środa, 1 kwietnia 2009

Umieranie na czwórkę +

„Ostatni wykład” – Randy Pausch i Jeffrey Zaslow


W ściśle określonym i bardzo specyficznym sensie ta książka jest – albo przynajmniej może się stać –bardzo ciekawym eksperymentem, a w jego wyniku zupełnie niesamowitym doświadczeniem z zakresu psychologii literatury i samopoznania.
Ale po kolei…

Jak książka powstała, czyli o technicznej stronie zagadnienia.
„Każdego dnia objeżdżam okolicę swojego domu na rowerze, co zapewnia mi wysiłek fizyczny, tak nieodzowny dla mojego zdrowia. W trakcie pięćdziesięciu trzech wypraw rowerowych rozmawiałem z Jeffem za pomocą zestawu głośnomówiącego, a on potem, przez niezliczone godziny, zamieniał moją opowieść – myślę, że mogę ją nazwać pięćdziesięcioma trzema »wykładami« – w niniejszą książkę”.

Randy Pausch to były wykładowca informatyki na uniwersytecie Carnegie Mellon w Pittsburghu (USA). Jeffrey Zaslow to, mieszkający z rodziną w Detroit, felietonista Wall Street Journal.

Książka jest rozbudowaną wersją ostatniego wykładu, jaki profesor informatyki Randy Pausch wygłosił na Carnegie Mellon – oryginalny wykład trwał niewiele ponad godzinę. Zawiera ona również informacje, jak i dlaczego wykład ten powstał, jak mówca się do niego przygotowywał, jak wyglądała realizacja.

Nie był to wykład z informatyki. Pausch postanowił przekazać studentom, a także innym obecnym na wykładzie osobom (wykładu słuchał też Zaslow), swoją receptę na sukces, na udane, szczęśliwe życie.

Podstawą – według Pauscha – jest zdolność, umiejętność i niewątpliwie determinacja, w realizacji własnych dziecięcych marzeń. Nieomalże tak samo ważne, ale jednak na dalszym miejscu, jest pomaganie innym w realizacji ich własnych marzeń dziecięcych.
Reszta to swoiste zasady, którymi Pausch – jak twierdzi – kierował się w życiu i które pomogły mu osiągnąć to, co chciał osiągnąć. Zasady te przypominają „złote myśli”, jakie można znaleźć w poradnikach takich, jak na przykład „Podręcznik wojownika światła” Paulo Coelho czy „Duży mały poradnik życia” Jacksona Browna. Są to rady i sugestie typu: niech twoje marzenia będą wielkie, szczerość jest lepsza niż bycie na bieżąco, zamiast narzekać – ciężej pracuj, nie przejmuj się zbytnio tym, co ludzie o tobie pomyślą, szukaj w innych tego, co najlepsze, bądź zwolennikiem wspólnoty, nigdy się nie poddawaj, oraz innych w takim właśnie stylu.

Takie rzeczy może nawet przyjemnie się czyta, ale jeśli przez chwilę odrobinę tylko się zastanowić…
Realizacja w dorosłym życiu dziecinnych marzeń? No, pięknie, ale czy dałoby się żyć w kraju, w którym prawie każdy mężczyzna jest żołnierzem, strażakiem lub kominiarzem, a prawie każda kobieta pielęgniarką lub przedszkolanką?
Wiele kobiet twierdzi, że niektórzy mężczyźni wprawdzie dorastają, ale nigdy nie dojrzewają – emocjonalnie pozostają chłopcami do końca życia. Być może mają rację, bo wydaje mi się, że w miarę dojrzewania ludziom zmieniają się też marzenia i to właśnie wydaje się raczej procesem naturalnym.
A te wszystkie recepty życiowe? No, cóż… najczęściej są po prostu naiwne, banalne, bombastyczne lub oczywiste. Albo wszystko po trochu.

Pomimo redakcji Zaslowa, mam wrażenie, że w tekście często zauważyć można irytującą nieco manierę, rodzaj choroby zawodowej większości nauczycieli (dowolnego szczebla), którzy przepracowali w zawodzie dziesięć i więcej lat – chodzi mi skłonność do dzielenia ludzi na dwa tylko gatunki: nauczycieli i uczniów. Z założenia nauczyciele są nieskończenie mądrzejsi od tych drugich, mogą, a nawet powinni pouczać i nauczać. Nauczyciel może największe komunały wygłaszać tak, jakby były to jego własne epokowe odkrycia, a uczniowie… mają prawo podziwiać te perełki mądrości z rozdziawioną paszczą i w zachwycie.
Wydaje mi się, że czytelnicy, którzy mają w rodzinie nauczycieli, będą wiedzieli, o co mi chodzi. Poza tym sam Pausch przyznaje się do zamiłowania do kredek białych i czarnych ze wszelkimi konsekwencjami tegoż.

Krótko mówiąc moja ocena książki brzmiałaby w skrócie tak: być może urokliwa i romantyczna, ale w sumie mocno naiwna i bez większej wartości merytorycznej.

Na początku wspomniałem o eksperymencie i – ewentualnie – doświadczeniu.

Z rozmysłem i celowo, pisząc o „Ostatnim wykładzie”, nie wspomniałem o elemencie, który tu jest bardzo ważny, może najważniejszy, choć nie jestem pewien, czy takim być powinien…
A chodzi o to, że ostatni wykład Pauscha w Carnegie Mellon jest faktycznie ostatnim wykładem w jego życiu, bowiem Pausch jest śmiertelnie chory – umiera na raka trzustki. Przeszedł operację, paskudną chemioterapię, ale ostatecznie nic to nie pomogło – pojawiły się przerzuty. Wiadomo, że szans nie ma już absolutnie żadnych. Pauschowi zostało kilka miesięcy życia, na pewno jednak nie więcej niż pół roku.

W tym momencie dokonuje się cudowna metamorfoza: zawartość książki nie uległa zmianie, ale jak z takiej perspektywy postrzegać treść? Randy Pausch umiera, to jego ostatnie wystąpienie, rzec by można, że jego ostatnie słowa. Coś takiego MUSI mieć istotne, a nawet wielkie znaczenie i głęboki sens. Po prostu MUSI – z założenia.
Naiwniutkie (delikatnie mówiąc) i problematyczne rady życiowe w stylu „przyjaciołom kupuj w prezencie pluszowe zabawki”, nabierają jakiegoś specjalnego sensu i nieomalże metafizycznego znaczenia. Wypowiedział je przecież w swoich ostatnich słowach umierający Randolph Pausch, a więc…
„Wypowiedział”? Oczywiście, że „wypowiedział”! A nawet „wygłosił”! On umiera, a to znaczy, że zwykłe „powiedział” lub „stwierdził” wydaje się niewystarczające i jakieś takie… przyziemne.

Czy fakt choroby i bardzo bliskiej śmierci odmienia zawartość książki i jej znaczenie? Czym byłby „Ostatni wykład” gdyby jego autor cieszył się świetnym zdrowiem, a zrealizował go po prostu z okazji przeniesienia na podobne stanowisko na innym uniwersytecie?

Co ja ostatecznie oceniam? Czy poradnik na dobre życie Randolpha Pauscha, czy może jego… umieranie?