„Stacja Jedenaście” – Emily St. John Mandel
Powieść kojarzy mi się z „Bastionem” Kinga, tyle że jest znacznie słabsza. Natomiast myśl przewodnia („samo przetrwanie nie wystarcza”) zaczerpnięte jest z serialu „Star Trek”.
Akcja powieści rozgrywa się w dwóch planach czasowych. Współczesny świat, mniej więcej obecnie w znanej czytelnikom rzeczywistości, oraz kilkadziesiąt lat później, po katastrofie. Apokalipsą okazała się epidemia gruzińskiej grypy, z powodu której zmarło 99 procent ludzi. Cywilizacja upadła, nie ma łączności, nie działa telewizja, internet, telefony, benzyna się popsuła. Ci, którzy przeżyli, zwykle mieszkają w niewielkich osadach ulokowanych na przykład w budynkach starej stacji benzynowej; są to grupy kilkudziesięcio-kilkusetosobowe. Enklawy te mocno się od siebie różnią. Mieszkańcy jednych są agresywni i nie pozwalają się do siebie zbliżać obcym, w innych pojawiają się samozwańczy prorocy i mesjasze…
Główną rolę odgrywa załoga Wędrującej Symfonii, to jest grapy muzyków i aktorów, którzy wspólnie wędrują i w napotkanych po drodze osadach wystawiają Szekspira, choć nie tylko.
Przeciętnej jakości powieść wielowątkowa, w której w stosunkowo naiwny sposób autorka stara się odpowiedzieć na kilka epokowych pytań ludzkości typu: kim jesteśmy, dokąd zmierzamy? Wiele irytujących błędów, jakby tekstu powieści nie widział żaden korektor (dotyczy
wydania pod tytułem „Stacja Jedenaście” wyd. Papierowy Księżyc).
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz