedzi, sugestie, porady na najróżniejsze sytuacje i okoliczności życiowe. Przyjmują one różną formę. Na przykład w księdze pierwszej wylicza Marek Aureliusz osoby, którym jest wdzięczny i te, od których nauczył się lub dowiedział, czegoś ważnego, wartościowego. Rustykowi zawdzięcza sztukę czytania dokładnego, a nie zadowalanie się czytaniem pobieżnym – tak, tego przeoczyć nie mogłem. Apoloniuszowi zawdzięcza niezależność sądów i rozważną pewność w postępowaniu. Frontonowi zawdzięcza uświadomienie, jak okropna jest zawiść i obłuda…

Jak twierdzą historycy filozofii, Marek Aureliusz był ostatnim z wielkich filozofów stoickich. Stoicyzm nie każdemu odpowiada, ale mimo to okazuje się podczas lektury, że zdecydowana większość jego sugestii, jest aktualna i dziś.

poniedziałek, 4 lipca 2022

O'Dell, agentka z problemami

 „Płomienie śmierci” – Alex Kava

Alex Kava o swojej książce:
„Płomienie śmierci” to moja dwunasta powieść, a dziesiąta z serii, której bohaterką jest Maggie O’Dell. Prawdziwe osiągnięcie, biorąc pod uwagę, że nigdy nie zamierzałam tworzyć cyklu. Czasami jednak bycie pisarzem oznacza nie tylko pisanie, trzeba też umieć słuchać. A zatem można by powiedzieć, że wciąż opowiadam o Maggie, bo to wy, moi czytelnicy, domagacie się tego. Przyznaję, że z początku trzeba było mnie do tego namawiać. Nigdy nie czytałam żadnej serii powieściowej, nie miałam zatem pojęcia jak się do tego zabrać. Myśl, że z jedną bohaterką, która jest mi dość obca, spędzę sporo czasu, nie budziła we mnie entuzjazmu. Stąd moja ogromna wdzięczność dla tych, którzy wytrwali z Maggie – i ze mną – od początku[1].

Pomyślałem sobie złośliwie, ale też niesprawiedliwie, że wyraźnie widać, że nie miała pojęcia. Niesprawiedliwie, bo wiele powieści z Maggie O’Dell, jest dobrą rozrywką, nawet bardzo. Może to ja przeczytałem ich zbyt wiele i po prostu mi się przejadły? Albo rzeczywiście ten tom jest wyjątkowo naciągany…

Agentka Maggie O’Dell, zajmuje się w FBI portretami psychologicznymi przestępców. W Waszyngtonie zostaje oddelegowana do odnalezienia podpalacza, a możliwe, że i mordercy, bo w pobliżu spalonego obiektu znaleziono zwłoki kobiety ze zmasakrowaną doszczętnie głową.
O’Dell bardzo źle reaguje na pożary – gdy była nastolatką w pożarze zginął jej ojciec, strażak. Z trudem też radzi sobie, a może już nie bardzo radzi, z traumatycznymi przeżyciami i wspomnieniami poprzednich spraw.
Nowy szef Maggie O’Dell, Kunze (palant i dupek w odróżnieniu od poprzedniego, Cunninghama), wysyła ją na badania, ale ona – oczywiście – stara się tego uniknąć, bo zdaje sobie sprawę, że kiepski stan psycho-fizyczny mógłby zakończyć jej karierę.

Spora część powieści to wspomnienia Maggie O’Dell poprzednich akcji oraz informacje, które mogą się przydać komuś, dla kogo „Płomienie śmierci” są pierwszą lekturą z serii. Pozostali będą się po prostu nudzić historią dwóch psów, pojawienia się w jej życiu Bena i przyrodniego brata, partnera Tully’ego, wrednej Julii Racine itd. Odrobina nowości pojawia się wraz z kamerzystką, Samanthą Ramirez oraz dziennikarzem śledczym, Jeffery'm Cole'm.

Kolejne książki tej autorki, starsze i nowsze, raczej daruję sobie w najbliższych latach.




---
[1] Alex Kava, „Płomienie śmierci”, przekład Katarzyna Ciążyńska, wyd. Harlequin, 2013, s. 402-403.

piątek, 1 lipca 2022

Tajemniczy, sławny, przegrany

 „Żongler. Romain Gary” – Agata Tuszyńska

Raz już natknąłem się na biografię w taki właśnie dziwny sposób napisaną, a była to biografia Rafała Wojaczka napisana przez Bogusława Kierca (warto zerknąć, bo od razu będzie wiadomo, o co chodzi: http://autopamflet.blogspot.com/2007/12/b-kierc-i-wojaczek.html). Wygląda na to, że nie tylko Kierc pisał biografie tak… specyficznie. Więc może to jakaś nowa odmiana biografii, może – uchowaj Boże – jest takich więcej?

„Żongler” to właściwie dwie książki. Jedna mogłaby nosić tytuł „Ja, Agata Tuszyńska”. Druga „O Romanie Kacewie”. Skoro już zostały połączone w jedną całość, to szkoda, że tekstów każdej z nich nie wyróżniono kolorami – wiedziałbym, których fragmentów unikać.

„Życie przed sobą” poleciła mi ciotka. Miałem wtedy może ze dwadzieścia lat. Na zachętę ciotka dodała, że autor, Émile Ajar, pisał też pod pseudonimem Romain Gary, ale wydawcy i krytycy bardzo długo nie wiedzieli, że to ta sama osoba. Pod obiema pseudonimami zdobywał liczące się nagrody literackie. Wyobrażałem sobie, że zapewne miał wiele uciechy śledząc dyskusje profesjonalistów, którzy porównywali pisarstwo jednego i drugiego oraz dowodzili wyższości raz tego, raz tamtego. O tym, że tych nazwisk i osobowości było dużo więcej, dowiedziałem się znacznie później. Także i tego, że te metamorfozy nie były ze strony Kacewa/Gary/Ajara intelektualną zabawą, że miały charakter eskapiczny. A „Życie przed sobą” do dziś uważam za jedną z najlepszych książek, jakie czytałem. Jest ona po prostu genialna.

Tuszyńska o swojej pracy:
Trudnię się dziwacznym zajęciem. Zajęciem niekoniecznym. Zbieram linie papilarne ulic. Zdejmuję je ze schodzonych chodników teraźniejszości. Robię to bez użycia narzędzi. Gołymi rękami, z pomocą oczu i nosa. Przenikam w głąb, pod skórę czasu…[1].

Biografia Romana Kacewa (Romaina Gary, Émile’a Ajara) to koszmarne wyzwanie. Razem z matką tworzyli wiecznie nowe osobowości, zmieniali imiona, nazwiska, dane biograficzne w ogóle, wszystkie możliwe informacje o sobie. Udawali, konfabulowali, grali. Z paszportu Miny Kacew łatwiej można dowiedzieć się, kiedy kupiła buty (sic!), niż cokolwiek pewnego o niej samej. Tropiąc zagmatwane ślady pisarza i jego rodziny Tuszyńska wykonała kawał dobrej roboty. Jednak… Nie byłem w stanie gładko dryfować z nurtem potoku jaźni Agaty Tuszyńskiej. Co chwilę obijałem się o jakieś przeszkody, zdania, określenia, pojęcia, wyrazy, które nie pasowały mi do narracji i ją rozbijały.

Tymczasem po raz szósty się przeprowadzali, więc kufry, pakowanie, kulisy[2].

Kulisy? Jakie kulisy? Kulisy to, zdaje się, część teatru za sceną, niewidoczna dla widzów. Może chodziło o kulisów, którzy podczas przeprowadzki dźwigali toboły z rzeczami? W końcu uznałem, że to zapewne jakiś skrót myślowy autorki. Gdybym był w stanie podążać śladami jej myśli, to zapewne bez chwili wahania wiedziałbym, o co chodzi. Jednak coś takiego rzadko mi się udawało, a takich momentów jest w książce więcej.

Kameleonowate nie dostosowują swojej barwy do otoczenia, podłoża – barwa zwierzęcia zmienia się wraz ze zmianą stanu fizycznego i emocjonalnego, zmianą temperatury i natężenia światła, jest też formą komunikacji z innymi osobnikami. To informacje z końca mojej podstawówki. Jednak na swoich dziwnych przekonaniach na temat kameleonów Tuszyńska zbudowała poważną interpretację postaw i zachowań Romana Kacewa. Choć przecież wiedziała, choćby z Wikipedii (rozpoznałem tekst w książce, s. 201), jak to naprawdę jest w tymi kameleonami. A może jej przekonania wydawały jej się bardziej wartościowe i barwne niż fakty.

Intrygujące wydały mi się rozważania Tuszyńskiej na temat popularności biografii. Czemu po nie sięgamy (my – czytelnicy), dlaczego o jakiejś postaci chcemy wiedzieć dużo, jak najwięcej, najlepiej wszystko? Wprawdzie ja lubię biografie z powodów innych niż wymienia Tuszyńska, ale jej propozycje uważam za wyjątkowo ciekawe. Wartościowych kawałków jest w książce więcej.

Zaskoczyła mnie trochę ocena Miny Kacew. Tuszyńska pisze o niej zwykle z podziwem i aprobatą. Jaka ona odważna, jaka wyzwolona! Tak? Bo porzuciła dwóch mężów i synka? Bo zafiksowała się na karierze drugiego syna, któremu wdrukowała w psychikę, że za wszelką cenę musi być kimś? Roman miał być genialnym matematykiem, ale nic z tego nie wyszło, bo nie radził sobie nawet z prostymi rachunkami. Miał zostać światowej klasy skrzypkiem, ale i ten pomysł nie wypalił, bo nie dawał sobie rady z instrumentem. Miał być tancerzem baletowym i tu podobnie, nici. Kiedy okazało się, że jedyny talent jaki przejawia, to malowanie, matka… zabrała mu farby, bo wszyscy malarze to tylko pijacy i degeneraci. Kiedy już wszystko zawiodło, jedyne co mu zostało, to pisarstwo. Ciekawe jak się czuł dzieciak i dorastający chłopak z wiecznie rozczarowaną nim matką…

Istotnym plusem książki są zdjęcia, za nie jestem autorce naprawdę wdzięczny. Inaczej jest z listami Tuszyńskiej do Kacewa. Nie wiem, czy są one prawdziwe, czy tylko pisane „pod” biografię Ajara, to nie ma znaczenia, bo przecież nigdy nie wysłane (powstawały wiele lat po jego samobójczej śmierci w 1980 roku). Przede wszystkim zupełnie w tej książce zbędne. Może naprawdę koncentrowanie się non-stop na kimś innym, a nie na sobie, jest takie trudne? Z drugiej strony w „Butach Ikara” Mariana Buchowskiego (http://autopamflet.blogspot.com/2015/02/edward-stachura-mit-bez-mitu.html) i pewnie ze stu innych biografiach, jakie czytałem, nic takiego nie ma.

Pewnego typu manipulacje nie podobają mi się bardzo. To takie chwyty poniżej pasa. Na przykład spotkanie z Simenonem.

Gary odwiedził twórcę komisarza Maigret w Ameryce, spędzili wspólnie kilka dni. Nie wiem, czy udało im się omówić najważniejsze samcze kwestie, byli w towarzystwie żon. Nie wiem, na ile spotkanie przybrało formę pawiego pojedynku o to, czyje pióra potężniejsze[3].

Wbrew pozorom wielu czytelnikom wcale niełatwo będzie zauważyć to, co jest tutaj najważniejsze, czyli: NIE WIEM. Sztuczkę tę Tuszyńska stosuje w książce wiele razy. Po co pisać coś, czego się nie wie? To proste! Żeby insynuować! W biografii, rzetelnej biografii, oczekuję faktów, a nie złośliwych insynuacji. Gdybym tak napisał, że nie wiem, czy Tuszyńska w młodości uprawiała seks za pieniądze, to przecież wszystko byłoby w porządku i niczego zarzucić mi nie można, bo przecież wyraźnie napisałem, że nic o tym nie wiem, czyż nie tak? Otóż nie. Według moich standardów jednak nie. I właśnie dlatego o prowadzeniu się autorki jednak nic nie napiszę. Bo nie wiem.

„Następnym razem, kiedy obrażą wobec ciebie twoją matkę, chcę, żeby cię przynieśli do domu na noszach… Całego we krwi, żebyś nie miał ani jednej niepołamanej kości…”.
To jeszcze nie wystarczyło, nie uśmierzyło jej wściekłości.
„Masz mnie bronić! I nic mnie nie obchodzi, co ci mogą zrobić ich pięści. Cierpi się od czego innego. Jeśli będzie trzeba, masz dać się zabić”[4].

Mam pewien kłopot z oceną „Żonglera”. Czy Agata Tuszyńska potrafi pisać, czy ma wykształcony warsztat twórczy? Owszem, jak najbardziej, to nie ulega wątpliwości. Na okładce książki ktoś wyznał, że kocha pisarstwo Agaty Tuszyńskiej i nawet mnie to nie dziwi, bo naprawdę sprawnie operuje słowem. Tyle tylko, że mnie się jej pisarstwo nie podoba. Gdyby nie Émile Ajar (i „Życie przed sobą”, i zdjęcia) rozstałbym się z tą książką po czterdziestu kartkach.
Ostatecznie i żeby nie było wątpliwości: książkę polecam i oceniam bardzo wysoko, ale moja ocena dotyczy "O Romanie Kacewie".






---
[1] Agata Tuszyńska, „Żongler. Romain Gary”, Wydawnictwo Literackie, 2022, s. 16.
[2] Tamże, s. 35.
[3] Tamże, s. 382.
[4] Tamże, s. 142.