środa, 13 lutego 2019

Kobiety są cacy, mężczyźni nie


„Vox” – Christine Dalcher

Kiedy religia i władza łączą siły, otwierają się wrota piekieł i budzą się demony…

Nie lubię feministek. Mizoginów i seksistów też nie. Zapewne dlatego, że lubię i szanuję kobiety. Uważam, że to feministki właśnie kreują obraz kobiet, jako istot niezdolnych do posługiwania się zdrowym rozsądkiem i logiką, niestabilnych emocjonalnie, słabszych i głupszych od mężczyzn. Przecież właśnie dlatego domagają się specjalnego traktowania, wyjątkowych praw, przywilejów… Ktoś, kto uważa się za równego innym, nie żąda specjalnych parytetów – proste.
A zaledwie kilka dni temu internet huczał po wypowiedzi/pytaniu fińskiej feministki (Saara Särmä): Czy biały, heteroseksualny mężczyzna jest jeszcze człowiekiem?
W każdym razie z tych powodów z pewnym uprzedzeniem podchodziłem do debiutu pani Dalcher.  Kobiety tak sterroryzowane, że mogą wypowiadać tylko sto słów na dobę? No, bez przesady! Jednak – jak to już wspominałem – powieść (każda powieść) składa się z dwóch elementów: pomysłu (fabuły) oraz warsztatu pisarskiego autorki/autora. Więc szukając tego drugiego, zacząłem jednak czytać.

Urny wyborcze nie są dla kobiet, do których należy inna sfera życia, niesamowicie ważna i odpowiedzialna. Kobieta jest mianowaną przez Boga strażniczką ogniska domowego. Powinna uświadomić sobie w pełni, że jej rola żony i matki, rodzinnego anioła, jest najświętszym, najbardziej czcigodnym zaszczytem, jakiego mogą dostąpić śmiertelnicy i powinna się wyzbyć jakichkolwiek wyższych aspiracji, nie ma bowiem nic równie wzniosłego, co mogłaby osiągnąć osoba śmiertelna*.

Nie, rzecz nie dzieje się i nie dotyczy jakiegoś zapyziałego kraju islamskiego, ale USA. I nie chodzi o przejęcie władzy przez muzułmanów – takich zmian dokonali chrześcijanie, głównie katolicy i protestanci. Zmiany w prawie, przepisach, mentalności, zwyczajach, nie były nagłe i nie pojawiły się w wyniku jakiegoś przewrotu – to był proces trwający wiele lat. I odbył się demokratycznie… mniej więcej. Bo nic tak nie umacnia zła, jak bezczynność dobrych ludzi.

Kiedy inne kobiety, jej koleżanki, znajome, walczyły z nadciągającym ciemnogrodem, doktor Jean McClellan, neurolingwistka, zajęta była romansem oraz swoimi badaniami oraz karierą naukową – co też jest niezłym prztyczkiem w nos wymierzonym ludziom biernym politycznie, takim, co to… na wybory nie pójdę, bo to i tak nic nie zmieni. Główna bohaterka, Jean McClellan, dowiaduje się poniewczasie, że może jednak miało to sens. Tylko, że teraz, nie ma już ona praw wyborczych. Nie ma paszportu, nie wolno jej mieć i czytać książek, na poczcie nie sprzedadzą jej znaczka, a w sklepie papierniczym długopisu. Specjalne służby pilnują, żeby kobiety nie posługiwały się językiem migowym albo jakimś podobnym systemem porozumiewania się. Jeśli w ciągu doby kobieta lub dziewczynka wypowie więcej niż sto słów, specjalna bransoleta na nadgarstku razi ją prądem.

Seks przedmałżeński i pozamałżeński został oficjalnie uznany za przestępstwo**.

Homoseksualiści wtrąceni zostali do więzień, cudzołożnice harują na farmach Dakoty Północnej.  Amerykańska Liga Cnoty kontroluje prawie wszystko. Prawie, bo nie potrafi wyleczyć afazji Wernickego***… ani jej wywołać. Jeszcze nie.

Współczesny świat charakteryzuje swoisty dualizm. Z jednej strony niesłychany rozwój techniki i technologii, będący wynikiem panowania człowieka nad materią, a z drugiej coraz bardziej niepokojące zjawiska społeczne – depresje, samobójstwa, uzależnienia, przestępczość… nie ma chyba miesiąca, żeby w jakiejś szkole w USA nie ginęli uczniowie, dzieci, od strzałów z broni automatycznej.
Chodzi teraz o to, by nie rezygnując z pierwszego, przemodelować drugie. Stąd pomysł, by cofnąć USA o jakieś 70-80 lat, to jest do czasów, w których prawdziwie amerykańskie i chrześcijańskie wartości miały jeszcze znaczenie. A zaraz potem skorygować jeszcze trochę bardziej i jeszcze, i jeszcze – wynik tego… zabiegu jest widoczny w pierwszych rozdziałach książki.

Kiedy brat prezydenta uległ wypadkowi (czy aby na pewno wypadkowi?), dr McClellan zostaje zaproszona do powrotu do pracy i laboratorium, i kontynuowania przerwanych kiedyś badań. Oczywiście mężczyzna, który kierował instytutem po odejściu kobiet, był zupełnie nieudolny, jak to samiec. McClellan właściwie nie ma wielkiego wyboru, tym bardziej, że przedstawiciele władzy zdejmują jej, liczącą słowa, bransoletę, a to jednak jest sporo warte. Tak więc główna bohaterka wraca do swojej pasji i życia nieco bardziej zbliżonego do normalności (ale tylko trochę zbliżonego), wytargowała też od prezydenta wolność dla córki, ale powoli zaczyna domyślać się, że powrót do zdrowia Bobby’ego Myersa, brata prezydenta, chyba nie wszystkim jest na rękę. Nie jest też wykluczone, że kwestia jego zdrowia i on sam jest pionkiem w grze… o wszystko.

Nieco zaskoczył mnie pomysł wykorzystania w kampanii reklamowej hasztagu #MeToo. Chyba specjaliści od marketingu coś przeoczyli. Z rok temu była to jeszcze wartościowa akcja, otwierająca drogę do poważnej debaty społecznej. Obecnie jednak coraz częściej wywołuje oburzenie, zniecierpliwienie i niesmak. Zwłaszcza po tym, gdy jedna z czołowych postaci ruchu MeToo, włoska aktorka Asia Argento, zapłaciła w ramach ugody przedsądowej kilkaset tysięcy dolarów mężczyźnie, który oskarżał ją o molestowanie seksualne. O podobne zachowania została oskarżona też znana feministka, Avital Ronell, wykładająca na Uniwersytecie w Nowym Jorku. Dziś MeToo coraz częściej jest sposobem na zwrócenie na siebie uwagi przez celebrytów, a także wyłudzanie odszkodowań. W końcu ktoś też zdał sobie sprawę, że w cywilizowanych krajach publiczne oskarżanie kogokolwiek (nie skazanego prawomocnym wyrokiem sądu) o popełnienie przestępstwa, narusza prawo, a do łamania prawa nie powinno się nawoływać ani nakłaniać. Kiedy jeszcze pojawiły się odmiany tej akcji, na przykład #ChurchToo (stop molestowaniu w Kościele!), zrobiło się jakby polityczno-histerycznie. A szkoda, bo wartościowa akcja stała się… dwuznaczna.

Rozbawiło mnie stwierdzenie, że przeciętny człowiek wypowiada codziennie 16 tysięcy słów, bo to jest jakieś 25-30% średniej grubości książki. Jestem pewien, że częściej wypowiadam poniżej stu słów dziennie niż ponad 16 tysięcy. Oczywiście zależy to od okoliczności, stylu życia i innych takich. Przede wszystkim jest jednak kwestią wolnego wyboru, a nie przymusu.

Świetny pomysł miała autorka, żeby powieść podzielić na mnóstwo krótkich rozdziałów. Dzięki temu czyta się ją gładko, bez znużenia, dynamicznie. I choć nadal kwestię stu słów uważam za przesadną, przerysowaną, to książka jako taka warta jest przeczytania ponad wszelką wątpliwość.

W pełni zgadzam się z Christine Dalcher co do tego, że partnerzy kobiet dzielą się na mężczyzn i owce. Te, które trafiły na owcę, mają pecha. Te, którym trafił się mężczyzna… natychmiast i wszelkimi sposobami próbują zmienić go w owcę. Jeśli/kiedy im się to uda, zaczynają nim gardzić i szukają jakiegoś emocjonalnie niedostępnego przemocowca, bo przecież wiadomo, że łobuz kocha najbardziej.


Ciekawostka: ten tekst zawiera około tysiąc wyrazów.




---
* Christine Dalcher, „Vox”, przekład Radosław Madejski, Muza, 2019, s. 73 (tekst przed korektą).
** Tamże, s. 159.
*** Odkryty przez Carla Wernickego obszar kory mózgowej ulokowany w polu Brodmanna. Uszkodzenie tegoż (afazja) powoduje zaburzenia mowy, a nawet niemotę.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz