sobota, 22 listopada 2008

018 Kabanosy i zmiany

Niecodziennik, to jest autopamflet prywatny nie codziennie pisany – obrazek 018.


Z czasów, kiedy jeszcze wszyscy mieszkaliśmy w „kołchozie” na ul. Ozimskiej, ale także z późniejszych, kiedy z matką i bratem bywaliśmy tam z okazji świąt czy innych spędów, pamiętam typowo rodzinną zabawę, polegającą na jedzeniu kabanosa na czas. Początkowo byłem oczywiście zbyt młody, by w tej zabawie czy też konkursie brać udział. Celowali w niej moi wujowie, młodzi wówczas ludzie o silnych szczękach i mocnych zębach, którzy byli sobie w stanie poradzić z bardzo dokładnie odmierzonym, dziesięciocentymetrowym odcinkiem kabanosa. I radzili sobie, choć trwało to zwykle kilka minut. A ile było przy tym zabawy i śmiechu! Dziś (lato 2008) historia ta może być zupełnie niezrozumiała…

W latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych XX wieku wyrobów wędliniarskich było o wiele mniej niż dzisiaj, ale ich ceny i jakość były stałe całymi latami. Do najdroższych gatunków należała kiełbasa myśliwska i właśnie kabanosy. Były to kiełbasy z minimalną ilością wody, a więc z natury suche i dość twarde. Kabanosem można było stukać o kant stołu, a złamany wydawał trzask jakby pękającego patyka. Kiełbasa myśliwska była tylko odrobinę mniej sucha.
W normalnych warunkach kabanosy jadło się pokrojone w cieniuteńkie plasterki i rozłożone na kanapki. Pogryzienie kabanosa nieplasterkowanego było nie lada wyczynem – stąd cała zabawa i konkurs. Dziś kabanosy mają zwykle konsystencję parówek i nie stanowią wyzwania nawet dla niemowlaków.

Wędliniarskie wspomnienia nawiedziły mnie, kiedy kilka dni temu na ul. Książąt Opolskich stwierdziłem brak sklepu o wdzięcznej nazwie „Kabanos”. Sklep ten funkcjonował w poniemieckiej, ceglanej i dość ciekawej architektonicznie kamienicy, od zawsze. Niewątpliwie jeszcze „za Niemca” był tu sklep mięsny – zdradzały to – przynajmniej do lat siedemdziesiątych – elementy wyposażenia i wystrój.

Nie sądzę, żebym w sklepie „Kabanos” robił zakupy częściej niż raz, może dwa razy w roku, ale mimo to, jego brak odebrałem w dość nieprzyjemny sposób. Pewnie dlatego, że przez wszystkie te lata stał nie stabilnym i niezmiennym elementem krajobrazu centrum miasta.
Sklepu „Kabanos” nie ma, a dawne szyby wystawowe zasłaniają informacje głoszące, że można tutaj uzyskać „chwilówkę”, czyli krótkoterminową pożyczkę i to już od kwoty 50,00 PLN.

Chciałem w tym momencie napisać, że jest to już trzydziesty obiekt tego typu, to jest bank, instytucja kredytowa, kasa pożyczkowa, itp. na odcinku pomiędzy Rondem a Dworcem, czyli około 850 metrów, ale byłbym skłamał – nie liczyłem, a w takim razie może jest ich zaledwie dwadzieścia siedem, a nie trzydzieści.

Zadziwiające jest to, że w tej nowej Polsce łatwiej jest dostać pożyczkę lub kredyt niż kabanosy. Mam na myśli oczywiście współczesne kabanosy, bo te prawdziwe, suche, po prostu w ogóle już nie istnieją. Pewnie jestem zupełnie niedzisiejszy, ale miasto, w którym więcej jest banków niż sklepów mięsnych, robi na mnie dość dziwne wrażenie…

A jeśli już mowa o handlu, to przypomina mi się wydarzenie, jakie miało miejsce kilka dni temu, w sklepie z tapetami. Wydarzenie, być może, charakterystyczne dla obecnych czasów.

Natychmiast po wejściu do sklepu powitało mnie wyjątkowo uprzejme i uśmiechnięte dzień dobry pani sprzedawczyni. Nie czekając na moją odpowiedź, pani zadała pytanie: „w czym mogę panu pomóc?”, które odrobinę mnie zaskoczyło. Toreb czy innych pakunków, które mogłaby za mną nosić w czasie, gdy będę oglądał tapety, przy sobie nie miałem. Ze względu na porę roku, lipiec i piękną pogodę, nie miałem również ze sobą płaszcza, parasola, czapki czy kaloszy. W czym miałaby mi pomagać?

- A jak pani sobie tą pomoc wyobraża? – postanowiłem przestać spekulować i zwyczajnie ją zapytać, przerywając tym samym przeciągającą się chwilę krępującej ciszy.
Zdaje się, że młodą, miłą panią nieco to zaskoczyło – no… mogłabym panu… coś pokazać… - wydukała wreszcie niepewnie i jakby bez przekonania.
Znowu poczułem się zaskoczony, a nawet nieco skrępowany – droga pani – starałem się być delikatny – ja mam prawie pięćdziesiąt lat i… prawdę mówiąc… widziałem już… tego… no… wiele razy… i teraz to mnie interesują jednak raczej tapety – wyjaśniałem nie wiem dlaczego tak, jakbym się z czegoś musiał tłumaczyć – a czy to pokazywanie coś dodatkowo kosztuje? – zapytałem już z czystej ciekawości.
– Proszę się nie wygłupiać! Ja sobie wypraszam! – pani zaczerwieniała się aż po białka wymalowanych oczu – miałam na myśli jakiś towar! – udawała, a może i nie, wielkie oburzenie.
Trochę mi ulżyło, ale w tej sytuacji musiałem zapytać – rozumiem, ale czy to znaczy, że państwo macie gdzieś pochowany towar, którego normalnie nie wystawiacie i trzeba go specjalnie pokazywać, dopiero na życzenie klienta i w formie udzielania mu pomocy?
- To… ja poproszę szefową – pani wpadła na genialne, według niej, rozwiązanie problemu, z którym wyraźnie sobie nie radziła i z ledwie maskowaną ulgą, wybiegła na zaplecze.

Dziwny jest ten świat… W „Kabanosie” udzielają pożyczek, sprzedawczynie w sklepach, zamiast po prostu sprzedawać, proponują bliżej nieokreśloną pomoc… To już wyraźnie nie moje czasy…

To, że zupełnie obcy ludzie, niektórzy o połowę młodsi, próbują zwracać się do mnie po imieniu, mało mnie wzrusza – nigdy nie miałem zbytniego pociągu do tytułów i zbędnych formalności, ani wyobrażeń o własnej ważności.
To, że obcy ludzie życzą sobie nawzajem miłego dnia, często zamiast „dowidzenia”, co najwyżej mnie bawi. Jak to wygląda w tej chwili – każdy widzi, a za 20-30 lat nauczymy się robić to w taki sposób, żeby sprawiało choć pozory autentycznej życzliwości.
Ale pomaganie sprzedawców w sklepach? Niewątpliwie jest to podpatrzone na amerykańskich filmach z ubiegłego wieku, ale czemu przyswoiliśmy to sobie tak szybko, sprawnie i ochoczo? W tym przypadku mogę tylko spekulować co do podłoża psychologicznego takich zachowań.

Zaczynałem pracę w handlu jeszcze za tzw. „komuny”. Uczono mnie wówczas, że „nasz klient to nasz pan”, a dobry sprzedawca powinien do kupującego zwracać się w sposób następujący: „Dzień dobry, czym mogę pani/panu służyć?”.
Słowo „służyć” jasno i niedwuznacznie określa zależność, podległość, czyli ogólnie rzecz biorąc – kto tu jest ważniejszy. Obecnie w sklepach proponują nam pomoc i to jeszcze zanim o nią poprosimy, albo w jakiś inny sposób zasygnalizujemy, że jest nam ona potrzebna.
Pomocy potrzebują zwykle ludzie słabi, nieudolni, tacy, którzy nie wiedzą, nie umieją, nie potrafią, nie rozumieją, nie radzą sobie samodzielnie. Sprzedawczyni częstująca „pomocą” każdego wchodzącego, daje wyraźnie do zrozumienia już na starcie, kto tu jest „ten lepszy”, ważniejszy, mądrzejszy.
Przyznam, że to mi się umiarkowanie podoba…


A tapet nie kupiłem. Za drogie były.