środa, 12 marca 2008

005 Lata sześćdziesiąte

Niecodziennik, to jest autopamflet prywatny nie codziennie pisany – obrazek 005.


Lat pięćdziesiątych, z oczywistych względów, nie kojarzę zupełnie, natomiast z okresem 1962-1965 bywa już różnie. Wprawdzie czasem mam wątpliwości, czy faktycznie pamiętam jakieś wydarzenie, czy tylko opowieść o nim, ale nie dzieje się tak zbyt często. Niewątpliwie jednak pewien jestem, że…

Sklepik „Ruchu” po drugiej stronie ulicy Ozimskiej, który często obserwowałem z okna „kołchozu” i w którym często bywałem, miał drewniane podłogi. Po prostu z desek, jak w mieszkaniach. Tak samo było w sklepie z rowerami na ulicy Koraszewskiego i prawdopodobnie w wielu innych, ale te dwa pamiętam na sto procent. Oczywiście wtedy nie zastanawiałem się nad tym faktem, bo i niby czemu. Przypomniał mi się po latach, kiedy w sklepach wszędzie były już rozmaite płytki, kafle, a czasem nawet wykładzina.

Podobnie było z piecami w sklepach i spluwaczkami w urzędach. O tym, że przecież coś takiego kiedyś istniało, że to pamiętam z dzieciństwa, uzmysławiałem sobie często po wielu latach przy jakiejś innej okazji, albo i bez wyraźnej okazji.
Na przykład piece w sklepach wróciły w mojej pamięci dzięki odwiedzinom w księgarni, w niewielkiej miejscowości o nazwie Biała Prudnicka – tam, na zapleczu, stał taki właśnie piec i jeśli się nie mylę używany był przynajmniej do połowy lat dziewięćdziesiątych XX wieku.

O ile piece w sklepach czy biurach nie powinny, na tak zwany „zdrowy rozum”, być niczym dziwnym –centralne ogrzewanie to wprawdzie wynalazek z czasów faraonów, ale w powszechnym użyciu w Opolu pojawiło się jednak nieco później – to spluwaczki z perspektywy czasu wydają mi się jakimś curiosum. Czy ludzie w tamtych czasach tak się różnili fizjologicznie od współczesnych, że nie byli w stanie przełykać śliny i musieli ją wypluwać? No, bo jeśli musieli, to spluwaczki faktycznie miały sens – lepiej, żeby pluli do nich, niż na podłogę.

Żadna ulica w mieście nie miała nawierzchni asfaltowej. Te ważniejsze wyłożone były granitową kostką brukową, a boczne, na peryferiach, po prostu kamieniami polnymi różnego kształtu i koloru - nazywano to „kocimi łbami”.
Z czasem zdecydowaną większość ulic pokryto asfaltem, żeby w latach dziewięćdziesiątych, z dwóch czy trzech najbardziej reprezentacyjnych ów asfalt zerwać i odsłonić… granitową kostkę brukową, która w międzyczasie stała się ponoć wartym zachowania i eksponowania zabytkiem. Gdzieniegdzie pozostały także, celowo odrestaurowane, „kocie łby”.

Po mieście poruszaliśmy się zwykle pieszo lub autobusami MPK. Autobusy Miejskiej Komunikacji Samochodowej były wszystkie koloru czerwonego, natomiast autobusy PKS (Państwowa Komunikacja Samochodowa), którymi ludzie dojeżdżali do miast i wsi w obrębie województwa, były niebieskie. Uważałem to i nadal uważam, za wygodne i praktyczne, zwłaszcza, że obowiązywało w całej Polsce – z bardzo daleka widać było, jakiego typu autobus zbliża się do przystanku. Dziś, kiedy wszystkie autobusy oblepione są rozmaitymi reklamami, identyfikacja nie jest już taka prosta.

W czerwonym (miejskim) autobusie, zaraz obok wejścia, a wchodziło się wtedy tylko i wyłącznie tyłem, było specjalne miejsce dla pani sprzedającej bilety, konduktorki. Przejazd osoby dorosłej kosztował 50 groszy, a dziecka 30. Mniej więcej w tym samym czasie 50 groszy kosztowała zwykła bułka. Była to kwota raczej symboliczna.

W tamtych czasach nie było żadnych deptaków, czyli ulic zamkniętych dla ruchu kołowego, którymi można byłoby spacerować całą szerokością. Jedna z linii autobusowych biegła na przykład wzdłuż ulicy Krakowskiej, przez plac Wolności, Rynek do Ronda. „Rondo” celowo piszę z dużej litery – było wtedy tylko jedno i nie miało żadnej specjalnej nazwy – chyba, że za nazwę własną uznać właśnie „Rondo”. Obecnie jest to plac Konstytucji 3 Maja.
Z opowiadań wiem, że mój ojciec proponował Miejskiej Radzie Narodowej jakąś nazwę dla niego, ale odpowiedziano mu grzecznie, że nie ma potrzeby nazywania jakkolwiek jedynego Ronda w mieście. Wydarzenie to służyło matce bardzo długo do demonstrowania głupoty czy bezmyślności ojca, gdyż według niej, o tym właśnie jego propozycja świadczyła.

Na opolskim Rondzie nie było wtedy jeszcze wieżowców (bloków 10-11 piętrowych), ani estakady. Jedynie okrągły klomb z trawą i kwiatami, na którym stał samolot – pamiątka z czasów II Wojny Światowej.
Co ciekawe, czterdzieści lat później, adres: plac Konstytucji 3 Maja nadal jest pustym dźwiękiem i miejscem, którego prawie nikt z niczym nie kojarzy, natomiast gdzie są wieżowce na Rondzie, wiedzą wszyscy. Inna sprawa to to, że wprawdzie w mieście przybyło skrzyżowań o ruchu okrężnym, ale żadnego z nich nikt z tubylców nie nazwałby rondem – są po prostu za małe i… zbyt nowe.

Niedaleko „kołchozu” (jak się mieszka w centrum małego miasta, to właściwie wszędzie jest blisko), u zbiegu ulic Reymonta i Kamiennej była kuźnia. Taka prawdziwa, z kowalem, paleniskiem, miechami i kolejką koni czekających na podkucie. Transport wozami zaprzężonymi w konie może już nie przeważał, ale nadal był czymś zupełnie normalnym i powszechnym. Lubiłem obserwować konie i ich podkuwanie. Żal mi też ich było, bo wydawało mi się, że ten „zabieg” na pewno je boli.


* * *

Ważnych, osobistych przeżyć z tego okresu zachowało mi się w pamięci kilka.

Miałem około 5 lat, kiedy przy okazji banalnego przeziębienia okazało się, że mam niebezpieczne wręcz problemy z krzepliwością krwi. Kiedy zanadto podniosła mi się temperatura, dostałem krwotoku z nosa, którego nie dało się powstrzymać ponad dwie doby.
Podobno było dość groźnie. Karetki z bezradnymi lekarzami przyjeżdżały i odjeżdżały, wynoszono kolejne kubełki z pokrwawionymi tamponami, a krew mi z nosa leciała nadal, może nie jakimś wielkim strumieniem, ale jednak stale…

Pamiętam, jak w jakiejś gorączkowej malignie, albo z powodu postępującego osłabienia, zaczęło mi się w pewnym momencie wydawać, że w pokoju widzę białą postać lekarza. Jednak jednocześnie dobrze wiedziałem, że go tu jeszcze nie ma – nie wiem, jak coś takiego było możliwe, ale się działo. Powiedziałem wtedy: „panie doktorze, niech mnie pan ratuje, ja nie chcę umierać”.
Ten „ja”, który lekarza widział, powiedział to faktycznie do niego – autentycznie nie chciałem umierać (wtedy jeszcze zależało mi na życiu) i bałem się śmierci. Drugi „ja”, który zdawał sobie sprawę, że lekarza w rzeczywistości jeszcze nie ma, powiedział to, żeby „dokopać” rodzicom – może, słysząc jak ich dziecko żebrze o życie - zrobią w końcu coś skutecznego.
Czyżby pierwsza świadoma (no, na wpół świadoma) próba psychomanipulacji?

Ostatecznie wyciągnął mnie z tego w jakiś tajemny sposób, sprowadzony prywatnie pediatra, doktor Wąsiewicz. Swoją drogą 30 lat później jego metody leczenia dzieci nadal były mocno kontrowersyjne.

Od tego czasu, przy każdym przeziębieniu, które zdarzało mi się przynajmniej 4-5 razy w roku, natychmiast podawano mi witaminę „K” – preparat zwiększający krzepliwość krwi. Wprawdzie krwotoki ćprzy wysokiej gorączce zdarzyły mi się jeszcze kilka razy, ale to było już głupstwo, z którym lekarze radzili sobie w pół godziny.

W najmłodszych latach kilkakrotnie próbowano mnie ulokować w żłobku, a później w przedszkolu. Eksperymenty kończyły się fiaskiem najdalej po 2-3 dniach, bo ja podobno zupełnie się do takich zbiorowisk nie nadawałem. Ostatecznie cud się stał, kiedy miałem prawie sześć lat. Kolejne przedszkole, tym razem już najstarsza grupa – starszaki i… udało się. Spodobało mi się tam, chętnie do tego przedszkola chodziłem, a bywało i tak, że prosiłem matkę, żeby nie odbierała mnie zbyt szybko – tak mi w nim było dobrze.
Czasem jednak, kiedy rodzina z jakiegoś powodu nie odbierała mnie faktycznie zbyt długo i byłem odprowadzany do domu przez wściekłą przedszkolankę, albo zostawiano mnie samego, po ciemku, przed furtką zamkniętego przedszkola, było już zdecydowanie mniej miło.
Takie przypadki zdarzały się częściej niż bym sobie życzył. Matka zdaje się pracowała już wtedy w PIH-u i jeździła na delegacje po całym województwie, ojciec w tym czasie spędzał już chyba coraz więcej czasu z kochanką, ciotki i wujkowie też mieli jakieś tam swoje sprawy i tak…
Na szczęście przedszkole dzieliło od „kołchozu” zaledwie kilkaset metrów, więc z czasem opiekunki w przedszkolu nauczyły się w razie czego puszczać mnie do domu samego.

W przedszkolu miałem pierwszego w życiu przyjaciela – Jurka. Spędzaliśmy ze sobą dużo czasu, zawsze bawiliśmy się razem. Znajomość ta zapoczątkowała pewien schemat, który funkcjonował przez większość mojego życia z niezbyt częstymi wyjątkami od reguły: dobry, bliski przyjaciel, potem długo, długo nic i wreszcie kilku lub kilkunastu znajomych, emocjonalnie właściwie dosyć mi obojętnych. W kilkuosobowej paczce równorzędnych kumpli jakoś nie potrafiłem się odnaleźć.

Na zakończenie przedszkola dostałem świadectwo ze zdjęciem zrobionym w piaskownicy wraz z dużym, drewnianym autem i łopatką. Pamiętam jak to zdjęcie było robione, jaką pozę kazano mi przybrać itd. Świadectwo mam do dziś.

Z okresu „kołchozowego” pamiętam też wczasy z matką w Krynicy. Góry, sanki, śnieg po pas, słońce, na którym można się było opalać, zawody bobslejowe (roztrzaskał się wtedy na torze Niemiec Krüger), wspaniałe jedzenie w domu wczasowym, a w tym zupa cytrynowa – potrawa, której nie miałem okazji jeść już nigdy później - i inne takie atrakcje powodowały, że wspominam ten wyjazd bardzo miło.
Wiele lat później dowiedziałem się, że nastąpił on jednak w dość dramatycznych okolicznościach: zima stulecia, potworne mrozy w mieście, niedostatek węgla do ogrzewania mieszkania… Czy to nie wtedy nocą dziadkowi przymarzły wąsy do ściany? W każdym razie załatwione z dnia na dzień wczasy były raczej formą ewakuacji małego dziecka z warunków z trudem nadających się do życia, a nie beztroskim wypadem na zimowisko.

W wieku lat czterech czy pięciu, po raz pierwszy w życiu zobaczyłem telewizor. Mój najmłodszy wujek zabrał mnie do jakiegoś swojego kolegi, w którego domu ten cudowny wynalazek się pojawił. Chłopcy (wujek jest ode mnie starszy o zaledwie osiem lat) oglądali odcinek filmu „Zorro”, a ja po kilkunastu minutach uznałem, że jest to nudne, nieciekawe i zupełnie niezrozumiałe. Telewizja mocno mnie rozczarowała.

W 1963 roku urodził się mój brat. Trochę to zaskakujące, biorąc pod uwagę pogarszające się stosunki między moimi rodzicami, no ale jakoś się stało. Co ciekawe, ja jego pojawienia się w domu zupełnie nie pamiętam. Jedyny obrazek, jaki zachował mi się w pamięci, to wózek dziecinny, który ktoś kołysał. Jednak, żeby zajrzeć do środka i zbadać zawartość wózka, byłem jeszcze za mały.

W 1965 roku wyprowadziliśmy się z „kołchozu” do nowego mieszkania w blokach.