środa, 25 grudnia 2024

Jak przejąć i utrzymać władzę

 „Koncern autokracja” – Anne Applebaum

Anne Applebaum jest amerykańsko-polską (podwójne obywatelstwo w związku ze ślubem z Radosławem Sikorskim) dziennikarką i historyczką. Pisała wiele o historii komunizmu i rozwoju społeczeństwa obywatelskiego w Europie Środkowej i Wschodniej. Zdobyła Nagrodę Pulitzera w kategorii literatury faktu. Jest starszym pracownikiem naukowym w The Agora Institute w Johns Hopkins University School of Advanced International Studies.
W pierwszych zdaniach wstępu do swojej najnowszej książki (z września 2024) autorka krótko i dosadnie informuje, jakiego tematu jej publikacja dotyczy:

Mamy pewne wspólne komiksowe wyobrażenie państwa autokratycznego. Na jego czele stoi złoczyńca, który kontroluje armię i policję. Wojsko i służby nieustannie grożą społeczeństwu zastosowaniem przemocy. Wśród obywateli są zarówno podli kolaboranci, jak i dzielni opozycjoniści. Tyle że w XXI wieku taki obrazek ma niewiele wspólnego z rzeczywistością. Dziś autokracjami nie rządzą pojedynczy źli ludzie, ale całe skomplikowane sieci władzy. Wykorzystują do tego kleptokratyczny system finansowy i złożony aparat bezpieczeństwa – wojsko, formacje paramilitarne i policyjne. Polegają także na wyspecjalizowanych ekspertach, którzy obsługują narzędzia do inwigilacji, budowania propagandy i siania dezinformacji. Członkowie takich struktur tworzą pajęczynę wzajemnych powiązań wykraczającą poza granice pojedynczych krajów. Reżimowcy są wpleceni w sieci, które powstają w innych państwach autorytarnych i niektórych demokratycznych. Siły porządkowe jednego kraju mogą uzbrajać, wyposażać i trenować analogiczne formacje wielu innych państw*.

Żeby nie zostać posądzoną o tworzenie jakiejś naiwnej teorii spiskowej, Anne Applebaum wyjaśnia na samym początku:

Nie oznacza to, że istnieje jakieś tajne miejsce spotkań, gdzie niczym w scenie z Jamesa Bonda schodzą się wszyscy złoczyńcy. Konflikt, w którym tkwimy, nie jest bynajmniej dwubiegunowy ani czarno-biały. Nie stanowi zimnej wojny 2.0. Wśród współczesnych autokratów są tacy, którzy zwą się i komunistami, i monarchistami, i nacjonalistami, i teokratami. Reżimy, którymi rządzą, mają historyczne korzenie w bardzo różnych zjawiskach, przyświecają im różne cele i hołdują różnym estetykom. Chiński komunizm i rosyjski nacjonalizm różnią się nie tylko między sobą, ale żaden z nich nie przypomina też boliwariańskiego socjalizmu w Wenezueli, północnokoreańskiej ideologii dżucze ani szyickiego radykalizmu Islamskiej Republiki Iranu. Wszystkie te systemy dają się z kolei odróżnić od arabskich monarchii i wielu innych krajów – Arabii Saudyjskiej, Zjednoczonych Emiratów Arabskich i Wietnamu – które w większości wypadków nie próbują szkodzić państwom demokratycznym. Istnieją wreszcie inne, łagodniejsze autokracje i demokracje hybrydowe, które czasami nazywa się demokracjami nieliberalnymi – Turcja, Singapur, Indie, Filipiny, Węgry*.

Wyjaśnia też, choć wydaje się to oczywiste:

Autokracja to ustrój polityczny, sposób urządzenia społeczeństwa i metoda sprawowania władzy, a nie cecha genetyczna. Żadne kultury, języki i religie nie są zdeterminowane, aby prowadzić do autokratyzmu. Żaden naród nie jest na to na wieki skazany, podobnie jak żadnemu narodowi nie da się zagwarantować demokracji. Ustroje polityczne się zmieniają*.

Powiedziałbym, że „Koncern autokracja” to niesamowicie wartościowa pozycja, choć nie dla każdego czytelnika w taki sam sposób. W moim przypadku jest to nazwanie i potwierdzenie oczywistości. Od dawna rozumiem, że wszechstronność to nie jest rozwiązanie optymalne. Optymalna jest specjalizacja. Rolnik, który ma krowy, konie, świnie, kury, kaczki, gęsi, perliczki, uprawia żyto, pszenicę, jęczmień, owies, ziemniaki, buraki, cebulę, krzewy owocowe, drzewa… może być najbogatszym chłopem we wsi, ale nic więcej. Bogatym, w powiecie lub województwie, będzie ten, który ma tylko świnie. Tak ze dwadzieścia tysięcy. Bo stare powiedzenie mówi, że jak coś jest do wszystkiego, to jest do niczego.

Trudno byłoby wygrać, w wymiarze globalnym, próbując realizować po trochu wszystkie opcje i możliwości. Więc autokracje czy reżimy nauczyły się współpracować. Wy nam pomożecie zbudować fabrykę dronów bojowych, a my wam zapewnimy sprzęt i specjalistów, aby pomóc w naprawach rafinerii. Wy nam dostarczycie amunicję i rakiety, a my wam zapewnimy wsparcie na forum ONZ. My wam wyślemy doświadczonych doradców wojskowych, a wy pomożecie nam uniknąć sankcji i importować maszyny dla przemysłu i elektronikę. Okazuje się, że autokracje państw lub organizacji bardzo odmiennych ideologicznie, nauczyły się współdziałać ponad tymi podziałami. Talibowie, komuniści, islamiści, monarchiści, nacjonaliści itd. itp. jakoś świetnie współpracują mimo pozornej wrogości doktryn. Mają bowiem zawsze jeden wspólny element: zdobyć władzę i utrzymać ją nawet kosztem własnego narodu, życia i dobrobytu obywateli. A to przypomina mi fragment innej książki:

Podobno człowiek jest zwierzęciem stadnym, więc nieustannie organizujemy sobie przeróżne formy działalności grupowej: kluby, stowarzyszenia, drużyny, zespoły, wspólnoty, grona, paczki, oddziały, towarzystwa itd. itd. itd. Dla przykładu weźmy drużynę pasjonatów uprawiania jakiegoś sportu. Co najzupełniej normalne, w drużynie tej będą gracze lepsi, gorsi i kilku najlepszych, którzy, jako liderzy, zajmują w drużynie uprzywilejowaną pozycję, a ich zdanie — mimo demokracji — jest odrobinę ważniejsze niż pozostałych. Mijają lata, nowi gracze stają się coraz lepsi, może równi liderom, a może nawet… To też proces najzupełniej naturalny. Jednak teraz chodzi o to, jaką postawę przyjmą starzy liderzy. Jeżeli dobro całej drużyny, jej miejsce w rankingu, jest dla nich najważniejsze, to będą wspierać nowych, pomagać im, ale sami powolutku i bez żalu zaczną usuwać się w cień. Jeżeli jednak w dupie mają pozycję drużyny, bo ważna jest dla nich tylko ich wyjątkowa rola, pozycja, po prostu władza, wtedy będą musieli podjąć działania zupełnie inne. Po pierwsze trzeba się pozbyć graczy zbyt dobrych. Jednych się zniechęci, innych zastraszy, jeszcze innych ośmieszy lub zgnoi — jest tu sporo możliwości. Po drugie, wyraźnie zbyt skuteczny system treningów trzeba koniecznie obniżyć, żeby za chwilę nie wyrośli znowu za dobrzy zawodnicy. Takie działania oczywiście powodują, że w tabelach pozycja drużyny spada na łeb, ale za to pozycja liderów staje się coraz mocniejsza i z czasem przydzielają sobie coraz większe prawa**.

Mocną stroną książki Applebaum są konkretne przykłady takiego współdziałania, na przykład: gdy uczciwi dziennikarze odmówili publikowania wiernopoddańczych zachwytów na temat sfałszowanych na Białorusi wyborów, Federacja Rosyjska błyskawicznie udostępniła autokracji Łukaszenki własnych propagandystów. „Koncern autokracja” bezwzględnie obnaża działanie takich właśnie mechanizmów, zależności, powiązań, współpracy.

Książka napisana prostym językiem, powiedziałbym, że momentami czyta się ją, jak powieść sensacyjno-polityczną. W ostatecznej wymowie jest przerażająca.






---
* Anne Applebaum, „Koncern autokracja”, przekład Michał Rogalski, Agora, 2024, konwersja publikacji do wersji elektronicznej Publio.
** Meszuge, „Alkoholicy i ludzie”, Ridero, 2024, s. 61-62.


niedziela, 22 grudnia 2024

Nasze życie, starość i śmierć

 „Życie, starość i śmierć kobiety z ludu” – Didier Eribon

Didier Eribon, wybitny francuski pisarz, filozof, socjolog, wykładowca, napisał książkę tak smutną, tak pozbawioną nadziei, że lektura aż boli. Właściwie sam tytuł powinien stanowić ostrzeżenie. Za mało byłem przewidujący, żeby ostrzegł mnie.
Na mniej niż trzystu stronach zawarł całe życie swojej matki, a częściowo swoje i braci.

Zaczyna się, gdy wobec postępujących trudności z codziennym życiem, konieczne okazuje się umieszczenie starszej pani w domu opieki. Odpowiedniego miejsca dla niej szuka autor i jego bracia. Od razu trzeba dodać, że jeden z braci proponował matce, by zamieszkała z nim i jego rodziną, ale ta nie chciała.

„Mój starszy brat, który mieszka z partnerką w Belgii, w okolicach Charleroi, zaproponował, by zamieszkała u nich. Nie chciała o tym słyszeć: w ich domu zawsze było pełno ludzi – synowie i córki partnerki mojego brata z dziećmi, także psy, a więc dużo hałasu, za dużo hałasu… Nie wytrzymałaby w takiej atmosferze. Zresztą była u nich wiele razy i zawsze powtarzała, że okolica wydaje się jej wyjątkowo smętna”*.

Poszukiwania nie były łatwe. Matce miejsce musiało się podobać, a dla jej synów być dostępne finansowo. Musiały też być w ośrodku wolne miejsca. W końcu jednak się udaje.

„Zamieszkać w domu opieki, znaczy nie tylko wejść w świat bardzo starych ludzi, często słabych i o ograniczonej sprawności fizycznej i umysłowej: to też początek przymusowej socjalizacji, przed czym niemal nie sposób się uchylić. Zostaliśmy wyrwani ze znanego nam świata, z naszego środowiska, z naszej codzienności, która pomimo wszystkich wynikających z wieku i choroby zmian ograniczających jej krąg i elementy składowe, tworzyła pewną ciągłość, jeżeli nie stałość”*.

Schorowana staruszka umiera wkrótce po umieszczeniu jej w domu opieki, ale nie to jest ważne że umiera – wszyscy umierają. W swojej książce Didier Eribon opowiada o jej beznadziejnym życiu, od wczesnej młodości do końca. To życie jest koszmarne, a nie śmierć.

„Zawsze mieszkaliśmy w blokach komunalnych. A kiedy byłem dzieckiem, pracownicy administracji raz w miesiącu składali wizyty na osiedlu, pobierając czynsz, a może również, już dobrze nie pamiętam, opłaty za gaz i elektryczność. Nieraz się zdarzało, że moja matka – bo zawsze to na kobiety spada obowiązek załatwiania tego rodzaju spraw – nie była w stanie zapłacić. Często brakowało nam pieniędzy i nie było łatwo mierzyć się z terminem płatności. „Ciągnęliśmy diabła za ogon”, brzmi piękne powiedzenie, którego używała i które odsyła jednak do mniej radosnych realiów. Gdy nadchodził feralny dzień, matka wypatrywała nadejścia kogoś z administracji czy zakładu energetycznego, a gdy widziała taką osobę na ulicy, zamykała się w swoim pokoju, uważając, żeby nie robić hałasu, i kazała nam mówić przez drzwi, kiedy ten ktoś zadzwoni: „Mamy nie ma w domu”. Scena mogła się powtarzać przez wiele dni z rzędu. I często powtarzała się miesiącami.

Była jeszcze bardzo młoda (piętnaście czy szesnaście lat), gdy jakaś pani, u której sprzątała, bardziej wrażliwa i szczodra od innych, opłaciła jej kurs stenografii i maszynopisania, by mogła zostać sekretarką. Było to dla niej nieopisane szczęście. „Miałam talent” – opowiadała mi. Ale administracja, lokująca młode dziewczyny, które w wieku czternastu lat opuszczały sierociniec, nie pozostawiała ich zbyt długo u jednego pracodawcy i szybko wysyłała je do innego. Musiała więc zrezygnować z zajęć. Nie została sekretarką. Pozostała sprzątaczką, potem pomocą domową”*.

Jeszcze trochę później zaczęła pracować w fabryce, jako zwykła robotnica. Aż do emerytury, i po przejściu na nią też, regularnie jeździła wraz z mężem na wszystkie wycieczki organizowane dla robotników przez ich zakład pracy. Kiedy się pomyśli, że umiarkowanie atrakcyjne zakładowe wycieczki dla pracowników, miały by być sensem i celem życia…

Najbardziej paskudny moment podczas lektury to ten, w którym czytelnik zaczyna zdawać sobie sprawę, że pewne elementy jego własnego życia wyglądają podobnie. Może nie tylko drobne elementy…

Sięgasz po tę książkę na własne ryzyko.





---
*Didier Eribon, „Życie, starość i śmierć kobiety z ludu”, przekład Jacek Giszczak, wydawnictwo Karakter, 2024, konwersja do formatów elektronicznych Małgorzata Widła.


Podstawowa wiedza o sztuce

 „Oczy Mony” – Thomas Schlesser

„Świat Zofii” – powieść norweskiego pisarza Josteina Gaardera z 1991 roku (przekład polski ukazał się w 1995 roku) to coś w rodzaju popularnego wprowadzenia lub wstępu do filozofii. „Oczy Mony” francuskiego historyka sztuki Thomasa Schlessera to w sumie coś bardzo podobnego, ale w dziedzinie sztuki.

Wątek fabularny, moim skromnym zdaniem, nieco naiwny, ale chodzi w książce o sztukę, dzieła, artystów, a nie o los dziesięcioletniej Mony, która wkrótce straci wzrok, ale zanim się to stanie, odwiedza z dziadkiem muzeum.
Nie jestem pewien, czemu autor te właśnie dzieła i tych artystów wybrał, ale książka i tak wartościowa.

środa, 18 grudnia 2024

Hawana, zabójstwo i pederaści

 „Trans w Hawanie” – Leonardo Padura

Za zakończoną rękoczynami sprzeczkę z innym policjantem porucznik Mario Conde – główny bohater powieści – zostaje na pół roku karnie skierowany do pracy papierkowej. Jego wygnanie trwa jednak znacznie krócej. Przełożony zawiesza mu karę ze względu na konieczność pilnego rozwiązania wyjątkowo paskudnej sprawy.

Zmarły, zgodnie z danymi z dowodu osobistego, nazywał się Alexis Arayán Rodrígez. Teraz był już jedynie czerwonym pakunkiem, z którego wystawały białe, dobrze umięśnione nogi, kontrastujące z kolorem spalonej przez słońce trawy. Kobieca twarz, sina i napuchnięta, wieńczyła postać. Szyję krępowała mocno zaciśnięta czerwona wstążka śmierci
. [1].

Zwłoki uduszonego Rodrígeza, syna prominentnego kubańskiego dyplomaty, znalezione zostają w centrum miasta, w parku. Nie ulegało wątpliwości, że był pederastą, ale – według opinii znajomych – jeśli w ogóle był transwestytą, to tylko w domowym zaciszu; nigdy nie wyszedłby na ulicę w przebraniu kobiecym. Ale tak właśnie przystrojone było ciało. I tę właśnie sprawę powinien rozwikłać porucznik Conde do spółki z sierżantem Manuelem Palaciosem.

W pewnym sensie powieść ma jeszcze jednego znaczącego bohatera – jest nim wybitny pisarz i dramaturg, Alberto Marqués; władza najpierw wychwalała go pod niebiosa, stawiała na piedestale, by później strącić w otchłań zapomnienia. Za brak politycznej poprawności, rzecz jasna. Porucznik wiele razy powtarza, że nie lubi pedałów, ale…

Conde zrozumiał, że historia ta sprawia, iż on sam jest jeszcze bardziej nijaki, niż dotąd sądził. Zrozumiał też, że pomimo niechęci do pedalstwa Alberta Marquésa, odczuwa cichą solidarność z tym buntownikiem, że zbliża go ona do dramaturga. Przez moment pożałował nawet, że może znaleźć na niego haka, powiązać go z morderstwem, a w konsekwencji, z całym tym jego pedalstwem, frustracją, dumą i brzydotą zamknąć go w więzieniu, gdzie z jego pośladków zrobią donicę, a usługi sodomitów, choć nie z zaskoczenia, będą gratisowe… [2].

Hawana końca lat osiemdziesiątych, dominująca kultura kubańskiego macho – transwestytami i homoseksualistami brzydzą się wszyscy, przynajmniej na pokaz i nawet ci, którzy z ich usług korzystają – rodzi specyficzną atmosferę, społeczny klimat. I „Trans w Hawanie” jest bardziej powieścią społeczno-obyczajową niż typowym kryminałem. Owszem, wątek kryminalny jest w niej obecny, ale nienachalnie, że tak powiem. Poszukiwanie sprawcy, wbrew pozorom, nie jest aż tak ważne, bo w powieści liczą się relacje między ludźmi, zwyczajne życie w Hawanie, przekonania, postawy. A jeśli kogoś skusiła reklama kubańskiego kryminału, to może się poczuć nieco zawiedziony. Proporcje kryminału i reszty przypominają w tym przypadku niektóre sensacyjne powieści skandynawskie.






---
[1] Leonardo Padura, „Trans w Hawanie”, przekład Marcin Sarna, Znak, 2010, s.29.
[2] Tamże, s. 61-62.

sobota, 14 grudnia 2024

Kuba - cygara, rum i zbrodnia

 „Wichura w Hawanie” – Leonardo Padura

…suchy i duszący wiatr, pewnie wysłany wprost z pustyni, żeby przypomnieć o ofierze Mesjasza, wtargnął do dzielnicy miasta i zawirował wśród nieczystości i niepokojów. Leżący na ulicach piasek i zadawnione urazy pomieszały się z obsesjami, strachem i stosami śmieci zalegającymi metalowe zbiorniki, ostatnie suche zimowe liście fruwały wśród martwych zapachów garbarni, znikły gdzieś wiosenne ptaki, jakby przeczuwały trzęsienie ziemi [1].

Piasek i zadawnione urazy z obsesjami… Zaiste, Wielkim Pisarzem trzeba być, żeby napisać coś takiego i żeby nie wyszło to bombastycznie i tandetnie.

Akcja powieści dzieje się w socjalistycznej lub, jak kto woli, komunistycznej Kubie, głównie w Hawanie, pod koniec lat osiemdziesiątych, choć zdarzają się retrospekcje sięgające wiele lat wstecz,. Głównym bohaterem jest policjant, melancholiczny porucznik, Mario Conde, a jego partnerem sierżant Manuel Palacios.

Ktoś torturował, zgwałcił i wreszcie zabił młodą Lissette Delgado, nauczycielkę w liceum, do którego kilkanaście lat wcześniej uczęszczał Mario Conde. W jej mieszkaniu znaleziono ślady szampańskiej imprezy i narkotyków. Policjant otrzymuje polecenie wykrycia sprawcy, a zawodowy instynkt od samego początku podpowiada mu, że to będzie wyjątkowo trudna i śmierdząca sprawa.

W grudniu tego, 1989, roku Lissette Núñez Delgado skończyłaby dwadzieścia pięć lat. Urodziła się w Hawanie w 1964, kiedy Conde miał lat dziewięć… Dwa lata temu dziewczyna zrobiła licencjat z chemii w Wyższej Szkole Pedagogicznej w Hawanie i wbrew obowiązkowemu przydziałowi pracy w szkole na wsi i posady w głębi kraju została od razu zatrudniona w liceum w dzielnicy La Vibora… [2].

Bardzo dawno temu, w latach pięćdziesiątych, absolwenci w Polsce też otrzymywali nakazy pracy w określonych miejscach; jeśli Delgado mogła ominąć system, zostać w stolicy zamiast odpracowywać darmową szkołę na jakimś zadupiu, to oznacza, że w jej rodzinie ktoś miał znaczącą pozycję. To komplikowało sprawę jeszcze bardziej.

Padura zastosował specyficzną narrację – raz w trzeciej osobie, a raz w pierwszej, dzięki czemu czytelnik poznaje zarówno działania policjanta, jak i jego myśli, wspomnienia, marzenia, fantazje… tak, erotyczne też.

„Wichura w Hawanie” to drugi tom cyklu „Mario Conde”. W pierwszym policjantowi nie wyszedł związek z Tamarą, w drugim zakochuje się bez pamięci w Karinie, saksofonistce i miłośniczce jazzu. Wydawałoby się więc, że jest to połączenie kryminału z romansem, ale moim zdaniem główny wątek to jednak Hawana i Kuba, i jest to powieść także, a może przede wszystkim, społeczno-obyczajowa.





---
[1] Leonardo Padura, „Wichura w Hawanie”, przekład Danuta Rycerz, Znak, 2009, s. 9.
[2] Tamże, s. 30-31.


czwartek, 12 grudnia 2024

Samuraje - przekonania i fakty

 „Samuraje” – Leonardo Vittorio Arena

Konflikty i starcia wybuchały z byle przyczyny, klany skakały sobie do oczu z powodu drobnych nieporozumień. Każdy konflikt rozwiązywano z użyciem siły. Naturalne jest więc, że czczono bożka wojny. Ten zaś zrodził się człowiekiem, a przynajmniej zjawił się w ludzkim ciele
[1].

Pierwszym, który okrył sławą nazwisko Minamoto, był Yoshiie (1041-1108). Zyskał ją w brutalnym konflikcie międzyklanowym. Jego ojciec otrzymał nominację na stanowisko gubernatora prowincji i został mianowany cesarskim namiestnikiem w miejsce skorumpowanego Abego Yoritokiego. Zapoczątkowało to międzynarodowy konflikt [2].

Przezornie dałem sobie spokój z rozważaniami, o jakież to narody mogło chodzić (dwie rodziny/rody/klany, to jednak nie narody) i czytałem dalej z maksymalną dawką dobrej woli, na jaką było mnie stać. Zwłaszcza, że sentyment do samurajów, a raczej ich filmowych, wyidealizowanych wersji, został mi od dzieciństwa.

Leonardo Vittorio Arena napisał beletryzowaną… bardzo beletryzowaną historyczną opowieść o japońskich samurajach.

Yoshitsune usłyszał tętent galopujących koni. Zatrzymał się na moment, jakby chciał odetchnąć. Ale musiał biec dalej. Tropił go zaciekły wróg. Yoshitsune pamiętał lepsze czasy, w jego uszach wciąż brzmiał zgiełk dawnych bitew. Pokonał znienawidzonych Tairów, nieprzyjaciół zagrażających jego klanowi. A potem? Któż jeszcze mógł mu zagrozić? Przedzierał się przez gęstwinę jak ranny zwierz [3].

To świetnie, że autor tak dobrze znał uczucia i wspomnienia Yoshitsune, ale… to było pewnie z tysiąc lat temu albo i więcej, mamy więc do czynienia z wyobraźnią Areny, a nie z historią. Ale za to książkę stosunkowo łatwo się czyta, a na pewno wyglądałoby to całkiem inaczej w przypadku dzieła ściśle historycznego. Ostatecznie nazwałbym tę pozycję popularyzatorską.

Kasta wojowników, według autora, zawiązała się w II wieku p.n.e. Jednak Arena sięga w przeszłość jeszcze dalej, do czasów bogów i mitycznych (albo i nie) herosów. W XIX wieku naszej ery tytuły i przywileje samurajów zostały formalnie zniesione.
Nie mam wątpliwości, że Arena świetnie zna temat – jego książka naładowana i przeładowana jest faktami, nazwami, nazwiskami, wydarzeniami, konfliktami, zdradami, knowaniami, intrygami, czysto oportunistycznymi zachowaniami, wiarołomstwem, czyli po prostu polityką. To przeładowanie zrozumiałe jest w pełni u fascynata i entuzjasty, ale spamiętać tego wszystkiego się nie da.
Można byłoby się zastanawiać, jak te wszystkie świństwa mają się do legendarnego, i zdaje się tylko legendarnego, honoru samuraja, ale to oznacza jedynie, że nie rozumiemy kolosalnych różnic pomiędzy mentalnością Europejczyków, a Japończyków. Jeśli zdradziłeś i wygrałeś – wszystko jest w porządku, jeśli przegrałeś i popełniłeś seppuku – też jest w porządku. Skazą na honorze jest przegrana i… dalsze życie. Ot, taka różnica między cywilizacją i mentalnością życia i mentalnością śmierci.

Przyzwyczailiśmy się myśleć o samurajach, jako o wojownikach, artystach, filozofach, poetach, strategach. W pewnym okresie było to nawet częściowo prawdą, ale wcześniej samuraje to byli ochroniarze i służący, których nie można było dopuszczać zbyt blisko dworów, ze względu na brak wychowania i zwykłe prostactwo.

Spis treści:
Wprowadzenie
Rozdział I. Yoshitsune, zaszczuta bestia
Rozdział II. Masashige: partyzant cesarza Godaigo
Rozdział III. Wrogowie na życie i śmierć
Rozdział IV. Kamikaze na morzu
Rozdział V. Nobunaga: głód władzy
Rozdział VI. Największy kampaku japonii
Rozdział VII. Kronika dwóch inwazji
Rozdział VIII. Herbatka z Hideyoshim
Rozdział IX. Ieyasu, suzeren
Rozdział X. Shimabara: chrześcijańska rewolta
Rozdział XI. Musashi, nadczłowiek
Rozdział XII. Zemsta wolnych ludzi
Rozdział XIII. Ostatni samuraj
Bibliografia
Glosariusz
Kalendarium
Szczegółowe kalendarium

Ostatecznie uważam, że autor w niezupełnie właściwych proporcjach posłużył się faktami historycznymi i własną wyobraźnią, ale ostatecznie to i tak całkiem niezła książka, dzięki której można rozwiać wiele mitów i przekonań na temat samurajów, po prostu dowiedzieć się, poznać, zrozumieć.





---
[1] Leonardo Vittorio Arena, „Samuraje”, przekład: Mateusz Kłodecki, wydanie IV, RM, 2024, s. 17.
[2] Tamże, s. 12.
[3] Tamże, s, 22.




Książka z Klubu Recenzenta serwisu nakanapie.pl.


poniedziałek, 9 grudnia 2024

Zanim wybuchły bomby A

 „Oppenheimer. Triumf i tragedia ojca bomby atomowej” – Kai Bird, Martin J. Sherwin

»Sam jego wygląd fizyczny, jego głos i sposób bycia sprawiły, że zakochiwali się w nim mężczyźni, kobiety, niemal wszyscy«. Dodał jednak: »Im dłużej go znałem i im bardziej się do niego zbliżałem, tym mniej o nim wiedziałem«. Cherniss, bystry obserwator, wyczuł, że Robert jest pełen zahamowań. Jego zdaniem był człowiekiem »o bardzo bystrym umyśle«. Ludzie uważali go za skomplikowanego tylko dlatego, że miał rozległe zainteresowania i ogromną wiedzę. Jednak w sferze emocjonalnej »chciał być prostym człowiekiem, prostym w dobrym sensie tego słowa«. Robert »bardzo chciał mieć przyjaciół« - powiedział Cherniss, jednak mimo nadzwyczajnego uroku osobistego »nie bardzo wiedział, jak ich zdobyć«
*.

Bardzo dokładna i bardzo rozbudowania biografia jednego z twórców bomby atomowej, dyrektora naukowego Projektu Manhattan. Prawie osiemset stron! To oznacza, że choć Oppenheimer jest w niej postacią kluczową, obecną zawsze i wszędzie, to jest to również niezwykle wartościowy materiał o Ameryce i Amerykanach (pochodzenia żydowskiego, niemieckiego i wielu innych), wybitnych naukowców z różnych dziedzin, polityków, w pierwszej połowie dwudziestego wieku i po połowie – Oppenheimer zmarł w 1967 roku.

W trakcie lektury zrozumiałem, że ta pozycja musiała być tak obszerna, bo bez tła politycznego, bez kontekstu osobistego i społecznego, nie miałaby większego sensu.




---
* Kai Bird, Martin J. Sherwin, „Oppenheimer. Triumf i tragedia ojca bomby atomowej”, przekład Janusz Błaszczyk, wyd. Replika, 2022, s. 106.

piątek, 6 grudnia 2024

Pierwsze kroki Geralta z Rivii

 „Rozdroże kruków” – Andrzej Sapkowski

„Rozdroże kruków” to prequel (neologizm złożony z przedrostka „pre-” łac. „przed” i „sequel” - "kontynuacja", oznaczający utwór literacki lub filmowy opowiadający wydarzenia wcześniejsze niż opisane w pierwowzorze) wszystkich wcześniejszych książek o Wiedźminie, zarówno powieści jak i zbiorów opowiadań.

Autor zaprezentował tu młodego Geralta, który stosunkowo niedawno ukończył szkolenie wiedźmińskie pod kierunkiem Vesemira w siedliszczu wiedźminów, w Kaer Morhen. We wszystkich późniejszych częściach wiedźmińskiej sagi Geralt z Rivii był doświadczonym wiedźminem, człowiekiem kulturalnym, obytym nawet na dworach królewskich i książęcych. W „Rozdrożu kruków” poznajemy umiarkowanie lotnego chłopka roztropka, który nie rozumie wielu słów, nie zna wielu potraw, nie zawsze wie, jak się zachować, gada jak parobek („no weź…”), mieczem robi nawet skutecznie, ale bez finezji. Powieść zaczyna się od tego, że został pojmany przez plebs i żołdactwo, i prawie powieszony, bo zachciało mu się ratować z opresji dziewkę i jej ojca. Z poważnego kłopotu uratował go stary wiedźmin, Preston Holt. Uratował i zaprosił do współpracy.
Z czasem okazuje się, że z Geralta wiedźmin też jakiś taki… wybrakowany – mimo wypicia stosownych eliksirów, w pewnych sytuacjach, zdarzają mu się napady paniki.

Dygresja. Po latach pracy w księgarniach, po tysiącach rozmów z czytelnikami, odkryłem, że dzielą się oni na dwie grupy: tych, których interesuje, co będzie dalej (kto zabił?) oraz tych, którzy poza fabułą dostrzegają też warsztat pisarski, odróżniają dodatkowo powieści dobrze i miernie napisane.
Tym pierwszym „Rozdroże kruków” zapewne będzie się podobać, może nawet bardzo. Tym drugim już niekoniecznie. Bo pisarstwo Sapkowskiego się zmieniło. Powieść jest poprawnie napisana, fabuła może i ciekawa… momentami. Ale jakoś w tym wszystkim zabrakło lekkości, polotu, humoru, rozmachu… geniuszu.

„Rozdroże kruków” przypomina mi prequele i sequele „Diuny” napisane przez Briana Herberta i Kevina Andersona lub „Ojca chrzestnego” autorstwa Marka Winegardnera. Owszem, fabuła się zgadza, ale to już zupełnie nie to pisarstwo. Żebyśmy się jednak dobrze zrozumieli – ta powieść nie jest taka zła, jest po prostu gorsza od pierwszych tomów opowieści o wiedźminie.

wtorek, 3 grudnia 2024

Nieunikniona zagłada świata

 „Rok potopu” – Margaret Atwood

„Rok potopu” to drugi tom trylogii lub cyklu MaddAddam (pierwszy tom to „Oryks i Derkacz”, a trzeci „MaddAddam”), ale bez większego problemu da się go czytać bez znajomości pierwszego. Opisuje dystopijny i postapokaliptyczny świat, jaki czeka nas za jakieś kilkadziesiąt lat.

Głównymi bohaterkami są dwie kobiety, Toby i Ren, ale w tej historii ma znaczenie wiele innych kobiet i dziewcząt. Toby to relacja zewnętrzna, w trzeciej osobie, natomiast Ren w pierwszej. Powieść zaczyna się w Roku Bezwodnego Potopu (śmiertelna pandemia i inne klęski), ale w kolejnych rozdziałach Ren i Toby na zmianę relacjonują wydarzenia bieżące oraz wcześniejsze, sięgające aż do początków działalności zgromadzenia sekty Bożych Ogrodników.

Boży Ogrodnicy to grupa religijna o doktrynie stanowiącej połączenie wegetarianizmu, ekologii i Biblii. Nie wolno im zabijać ani jeść nikogo i niczego, co ma twarz. Jej przywódcą duchowym jest Adam Pierwszy, który prorokuje zagładę zdeprawowanej ludzkości, Jego wizja spełnia się, prawie wszyscy ludzie na ziemi giną. Wydaje się, że Toby i Ren przetrwały jakoś tę apokalipsę po prostu przez przypadek. Teraz próbują jedynie jakoś żyć dalej.

Możliwe, że „Rok potopu” Margaret Atwood to przesłanie i ostrzeżenie dla ludzi, a także przepowiednia, co stanie się z nami wszystkimi, jeśli nie przestaniemy dewastować swojej planety.
Nieco irytujące jest to, że przestrogi Atwood nie będą miały żadnego skutku, żadnego wymiernego efektu.

poniedziałek, 2 grudnia 2024

Wybrane obrazki z życia II RP

 „Ułani, poeci, dżentelmeni. Męski świat przedwojennej Polski” – Jan i Maja Łozińscy

Drażni głównie nie fakt flirtu ze służącą, ale małżeństwo. Gdyby jej tylko zrobił dziecko i potem dziewczyna poszła na ulicę, jak to już nieraz w filmach bywało, wszystko byłoby w porządeczku. Pogarda dla służących jest czymś aż zastanawiającym w naszym ponoć demokratycznym świecie podoficerskim. […] Aby uniknąć na przyszłość dalszych nieporozumień, proponujemy tabelkę, komu z kim wolno mieć stosunek płciowy. A więc: prosty szeregowiec – posługaczka, starszy żołnierz – praczka, kapral – kucharka, plutonowy – panna służąca, a sierżant w piechocie lub wachmistrz w kawalerii może już tylko z panią domu [1].

Cóż… jaki kraj i czasy, tacy dżentelmeni.

Książka dotyczy historii, ale rzetelnym opracowaniem historycznym zdecydowanie nie jest. Bardzo powierzchowna, tendencyjna i uproszczona, przedstawia tylko jedną stronę medalu i to tylko od strony znakomitej zabawy.
Pijackie ekscesy dyplomowanego doktora okulistyki, literata i malarza, alkoholika, późniejszego generała Wieniawy-Długoszowskiego, mogą się wydawać wielce zabawne tylko ze znacznego dystansu i tylko osobom, których one bezpośrednio nie dotyczyły.
Poza tym… na temat Bolesława Wieniawy-Długoszowskiego, a może i wszystkich innych opisywanych w książce mężczyzn, więcej informacji znaleźć można w Wikipedii niż w publikacji Łozińskich.

Jan i Maja Łozińscy prezentują w kolejnych rozdziałach swojej książki sylwetki kawalerzystów, poetów, gwiazdorów, sportowców, dyplomatów, a na końcu fragmenty, popularnych w latach międzywojennych, swoistych poradników dla mężczyzn – w co się ubrać w określonych okolicznościach, jak się zachowywać, w co grać, jakie i komu dawać prezenty, jak urządzić męski gabinet itd. Coś w rodzaju podręcznika savoir-vivre’u lat dwudziestych i trzydziestych dwudziestego wieku.

Autorzy fakty przeplatają anegdotami, zmysłem gawędziarskim dysponują ponad wszelką wątpliwość, więc „Ułanów, poetów, dżentelmenów” czyta się lekko, łatwo i przyjemnie. Tym bardziej, że książka, prawie album, wzbogacona została o reprodukcje fotografii opisywanych osób, ale też plakatów, reklam, karykatur, okładek czasopism. W każdym razie miła rozrywka, ale z kształtowaniem sobie przekonania, że już wiem, jak wyglądało życie II Rzeczpospolitej, byłbym bardzo, bardzo ostrożny.






---
[1] Jan i Maja Łozińscy, „Ułani, poeci, dżentelmeni. Męski świat przedwojennej Polski”, PWN, 2024, s. 25.


niedziela, 1 grudnia 2024

Rozważania o sensie życia

 „Drugie imię. Septologia 1-2” – Jon Fosse

Pierwszy tom prozatorskiego dzieła literackiego Jona Fosse’go, laureata Nagrody Nobla w dziedzinie literatury z 2023 roku.

Kim jestem? Co muszę zrobić, żeby stać się sobą? To dwa fundamentalne pytania, które przyszły mi do głowy już po przeczytaniu kilku kartek.

Myślę głównie obrazami. Przez wiele lat byłem przekonany, że wszyscy tak mają. Myśleć wyrazami i zdaniami nauczyłem się dopiero wtedy, kiedy zacząłem pisać tu i ówdzie, i była to raczej forma wtórna. Dzięki zdolności myślenia obrazami byłem w stanie poznać „Eroikę” Kuśniewicza i „Drugie imię” Fossego. Są to książki do „zobaczenia”, a nie tylko składania wyrazów w ciągi znaczeniowe. W obu tych przypadkach treść jest zapisem strumienia myśli autorów. Bywa że myśli chaotycznych, rwących się, powtarzających, sięgających w przeszłość lub przyszłość, to jest właśnie takich, jakie miewa człowiek.

Bohater, a może bohaterowie, ale o tym za chwilę, jeżdżą, chodzą, wykonują setki zwyczajnych, codziennych czynności, rozmawiają, myślą. O brązowej torbie nieznajomego mężczyzny, o bólu istnienia, o tworzeniu, o kobiecie na huśtawce, o Bogu, o sztuce, o uzależnieniu, o życiu, o wierze, o determinantach ludzkiego losu… o wszystkim. I to wielokrotnie, bo wątki stale się powtarzają – jak to w myślach. Gdybym dysponował elektroniczną wersją tej książki, z ciekawością sprawdziłbym, ile razy pojawia się w niej „myślę”.

Wspomniałem o bohaterze lub bohaterach. Do końca nie byłem pewien, jak to z nimi/nim jest/było. Początkowo wydaje się to proste – bohaterem jest samotny malarz z miejscowości Dylgia. Kontaktuje się właściwie tylko z Åsleikiem, rybakiem i właścicielem galerii obrazów w Bjørgvin, Bayerem. Wkrótce jednak okazuje się, że w Bjørgvin żyje drugi Asle. Jeden Asle nawrócił się, stał się religijny, zrezygnował z alkoholu, odniósł sukces. Drugi Asle wręcz przeciwnie. Jak wspomniałem, do końca nie byłem pewien czy to dwie realne osoby, czy może drugi Asle jest odmienną wersją tego samego życia. Co znamienne, ich nadchodzące spotkanie nie rozwiązuje dylematu.

Wrażenie swobodnego strumienia jaźni Jon Fosse spotęgował, nie jestem pewien czy potrzebnie, zabiegami technicznymi. Tekst nie ma podziału na akapity, zdania nie zaczynają się od dużej litery, a i z interpunkcją bywa różnie. Nie ułatwia to odbioru sensu treści, ale niewątpliwie jest ambitne.

Na okładce można zobaczyć, w wersji czarno-szarej, obraz Aslego, na który składają się dwie linie, brązowa i fioletowa. W miejscu ich przecięcia kolory się zlewają i łączą w sposób, który malarzowi bardzo się podoba.

Fosse zawarł swoją „Septologię” (cokolwiek to znaczy) w siedmiu częściach, które wydawane są zwykle w trzech tomach. Po kolejne prawie na pewno nie sięgnę.