piątek, 23 stycznia 2009

Oates, o co chodzi?

„Ostatnie dni” – Joyce Carol Oates


Bywają autorzy, których teksty czytam zachłannie w zasadzie bez względu na to, o czym piszą. Ot, choćby taki Głowacki czy Redliński. To mistrzowie pióra po prostu, którzy warsztat pisarski opanowali w stopniu perfekcyjnym, a w tym, co piszą puenta nie ma większego znaczenia, bo przyjemność polega na obserwacji (uczestniczącej) ich mistrzowskiej zabawy słowami, językiem, środkami stylistycznymi itd.

Joyce Carol Oates do takich pisarzy nie należy. No, chyba że tłumacz odarł jej nowele i opowiadania ze wszelkiej lekkości i wdzięku.
Gdybym zbiorek „Ostatnie dni” miał określić jednym tylko słowem, to pewnie brzmiałoby ono: „mętne”.

Jedenaście opowiadań, czy może raczej nowelek, podzielone zostało na dwie grupy: „Nasz mur” i „Ostatnie dni”. W grupie pierwszej (sześć tekstów) znalazły się historie człowieka z zachodu (zwykle Amerykanina lub Amerykanki) rzuconego z takich czy innych powodów w świat państw socjalistycznych lat siedemdziesiątych ubiegłego wieku. Może chodzić o śmierć brata w Berlinie, albo spotkania kulturalne w Warszawie czy Budapeszcie. Do tego fantazja gatunku SF pod tytułem „Nasz mur”.

Podzbiór „Ostatnie dni” natomiast, to pięć opowiadań sprawiających wrażenie kompilacji jeszcze bardziej przypadkowej. Jedno z nich uważam za całkiem niezłe: „Mężczyzna, za którym przepadały kobiety”.

Mordując się z opowiadaniami Joyce Carol Oates, po przeczytaniu każdego z nich (za wyjątkiem „Mężczyzny…”) i po skończeniu całej książki, miałem ochotę zwrócić się do autorki z takim oto pytaniem: no… dobrze… ale teraz jakimś zrozumiałym językiem wyjaśnij, o co tobie tak naprawdę chodzi?