„Małe sekrety” – Jennifer Hillier
Zaczyna się od porwania czteroletniego Sebastiana w centrum handlowym w Seattle. Jego matka, Marin, zbyt zajęta była esemesowaniem ze swoim mężem, Derekiem, żeby dopilnować synka. Nagrania z kamer pokazywały, jak chłopiec bez oporu odchodzi z osobą przebraną za świętego Mikołaja.
Półtora roku później Marin Machado, po różnych terapiach, wraca do pracy – jest wziętą fryzjerką i właścicielką kilku salonów fryzjersko-kosmetycznych. Uczestniczy w jakichś spotkaniach nieformalnej grupy wsparcia (na zapleczu bufetu, baru z pączkami), na których z zapałem uprawia samobiczowanie, użalanie się nad sobą, rozdrapywanie ran itp. Marin uważa, że gdyby pozwoliła sobie powoli przestać cierpieć i jakoś w końcu zacząć wracać do normalnego życia, to byłoby nie w porządku wobec synka, Sebastiana. Tego, że jej postawa jest mocno nie w porządku wobec Dereka (ostatni seks kilkanaście miesięcy temu), jakoś nie dostrzega. Marin wynajmuje detektywkę (skoro jest adwokatka i psycholożka, to trzeba konsekwentnie, prawda?), ale ta odkrywa tylko, że Derek Machado, odnoszący sukcesy biznesmen, producent zdrowej żywności, ma romans od kilku miesięcy.
W związku z ewidentną bezradnością w sprawie zaginionego dziecka, Marin z jakąś przewrotną satysfakcją i zapałem przyjmuje okazję, żeby powalczyć o męża. Wspierana radami przyjaciela, Sala Palermo, byłego kochanka i człowieka o wątpliwych intencjach oraz problematycznej moralności, podejmuje akcję przeciwko dwudziestoczteroletniej kochance męża, McKenzie Li (studentce i baristce), która momentami staje się jakby drugą narratorką powieści.
„Małe sekrety” to thriller psychologiczny niezłej klasy, w którym prawie każda z osób dramatu skrywa mniejsze lub większe sekrety i… kłamie.
To ciekawe, obserwować kłamcę, kiedy się wie, że kłamie. Ledwie dostrzegalne tiki twarzy, przerywany kontakt wzrokowy, drobne drganie różnych części ciała. Takie rzeczy, na które można nie zwrócić uwagi, jeśli się nie wie, że ta osoba kłamie. Takie, o których nigdy się nie pomyśli, że są istotne, jeśli komuś się ufa, ponieważ wtedy można założyć, że wszystko, co ten ktoś mówi, jest prawdą. Jeśli ktoś kocha, nie powinien okłamywać ukochanej osoby.
Marin, co dla mnie jest kompletnie niezrozumiałe, nie powiedziała mężowi, że wynajęła horrendalnie drogą detektywkę, jednak nie chodzi tu o pieniądze; państwo Machado są bardzo zamożni. Cóż byłoby dziwnego we wspólnym wynajęciu kogoś takiego, gdy FBI (porwanie dziecka to przestępstwo federalne) nie dało sobie rady?
Ty złodziejska dziwko trzymaj się z daleka od mojego męża ty zdziro ty pizdo ty kurwo zamorduję cię wyrwę ci ten pierdolony dzbanek roztrzaskam go i zedrę z ciebie twarz odłamkami szkła.
Być może rzeczywiście nienawiść jest lepsza od apatii i depresji, ale kiedy zmienia się w żądzę mordu, robi się mniej… korzystnie. Z typowo kobiecą logiką Marin Machado ma pretensje nie do męża, który złamał obietnice małżeńskie, ale do McKenzie Li, która nie miała przecież wobec niej żadnych zobowiązań, nie miała moralnego obowiązku lojalności, wierności itp.
Wciągająca fabuła, całkiem nieźle kumulowane napięcie, zagadka, którą chce się poznać, rozwikłać, ale też czasami irytujące, bo niezrozumiałe, zachowania i postawy bohaterów. Ale jest możliwe, że czytelniczki tego nie zauważą, że dla kobiet nie będzie to żadnym wyzwaniem. W każdym razie dobra zabawa – polecam. Facetom też i mimo wszystko. Wprawdzie powieść zaczynała się jak pozycja typowa dla kobiet – porwane dziecko, mąż ma kochankę, oj, oj, oj, jak cierpię, jednak szpilki założę marki X, a sukienkę z salonu Y – ale w czytaniu okazała się wciągająca. Zwłaszcza że do samego końca (no, prawie) nie wiadomo, czy mały Sebastian w ogóle żyje. A tego koniecznie trzeba się dowiedzieć.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz