niedziela, 30 maja 2021

Po co gadać z czarnuchami?!

 „Bardzo długie popołudnie” – Inga Vesper

Wczoraj pocałowałam męża po raz ostatni. On oczywiście jeszcze nie zdaje sobie z tego sprawy…[1].

Tak się cała ta historia zaczyna. Joyce postanawia… wyjechać? uciec? W każdym razie jakoś zniknąć.

Nie powinnam malować. Frank tego nie lubi. Chociaż Genevieve Crane twierdzi, że jestem niezwykle utalentowana. Matka, która sobie dogadza, gdy trzeba zaplanować posiłki, odkurzyć dywany i zadbać o świeże kwiaty w wazonach, daje zły przykład dzieciom[2].

Powinnam skoncentrować się na obowiązkach. Nigdy nie robię tego wystarczająco dobrze, choćbym nie wiem, jak bardzo się przykładała. Frank zawsze potrafi mi to udowodnić – pokazując palcem kurz na półce, lepką plamę soku na podłodze, kosz śmierdzący brudną pieluchą[3].

Ciekawy typek z tego Franka. Nie lubi też, kiedy żona podlewa kwiaty w czasie okresu, bo uważa, że wtedy jej trujące miazmaty szkodzą roślinom. Tak w ogóle, to on wielu rzeczy nie lubi, więc nic dziwnego, że Joyce zaplanowała, ze pewnego dnia pocałuje go po raz ostatni. Przypomniało mi to horror „Żony ze Stepford”. Tylko ta krew…

Czarnoskóra pomoc domowa, Ruby Wright (jest rok 1959, więc segregacja rasowa w USA trwa w najlepsze i wiele lat jeszcze potrwa), przyjeżdża, jak trzy razy w tygodniu, sprzątać w domu Joyce Haney (oraz innych domach w zamożnej dzielnicy Sunnylakes). Małe dzieci są same, w kuchni widoczne są ślady krwi. O miejscu pobytu Joyce nikt nic nie wie, zniknęła. Frank Haney wyjechał w sprawach zawodowych, czyli ma alibi. Detektyw, Michael Blanke, nowy w Santa Monica, prowadzi śledztwo, na razie w sprawie zaginięcia.

Brooklyński detektyw, Michael Blanke, któremu nie powiodło się w wielkim mieście, do Santa Monica (w latach pięćdziesiątych była to pipidówa) właściwie został zesłany. Jako człowiek z zewnątrz, działa według mocno odmiennych metod, a jego techniki, sposoby i metody śledcze mocno różnią się od tych, do których przywykła lokalna policja. Na przykład stara się rozmawiać z Ruby – dziwak, który nie wie, że z czarnuchami się nie rozmawia, im się tylko wydaje polecenia. A Ruby, okazuje się, wie bardzo dużo, choćby to, że pani Ingram ma romans i nawet wie z kim, wie albo może się dowiedzieć, co takiego widziała Barbara, córka Joyce i wiele innych takich.

Problem stanowią kobiety. Pani Ingram, pani Crane, panna Klintz. Fran ma rację, Mick po prostu nie potrafi się dogadać z mieszkańcami Sunnylakes. Niedobrze. Bo Joyce Haney kończy się czas – o ile już się nie skończył[4].

Książka składa się na zmianę z rozdziałów/relacji Michaela, Ruby i Joyce. „Bardzo długie popołudnie” to niezły kryminał społeczno-obyczajowy oraz – jak twierdzi sama autorka – książka o feminizmie. Jest to powieść, którą można polecić tym, którzy nie gustują w odrażających scenach gwałtów, bestialskich tortur, upokarzania kobiet, drobiazgowo szczegółowych opisów ran itp. Według dzisiejszych standardów jest kryminałem po prostu łagodnym i niewątpliwie inspirowanym ruchem Black Lives Matter. Czytelnik może się zastanawiać, jakie predyspozycje miała autorka, biała kobieta, urodzona w Niemczech, mieszkanka Londynu, by pisać o latach pięćdziesiątych w USA i segregacji rasowej, więc po prostu dobrze jest zdawać sobie sprawę, że to jednak nie jest dokument. Polecam.







---
1. Inga Vesper, „Bardzo długie popołudnie”, przekład Jacek Żuławnik, Wydawnictwo Słowne, 2021, s. 9.
2. Tamże, s. 67.
3. Tamże, s. 111.
4. Tamże, s. 136.

środa, 26 maja 2021

Po prostu my, ludzie... niestety

 „Holokaust. Ostateczne rozwiązanie” – Hans Mommsen

„Równolegle do tego dominującego, dysymilacyjnego typu antysemityzmu istniał też – głównie w obszarze katolickim – żywy tradycyjny antyjudaizm, który wciąż uważał Żydów za morderców Chrystusa i aż do lat trzydziestych dwudziestego wieku wpływał przede wszystkim na kler katolicki”[1].
Tylko do lat trzydziestych? Może w Niemczech…

Hans Mommsen (1930-2015) – historyk specjalizujący się w funkcjonalistycznej interpretacji III Rzeszy oraz studiów nad niemiecką historią społeczną. Znany jednak przede wszystkim z głoszonego namiętnie przekonania, że Hitler był słabym dyktatorem, który zamiast działać zdecydowanie, chaotycznie reagował na różne naciski społeczne. Może miał rację, może gdyby Hitler był bardziej skutecznym dyktatorem, to Niemcy wygraliby wojnę, a po Żydach w Europie nie byłoby już śladu.

W swojej popularno-naukowej książce autor stara się przekonać czytelnika, że Zagłada, czyli „ostateczne rozwiązanie”, było wynikiem kumulującej się radykalizacji państwa niemieckiego, co miało stać w sprzeczności do długofalowego planu Adolfa Hitlera. Podczas lektury odniosłem wrażenie, że Hans Mommsen marginalizował albo w ogóle negował wyraźny związek między tym, co napisał Hitler w „Mein Kampf”, a Holokaustem.

Hans Mommsen uważał, że…
„Nie zmienia to faktu, że jako zasada organizacji politycznej antysemityzm okazał się mało skuteczny”[2].

Oraz, że…
„Wczesny rozwój ruchu narodowosocjalistycznego należy umieścić w kontekście kontrrewolucyjnych wydarzeń, które rozegrały się podczas tłumienia Bawarskiej Republiki Rad. Była ona – jak donosiła prawicowa prasa – żydowską tandetą, przy czym zwracano uwagę, że (…) cały szereg przywódców republiki rad to osoby żydowskiego pochodzenia” [3].

Antysemityzm był mało skuteczny, a gdyby Żydzi nie chcieli zakładać w Niemczech (na wzór ZSRR) komunistycznych republik rad i w ogóle wywierać wpływ na władzę, to może postawy antysemickie nie uległyby aż takiej radykalizacji. Czy to znaczy, że byli współwinni?

Zdecydowanie miał rację, twierdząc że…
„Ruch narodowosocjalistyczny nie czerpał swojej siły głównie z mobilizacji antysemityzmu. Jego sukces wyborczy opierał się przede wszystkim na wykorzystaniu społecznych napięć i politycznych rozczarowań w powojennych Niemczech”[4].

Ale do tej tezy nie przekonał mnie on sam, ale raczej realna wiedza, pochodząca z innych źródeł i dotycząca warunków życia (np. koszmarnej inflacji) w powojennych Niemczech.

Mommsen zadaje niezwykle ważne pytania, na przykład, jak to w ogóle było możliwe, żeby wobec stosunkowo niewielkiej popularności działań skierowanych przeciwko Żydom (większość Niemców – podobno – była obojętna), ekstremalny kurs i eliminacja ludności żydowskiej udało się zastosować tak łatwo. Tym bardziej, że od roku 1941 likwidacja Żydów... „pozostawała w sprzeczności z konkretnymi interesami materialnymi”[5].

W książce bardzo dokładnie, data po dacie, wydarzenie po wydarzeniu, fakt po fakcie, autor pokazuje, JAK do tego doszło. Ale JAK nie oznacza automatycznie odpowiedzi na pytanie: DLACZEGO? Skoro materialnie to się nawet nie opłaciło! Być może odpowiedzią jest pewna forma władzy, a dokładnie dyktatura populistyczna, która koniecznie musi wykreować jakiegoś wroga.

Dyktator klasyczny: Bójcie się mnie, jestem straszny; jak nie będziecie robili tego, co każę, to was zniszczę, wykończę. Dyktator populista: Bójcie się ich, oni są straszni, chcą was zniszczyć i wykończyć, ale ja/my was przed nimi uratujemy. Jak od razu widać, istnienie Żydów, kolorowych, „zaplutych karłów reakcji”, kułaków, LGBT, kontrrewolucjonistów, masonów, podkułaczników, szkodników itd. itp. jest absolutnie niezbędne. Mommsen mnóstwo razy odwołuje się do idei, partii, ugrupowań, ruchów volkistowskich (narodowych), bo przecież jak są źli, to muszą być i ci dobrzy, których trzeba bronić i chronić, czyli właśnie NARÓD (Volk).

„Całkowity bilans ludobójstwa jest głęboko przerażający i przekracza wszelkie wyobrażenie. Obliczenia wskazują liczbę od 5,3 do 6,1miliona ofiar. Skala ta rodzi pytanie, dlaczego masowe mordy tylko częściowo dostrzegane były przez niemiecką opinię publiczną i dlaczego wiedza o nich stosunkowo późno stała się znana na szczeblu międzynarodowym”[6].

A dlaczego tak niewiele wiadomo jest o ludobójstwie Ormian bestialsko wymordowanych przez Turków (ok. 1,5 miliona ofiar)? Czemu tak niewiele wiadomo o ludobójstwie Tutsi wymordowanych przez Hutu (1994 rok, ok. milion ofiar)? Czemu tak niewielkie zainteresowanie budzą zbrodnie chrześcijańskich misjonarzy w Kanadzie (w 2015 premier Kanady, Justin Trudeau, przeprosił za tortury, gwałty i masowe zabójstwa, ale… nikt nie został pociągnięty do odpowiedzialności)? Może to nie fenomen nazizmu, który trzeba badać i opisywać w nieskończoność, ale po prostu natura nas, ludzi?

Mommsen, autor wysoko cenionych opracowań dotyczących upadku Republiki Weimarskiej, w „Holokaust. Ostateczne rozwiązanie” przedstawił własną wersję, momentami nawet przekonująco uargumentowaną. Trzeba jednak koniecznie zdać sobie sprawę, że wybitni historycy, także niemieccy, specjalizujący się w temacie, prezentowali często przekonania… nie całkiem zbieżne z wizją Mommsena. Żeby jednak nie było nieporozumień muszę dodać, że uważam Hansa Mommsena za całkowicie wiarygodnego w obszarze faktów/zdarzeń. Tylko czasem, bo też nie zawsze, dziwne wydają mi się jego interpretacje, ale tych już weryfikować nie jestem w stanie – nie ten poziom wiedzy historycznej. A książka ciekawa, ale nie czyta się jej lekko – nie jest to literatura rozrywkowa (czterdzieści stron przypisów!).






---
1. Hans Mommsen, „Holokaust. Ostateczne rozwiązanie”, przekład Monika Kilis, Wydawnictwo RM, wyd. II, 2021, s.12.
2. Tamże, s. 16.
3. Tamże, s. 18.
4. Tamże, s. 27.
5. Tamże, s. 34.
6. Tamże, s. 170.





Książka została otrzymana z Klubu Recenzenta serwisu nakanapie.pl.

niedziela, 23 maja 2021

Taka dobra dzielnica Londynu

 „Greenwich Park” – Katherine Faulkner

Na początku miałem drobne kłopoty z połapaniem się, kto, z kim i dlaczego. Poza tym opowieść zaczyna się od „Potem”, a dopiero później w kolejnych rozdziałach, numerowanych zapewne tygodniami ciąży, opowiadają kawałki pasjonującej historii trzy kobiety (choć nie tylko one). A kłopot wynikał z faktu, że każda z nich robi to w pierwszej osobie. Tak więc raz „byłam” dotyczy Katie Wheeler – dziennikarki z podrzędnej gazety, raz Helen Thorpe – żony Daniela, czasem wreszcie Sereny – żony Rory’ego Richarda Haverstocka. To oczywiście dopiero początek powiązań. Helen ma brata, Charliego, który jest didżejem, chyba ponownie zszedł się z Katie, miał problemy z policją i narkotykami. Daniel i Rory są architektami i prowadzą wspólną pracownię, którą kiedyś założył ojciec Helen. Serena jest przyjaciółką Helen ze studiów – zajmuje się fotografią. Serena i Helen są w ciąży.

Helen w szkole rodzenia poznaje Rachel, dziwną kobietę z obdrapanymi fioletowymi paznokciami (ten element powtarza się co najmniej kilkanaście razy), zbyt otwartą i bezpośrednią, jak na standardy wyższej klasy średniej z Greenwich Park, która pije i pali mimo ciąży, a poza tym… jest jakaś dziwna. Panie spotykają się zadziwiająco często, choć Helen nie zawsze ma ochotę na towarzystwo Rachel. Przyszło mi do głowy określenie „osaczanie”, ale chyba nie byłoby ono adekwatne.

– Nie wydaje ci się dziwne, że wciąż na nią wpadam?
Daniel wzrusza ramionami.
– To znaczy?
– Na przykład wtedy, kiedy umówiłam się z Katie na lunch. Już tam była, siedziała przy najlepszym stoliku i czytała w gazecie jej artykuł[1].

Już tam była… Innym razem Helen spotkała Rachel w kawiarni, do której weszła przypadkowo, spacerując bez celu po mieście. Londyn to dość duże miasteczko i prawdopodobieństwo odgadnięcia, do jakiego lokalu wstąpi Helen, uciekająca od uciążliwego remontu w domu, było w zasadzie żadne. Więc jeśli autorka chciała stworzyć wrażenie osaczania, to w kilku momentach nie trzyma się to kupy. Ale… to w końcu tylko debiut.

Demoniczna Rachel pojawia się coraz częściej, odwiedza studio fotograficzne Sereny, poznaje Katie, nawet na kilka tygodni zamieszkuje u Helen… od samego początku daje się odczuć, że z jej powodu stanie się coś bardzo złego i oczekiwanie na to wielkie „bum”, śledzenie podpowiadanych przez autorkę tropów i wątków, jest mocnym punktem tej intrygującej wielce historii. Właściwie dopiero w ostatnim rozdziale ukazuje się cała prawda, a wiele wątków okazuje się mylnymi tropami, które autorka rozsiała gęsto, by czytelnik zbyt szybko nie odkrył zbyt wiele.

W domu Helen nikt nie odpowiada na pukanie. Rolety są opuszczone, okiennice zamknięte. Dzwonię do niej, ale włącza się poczta głosowa. Może śpi i wyłączyła telefon? A jeśli zaczęła rodzić? Zastanawiam się, czy powinnam odejść i zadzwonić do niej później. Jednak coś mnie zatrzymuje. Na podjeździe stoi samochód. Daniel nigdy tak wcześnie nie wraca do domu. Coś tu nie gra. Czegoś nie rozumiem[2].

Całkiem przyzwoity debiut. Poza oczywistym wątkiem sensacyjnym książka pomaga spojrzeć na wiele kwestii kobiecym wzrokiem (a może tylko tak mi się wydaje), ale też poznać zdystansowaną i opanowaną postawę zamożnych Londyńczyków, mieszkańców dobrych dzielnic… Zachowanie Rachel z pierwszych rozdziałów książki, porównane do standardów polskich, nie wydaje się wcale jakieś bardzo dziwaczne – zbyt bezpośrednie i żywiołowe jest ono tylko w zderzeniu z indyferencją i opanowaniem Helen Thorpe.

Tekst na okładce zawiera zdecydowanie zbyt dużo – to już spoiler, moim skromnym zdaniem; za bardzo ukierunkowuje i nastawia czytelnika. Poza tym drobiazgiem książkę uważam za wartą uwagi, choć mogło być lepiej.







---
1. Katherine Faulkner, „Greenwich Park”, przekład Anna Rajca-Salata, Muza SA, 2021, s. 119.
2. Tamże, s. 344.









# wydawnictwomuza #muza.black

środa, 19 maja 2021

Pomysłowy MacGyver i obcy

 „Projekt Hail Mary” – Andy Weir

Nie czytałem ani nie oglądałem „Marsjanina” – zbyt nachalnie i agresywnie był reklamowany. Sięgnąłem po trzecią powieść tego autora (nie licząc wielu tekstów internetowych, którymi nie wzbudzał zainteresowania), żywiąc poważnie nadzieję, że jego pisarstwo znakomicie dojrzało i przestało być tylko koniunkturalne, napompowane reklamami.

Ze Słońca dociera coraz mniej energii. Pochłaniają ją tajemnicze stworzenia, obca forma życia, nazwana przez głównego bohatera astrofagami. Za trzydzieści lat czeka Ziemię epoka lodowcowa, a niedługo później, całkowita zagłada.

„– Do niedawna znajdowały się w pobliżu Słońca – powiedziała Stratt – A Słońce traci energię.
– Zgadzam się. I dlatego uważam, że jest to forma życia. Pochłania energię, magazynuje ją w jakiś niepojęty dla nas sposób, a potem wykorzystuje w charakterze napędu. Nie zachodzi tu żadne proste zjawisko fizyczne ani chemiczne. To jest coś złożonego i ukierunkowanego. Coś, co powstało w wyniku ewolucji”[1].

Ryland Grace, nauczyciel biologii, któremu nie wyszła kariera na uczelni (snuł cudaczne teorie, z którymi nie zgadzała się reszta naukowców), wyrusza na ratunkową wyprawę kosmiczną, by ocalić ludzkość. Na statku o ciekawej nazwie Hail Mary (Zdrowaś Mario?) jest jedynym żywym człowiekiem – okazuje się, że pozostali, Chińczyk (dowódca) i Rosjanka, od dawna nie żyją. Ryland Grace po obudzeniu, a może odzyskaniu przytomności, cierpi początkowo na zaburzenia pamięci; nie potrafi sobie nawet przypomnieć, jak ma na imię.

Fabuła powieści rozwija się dwutorowo: z jednej strony bieżące wydarzenia na statku Hail Mary, który znajduje się w jakimś nieznanym układzie gwiezdnym i leci nie bardzo wiadomo dokąd i po co (przynajmniej początkowo nie jest wiadomo), z drugiej są to powracające powoli wspomnienia Rylanda Grace'a, na przykład z badań nad astrofagami. Część tych wspomnień umożliwia mu realizację misji, na przykład znajomość budowy Hail Mary i umiejętność sterowania statkiem, jednak inne… nie służą niczemu, po prostu wypełniają, rozbudowują treść o elementy, które może i pomagają poznać bohatera, ale poza tym wydają się zupełnie zbędne.

Nietuzinkowo autor wykreował obce formy życia. Może nie jest to zupełnie nowatorskie podejście, ale chyba jednak zbyt często w powieściach s-f obcy przynajmniej trochę przypominają ludzi – mają trzy nogi i cztery ręce? OK. Ale właśnie mają nogi i ręce. A jeśli nieznana forma życia ma wielkość mikroba, nie posiada kończyn ani rozumu?

Wydaje mi się, że czytelnikom młodszym będzie się ta książka podobać bardziej niż starszym, którzy pamiętają Pomysłowego Dobromira, MacGyvera oraz przygody Tomka Wilmowskiego. Od razu przyszło mi to do głowy, kiedy przeczytałem, że bohater z ołówka, stopera i taśmy mierniczej buduje poważne instrumenty pomiarowe; do tego to zadęcie dydaktyczne (typowe dla Szklarskiego), tłumaczenie i wyjaśnianie czytelnikowi zasady działania tego lub owego, zjawisk, podstaw obliczeń itp. To nie musi być złe jako takie, po prostu wydaje mi się… nieco naiwne. A skoro rozprawiam się z minusami, to do naiwności zaliczyłbym też obowiązkową najwyraźniej poprawność polityczną – z misją ratunkową w kosmos leci Amerykanin, Rosjanka i Chińczyk.

„Żeby przeprowadzić następny eksperyment potrzebowałem małej białej diody i baterii do zegarka. (...) Zajrzałem do szuflady wypełnionej zapasowymi żarówkami do mikroskopów i innych sprzętów laboratoryjnych. Wziąłem jedną z nich i podłączyłem do zasilacza z regulatorem napięcia. Zasada działania żarówki polega na tym, że…”[2].

Na koniec – ta historia jest ewidentnie zbyt długa; książka, skrócona do połowy, bez dłużyzn, byłaby zdecydowanie lepsza, a jej akcja bardziej dynamiczna. Jednak muszę zwrócić uwagę, że minusy nie świadczą o braku plusów.

Ostatecznie jest to średniej klasy powieść z gatunku przygodowej fantastyki dla młodszych czytelników, którzy mogą się dzięki niej dowiedzieć, jak działa żarówka, jak się rozwiązuje równania z dwiema niewiadomymi i dziesiątki innych takich. Jednak momentami historia jest naprawdę wciągająca i naprawdę chciałem wiedzieć, co będzie dalej.





---
[1] Andy Weir, „Projekt Hail Mary”, przekład Radosław Madejski, Akurat, 2021, s. 61.
[2] Tamże, s. 90-91.
















niedziela, 16 maja 2021

Przyszłość przegrana wczoraj

 „Daleko, coraz bliżej” – Alex Schulman

Do moich rąk trafia ostatnio sporo różnych książek, z rozmaitych źródeł. Zapewne więcej, niż w czasach, kiedy to tylko kupowałem je w księgarniach stacjonarnych. Gdy nadchodzi czas ich czytania, często nie pamiętam już, co mną kierowało przy wyborze i skąd w ogóle ta akurat pozycja się u mnie wzięła. Dokładnie tak było z „Daleko, coraz bliżej”.
Czytałem strona za stroną, kartka za kartką, rozdział za rozdziałem i zastanawiałem się, o czym jest ta książka i jaki to gatunek literacki. Oczywiście wystarczyło poczytać opinie w internecie albo choćby tekst na okładce (blurb), ale to by było zbyt proste. Zorientowałem się po około 25 procentach przeczytanej objętości.

To nie tylko umiarkowanie ciekawa anegdota – to także ocena, wysoka ocena, warsztatu Alexa Schulmana: chciało mi się czytać mimo niewiedzy, o co tu w ogóle chodzi.

Dom i parę gospodarczych zabudowań nad jeziorem na półwyspie. Bardzo, bardzo, bardzo daleko od szosy. Matka, ojciec, trzech synów (Benjamin, Nils, Pierre) i żadnych innych ludzi w zasięgu wzroku. Rodzina spędzała tu wakacje.

„Są tam dom i jezioro. Dom sterczy samotnie na cyplu, na tle nigdy do końca nieciemniejącej czerwcowej nocy. To prosty drewniany budynek o zaburzonych proporcjach, sięgający nieco wyżej, niż powinien”[1].

W części pierwszej historia relacjonowana jest dwutorowo, bo z jednej strony są to opowieści o letnich przygodach dzieciaków, a z drugiej, to spotkanie nad jeziorem dorosłych już braci, którzy umówili się tam i zebrali, by nad wodą rozsypać prochy matki. Tego ona sobie ponoć życzyła.
Same wydarzenia są zwyczajne, typowe, banalne, ale… w miarę czytania zyskiwałem pewność, że z tą rodziną coś jest nie tak. Ich relacje są momentami solidnie zaburzone, wręcz nienormalne. Przykład. Chłopcy znajdują w lesie stację transformatorową. Benjamin zostaje poważnie porażony prądem, traci przytomność, Molly, którą trzymał na rękach, nie żyje. Kiedy chłopak dochodzi do siebie zauważa, że jego bracia zniknęli – okazało się, że Nils wrócił do domu i bez słowa położył się spać. Naśladował w ten sposób częste zachowanie matki, która w momentach kryzysowych oznajmiała, że musi się położyć i znikała w swojej sypialni.

Benjamin, Nils i Pierre – bohater rodzinny, niewidzialne dziecko (zwane też dzieckiem we mgle), maskotka, kozioł ofiarny – role, jakie przybierają dzieci w rodzinach dysfunkcyjnych. I nie zawsze musi to być dysfunkcja rażąco patologiczna typu narkomanii, czy alkoholizmu.

„…widząc, jak Pierre układa kupkę z ogryzków frytek, dostrzega w nim coś niepokojącego, bo przecież ten, kto brzydzi się wziąć do ust coś, czego sam przed chwilą dotknął, w jakimś sensie nie chce mieć do czynienia z sobą samym”[2].

W drugiej części książki, dramatu psychologicznego, pokazane są dalsze losy dorastających i dorosłych braci (Nils wyjeżdża z domu, a właściwie z niego ucieka, natychmiast po maturze), ale i one przerywane są wspomnieniami z dzieciństwa, które głównie dotyczą problematycznych postaw i zachowań rodziców. Wniosek jest oczywisty, choć bardzo smutny, dzieciństwo w rodzinie dysfunkcyjnej odciska swoje piętno na zawsze, do końca życia.

Pewnego razu nauczyciel języka polskiego w klasie maturalnej zadał nam pytanie: kiedy powinno się zacząć wychowywać dziecko? Okazało się, że prawidłowa odpowiedź brzmi: dwadzieścia lat przed jego urodzeniem. Po lekturze książki Alexa Schulmana zaczynam wierzyć, że ten stary belfer miał rację.







--
1. Alex Schulman, „Daleko, coraz bliżej”, przekład Ewa Wojciechowska, Muza, 2021, s. 9.
2. Tamże, s. 175.

wtorek, 11 maja 2021

Prawda boleśnie prawdziwa

„Holokaust. Prawdziwe historie ocalonych” – Lyn Smith  (wyd. 4)

W zasadzie tytuł i podtytuł (uwaga: podtytuły są różne w różnych wydaniach) określają jednoznacznie treść książki. Jednak jest ona nieco odmienna od wielu innych pozycji na temat Zagłady, które czytałem.

„Co więc różni te relacje od tego, z czym polski odbiorca miał do czynienia choćby w trakcie szkolnej nauki? Przede wszystkim są to świadectwa prywatnych ludzi nagrywane od zakończenia wojny praktycznie do dzisiaj – historia przekazywana jest przez pryzmat osobistych przeżyć, bardzo subiektywnie. Najważniejszą kwestią wydaje się włączenie do historii Holokaustu wydarzeń z okresu poprzedzającego wojnę i późniejszego, tuż po jej zakończeniu”[1].

Autorka cytatu ma w nim rację tylko częściowo – osobiste wspomnienia prywatnych osób nie są w tym temacie niczym nowym. „Dziennik Anne Frank”, na przykład, jest tak prywatny i osobisty, że nie da się bardziej. Natomiast rzeczywiście niewiele jest relacji z Holokaustu, które pokazują czasy przed wojną światową. Wprawdzie plan „ostatecznego rozwiązania” formalnie narodził się dopiero około 1943 roku, ale nie pojawił się znikąd. Zagłada była wynikiem wielu lat przemian. Przemian świadomości, przekonań, postaw życiowych. Oczywiście także polityki. Nie kończy się też w dniu kapitulacji Trzeciej Rzeszy – byłoby to zbytnie uproszczenie. Można to porównać do tematu nazistowskich obozów koncentracyjnych: obóz (taki lub inny) zostaje wyzwolony… i co? Odtąd żyli długo i szczęśliwie? Od tego dnia wszystko już było w porządku? Czyżby?

Podczas lektury przyszło mi do głowy porównanie: można napisać książkę o uprawach leśnych, o lasach po prostu, w Grecji, Polsce, Bułgarii, Niemczech, Austrii, o polityce wykorzystywania drewna i odtwarzania zasobów, ale… nie będzie w niej ani jednego słowa o jakimkolwiek drzewie. Lyn Smith napisała właśnie o pojedynczych drzewach.

Ktoś kiedyś stwierdził, że pięciu zabitych, to ofiary, ale pięć milionów zabitych, to tylko polityka i statystyka (albo jakoś tak, podobnie). Trudno się przecież identyfikować lub utożsamiać z milionami, ale w przypadku konkretnych osób wygląda to zgoła inaczej. Poza tym często wydaje nam się, że wszystko, całe zło, można zrzucić na wojnę. Niby wyjaśnienie nie jest usprawiedliwieniem, ale… Lyn Smith bardzo boleśnie uświadamia czytelnikowi, że te okropieństwa różnego typu działy się zarówno przed wojną, jak i wiele lat po jej zakończeniu.

„Ruth Foster. Uczennica niemiecka pochodzenia żydowskiego, Lingen.
Urodziłam się w 1923 roku w Lingen, prowincjonalnym miasteczku blisko granicy holenderskiej. Rodzina mojego ojca mieszkała w tej okolicy od 1670 roku. Matka pochodziła z Holandii. Lingen w tym czasie liczyło około 5000 mieszkańców, w tym około 20 rodzin żydowskich. Byłam jedynym dzieckiem”[2].

„John Lawrance. Austriacki uczeń pochodzenia żydowskiego, Wiedeń.
Urodziłem się w Wiedniu, w dziewiątej dzielnicy, 29 maja 1922 roku. Rodzice byli narodowości austriackiej, ale nie pochodzili z Wiednia – ojciec urodził się w Krakowie, w Polsce, a matka w Oświęcimiu. Mieszkałem w Wiedniu aż do naszego wyjazdu 29 czerwca 1938 roku. Mieliśmy ładne mieszkanie…”[3].

„Roman Halter. Polski uczeń pochodzenia żydowskiego. Chodecz.
Urodziłem się w Chodczu, małym mieście nazywanym jidysz sztetl. Osiemsetosobowa społeczność żydowska składała się z ludzi biednych i bardzo biednych”[4].

Jan Hartman – czeski uczeń. Steven Frank – holenderski uczeń. Edith Baneth – czeska uczennica. Jacob Pesate – rumuński student. Marsha Segall – litewska uczennica. Leon Greenman – angielski biznesmen. Janine Ingram – grecka uczennica…
Rodzice, rodzeństwo, mieszkanie, warunki, szkoła, przyjaciele, pasje, zajęcia – to już nie są bezimienne miliony. To konkretni ludzie, czasem nawet widoczni na zdjęciach, i cały ich świat. Nie tak trudno znaleźć rodzinę, miejsce lub okoliczności podobne do swoich. Zwłaszcza, że nie wszystkie relacje dotyczą Żydów, bo Niemcy usiłowali zgładzić też Cyganów, Świadków Jehowy, niepełnosprawnych, komunistów i wielu innych „podludzi”.

Relacje zebrane przez Lyn Smith podzielone zostały na kilka okresów, a więc początek lat trzydziestych i pierwsze prześladowania, próby szukania schronienia w latach 1937-39, wojna, getta, obozy, marsze śmierci, wyzwolenie w 1945 roku i… wcale nie tak cudowne życie po wyzwoleniu.

„Taube Biber. Uczennica polska pochodzenia żydowskiego. Mielec.
Było to w wigilię żydowskiego Nowego Roku, kiedy ortodoksyjni Żydzi przygotowywali się do święta. Oczywiście Polacy współpracowali (z Niemcami), oprowadzali i pokazywali, gdzie jest synagoga, a gdzie łaźnia rytualna. Niemcy weszli do łaźni, wygarnęli wszystkich na korytarz, oblali naftą i podpalili”[5].

Oczywiście…
Choć nie jest to polska książka i Polaków raczej w niej niewielu, to, zdaje się, nie zaprezentowaliśmy się zbyt dobrze (eufemizm!), niestety. Kościół katolicki też nie.

Właściwie prawie każdy rozdział zawiera wspomnienia przerażające, ale – pomijając koszmary obozowe – najbardziej poruszył mnie temat manipulacji władzy, która szuka (i tak łatwo znajduje) potrzebnych jej wrogów narodu, winnych całego zła. To przecież ci straszni Żydzi chcą zniszczyć wielkie Niemcy! Żydzi są winni przegranej w pierwszej wojnie światowej, a poza tym – zabili Jezusa. Tylko niech się nikt nie waży wspominać, że Jezus też był… To syjonistyczna propaganda i tyle.
Kilkanaście lat później nasza, to jest polska, władza też mocno potrzebowała wrogów i natychmiast wynalazła sobie „zaplutych karłów reakcji”, „wrogów ludu pracującego miast i wsi” itp. A najgorsze wydaje się to, że ta prymitywna z pozoru sztuczka nadal się udaje i to już w XXI wieku, w pozornie cywilizowanym kraju w środku Europy. I miliony ludzi władza skutecznie przekonuje, że… „oni są straszni, ale my was przed nimi obronimy, uratujemy”.

Poruszająca lektura. Skłaniająca do refleksji. Wzbudzająca skrajne emocje. Polecam.


[1] Anna Puziewicz – z przedmowy do polskiego wydania książki „Holokaust. Prawdziwe historie ocalonych”, Lyn Smith, Wydawnictwo RM, wyd. IV, 2020, s. XIII.
[2] „Holokaust. Prawdziwe historie ocalonych”, Lyn Smith, przekład Anna Puziewicz, Wydawnictwo RM, wyd. IV, s. 7.
[3] Tamże, s. 10.
[4] Tamże, s. 11.
[5] Tamże, s. 74.

 

 

Książka została otrzymana z Klubu Recenzenta serwisu nakanapie.pl. 

wtorek, 4 maja 2021

Dla marynistów i militarystów

 „Kobra” – Frederick Forsyth

Fantastyczna opowieść o próbie „zniknięcia” kokainy z rynków światowych. Napisana w taki sposób, że to nieomalże wygląda na relację z prawdziwej operacji – taka jest książka rzetelna, konkretna i wiarygodna. Autor bardzo się postarał, żeby wszystko albo prawie wszystko wydawało się realne. Może nawet za bardzo się postarał, bo natłok wysoce specjalistycznych informacji, dotyczących mórz, oceanów, szlaków żeglugowych, portów, także małych, nieznanych, statków, okrętów, łodzi, stoczni, informacji o jednostkach wojskowych różnych krajów, a zwłaszcza przeróżnych sił specjalnych, o urzędach i instytucjach, zajmujących się cłem i przechwytywaniem kontrabandy – także w wielu różnych państwach… Być może komuś sprawi frajdę śledzenie akcji z wielkim atlasem geograficznym na kolanach, ale ja do znawców i miłośników marynistyki i wojskowości nie należę, więc momentami powieść wydawała mi się nużąca.

Emerytowany agent, z którym CIA rozstała się, zarzucając mu zbytnią brutalność, Paul Deveraux (przyjął kryptonim „Kobra”) realizuje polecenie prezydenta, który domaga się likwidacji… może nie całej branży narkotykowej, ale przynajmniej rynku kokainy. Dysponując dwumiliardowym budżetem Kobra realizuje zadanie w brawurowym stylu i choć ustawicznie łamie prawo, sympatia czytelnika jest po jego stronie. Szkoda, że w rzeczywistości coś takiego się nie odbyło i nie udało.