piątek, 16 grudnia 2022

Bo najważniejsze są pozory

 „SPATiF. Upajający pozór wolności” – Aleksandra Szarłat

SPATiF – Stowarzyszenie Polskich Artystów Teatru i Filmu. Ale SPATiF-em nazywano też w pewnym skrócie, jak rozumiem, Klub Aktora tegoż Stowarzyszenia, działający w Alejach Ujazdowskich 45 w Warszawie. Modna i znana kiedyś restauracja, knajpa. Ale właściwie to nawet dwie. Mały SPATiF przy Pankiewicza oraz ten duży, właściwy otwarty w Alejach Ujazdowskich (wtedy jeszcze Aleja Stalina).

Punkt widzenia środowiska artystycznego przedstawia Maryna Kobzdejowa: Komunizm był dla nas wszystkich czymś, co należy po prostu przeczekać. Praca była czymś, czego się wtedy nie uprawiało. Zarabianie pieniędzy nie było w dobrym tonie. W dobrym tonie było posiadanie pieniędzy [1].

O historii Stowarzyszenia i Klubu napisała Szarłat książkę znakomitą. Znakomitą także z powodu tego, co prawie napisała, a czego można się domyślić, z powodu wniosków, jakie uważna lektura może pomóc wyciągnąć i całej reszty. Jeśli niezupełnie jest jasne, o co mi chodzi, wyjaśniam na przykładzie z książki.

Również filmowcy nie zasypują gruszek w popiele. Na początku zajmują pałacyk fabrykanta Oskara Kona przy ulicy Targowej.
/…/
Kiedy brakuje sprzętu – a brakuje wszystkiego – władze wyrażają zgodę na wyprawę filmowców do dawnej wytwórni UFA w Berlinie. Jak wspomina Kazimierz Kutz, rekwirują tam kamery, lampy, wózki, całe osprzętowanie i jako łup wojenny przywożą do Łodzi[1].

Przemyślenia i wnioski osoby czytającej ze zrozumieniem, a przynajmniej uważnie i nieotumanionej propagandą:
a) Jak to „zajmują pałacyk”? Kupili go? Może dostał go w prezencie od pana Kona lub jego rodziny znakomity reżyser, Aleksander Ford (właściwie: Mosze Liwszyc)? A może Oskar Kon nie przeżył wojny, a filmowcy po prostu zagarnęli bez skrupułów własność jego spadkobierców?
b) W czasie wojny i okupacji niemieccy najeźdźcy i bandyci rabowali i wywozili do siebie z Polski wyposażenie fabryk i zakładów przemysłowych. Wygląda na to, że my, Polacy, robiliśmy tak samo, ale już po zakończeniu wojny. Łup wojenny i grabież w czasach pokoju?

W tym momencie przychodzi mi na myśl cytat z innej książki: Jeśli ktoś Kalemu zabrać krowy, to jest zły uczynek. Dobry, to jak Kali zabrać komu krowy[2].

Ważny jest podtytuł książki, a w nim określenie „pozór”. Władzy nie zależało na tym, żeby zamknąć wszystkie takie miejsca – ludzie zaczęliby wtedy spiskować i knuć po domach, więc ustalenie kto, z kim, dlaczego, przeciwko komu, jak itd. byłoby znacznie trudniejsze. Wobec znacznego nasycenia tego środowiska tajnymi współpracownikami, wygodniej było mieć ich pod ręką i w kupie w modnym i uczęszczanym przez elity lokalu. Klub był potrzebny zarówno elitom, jak i władzy. Jedni mogli tam bezkarnie opowiadać polityczne kawały, z czego cieszyli się jak dzieci z wyrobów czekoladopodobnych, drudzy na bieżąco obserwowali, co się w tym środowisku dzieje.

Powstają kluby aktora, dziennikarzy, architektów, prawników, lekarzy…
– Dlaczego władza zgadzała się na ich tworzenie? – pytam Ignacego Gogolewskiego w lipcu 2020 roku.
– Władza uznała, że jak nie pozwoli, będzie gorzej, bo ludzie się rozejdą, a tak wszystkich ma na oku – wyjaśnia aktor. – To chyba lepiej, niżby środowisko miało zejść do podziemia. Świetne pole do inwigilacji. Pozwolenie na działanie takich klubów jest dobrym przykładem na to, jak postępować z ludźmi kultury[1].

Poznając losy SPATiF-u zaczynam rozumieć, że temu Klubowi „komuna” była niezbędna do życia. Skończyła się era PRL i padł Klub SPATiF-u. Tak, tak, wiem, działa do dziś, ale – jak twierdzą dawni bywalcy i miłośnicy – to już zupełnie nie to. Rozumiem to bardzo dobrze, bo w podobny sposób straciło rację bytu wiele kabaretów.

Kolaborantami bezpieki okazali się reżyserzy (Marek Piwowski i in.), aktorzy (Maciej Damięcki i in.), pisarze (Andrzej Kuśniewicz, Andrzej Szczypiorski, Wacław Sadkowski, Ryszard Kapuściński itd.) oraz wszelkiej maści „ludzie kultury" (Andrzej Drawicz, Lech Isakiewicz, Tadeusz Sznuk, etc.), nie mówiąc już o licznych politykach (Michał Boni plus legion).
/.../
Zaś kultowym symbolem kolaboracji stała się TW-kariera twórcy „kultowego” „Rejsu”, Marka P., który »kablował« gwoli zyskania paszportu, plus kilkakrotnie smarowane dla SB wypracowania Agnieszki Osieckiej (formalnie niezwerbowanej), która robiła to też, by uzyskać paszport[3].

„SPATiF” Aleksandry Szarłat to nie tylko historia Stowarzyszenia i Klubu, w czasach ich świetności, to także, a może przede wszystkim, historia miasta, państwa, znanych ludzi tworzących sztukę przed duże „S”. I wreszcie humor. Opisy pijackich ekscesów może nie zawsze mnie bawiły, ale pozostałe bywały zabawne… czasem.
Gość w SPATiF-ie zamawia kaczkę, a jego towarzysz przy stoliku woła – a dla mnie basen! Prawda, jakie to śmieszne? Jak głębokie i inteligentne poczucie humoru za tym stoi?

Tu pozwolę sobie na pewną dygresję. Bywało, że i ja opowiadałem z zapałem historyjki dziejące się „za moich czasów”, ale ktoś mi wreszcie uświadomił, że tęsknię nie za osobami, miejscami, zdarzeniami, ale za swoją młodością i tym, jak się wówczas czułem, a coś takiego prawie nie da się opowiedzieć. Od tego momentu historyjek z lat dawnych staram się opowiadać mniej i… krócej. Takie opowiastki widziane przez pryzmat młodości oraz trzy czwarte litra, często bez tego pryzmatu nie są już tak pociągające.

Kapitalna opinia o Klubie Janusza Głowackiego:
Przychodziło się tam ponarzekać, że nic nie można, że nie warto pisać, bo chuje nie chcą puścić, że ta kurwa ma dobrze, bo się z nimi zadaje, że ten kutas dostał paszport, a ja nie. Narzekali też pijani tajniacy, że niby jak mamy was podsłuchiwać na takim chujowym sprzęcie[1].

Przed wojną w Ziemiańskiej zbierali się ludzie z „towarzystwa”, po wojnie, w SPATiF-ie ludzie ze „środowiska” – tak czy owak elita. „SPATiF” Szarłat ulepiła z dziesiątków, może nawet setek, relacji ludzi ze „środowiska”, bywalców Klubu. Są to fragmenty rozmów z nimi, wywiadów, artykułów, książek wspomnieniowych, audycji i innych. Zwykle relacje tych osób są zbieżne, na przykład wszyscy pamiętają wyjątkowo tanią wódkę. Zdarzają się jednak też różnice. Według jednych w SPATiF-ie tańczono często i spontanicznie, ale pewna uczestniczka tych spotkań (bywała wiele lat po trzy razy w tygodniu) twierdzi, że żadnych tańców nigdy tam nie było. Podobnie z jakimiś kartami klubowymi – jedni pamiętają inni uważają, że nie istniały. Jednak te nieścisłości nie mają większego znaczenia, są raczej ciekawostką niż okazją do kwestionowania ogólnego obrazu. Poza tym trzeba zdać sobie sprawę, że te relacje dotyczą zdarzeń sprzed 30-60 lat, a pamięć ludzka bywa zawodna.

Pięćset pięćdziesiąt stron, zdjęcia (świetne – szkoda, że nie więcej), ale pochłaniałem łapczywie, przeciągając lekturę do późnych godzin nocnych. Nie jestem warszawiakiem, ani artystą teatru czy filmu, a mimo to uważam „SPATiF” za dzieło wyjątkowo ciekawe. Mógłbym też napisać o nim znacznie więcej, o stolikowej edukacji, o Sokratesie naszych czasów, o skandalach literackich, o sprawie Iredyńskiego, o amorach z dramatem w tle, o… kolejne skojarzenia, kolejne ciekawostki, zdarzenia, sytuacje, ale nie o to przecież chodzi. Więc na zakończenie już tylko refleksja autorki:

Może więc przydałaby się nowa Wyspa Wolności?
Ależ ona jest! Tyle że nie przypomina ani tej z Ziemiańskiej, ani tej ze SPATiF-u. Nie ma tu kelnerek ani rozbawionego towarzystwa. Jest laptop. Często alkohol. Zamiast anegdot – memy. Albo hejt.
Wyspa samotników spotykających się na platformach społecznościowych[1].





---
[1] Aleksandra, Szarłat, „SPATiF. Upajający pozór wolności”, wyd. Czarne, 2022, eBook.
[2] Źródło: https://pl.wikisource.org/wiki/Strona:Henryk_Sienkiewicz-W_pustyni_i_w_puszczy.djvu/376
[3] Waldemar Łysiak „Lider”, Nobilis, 2008, strona 262-263.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz