wtorek, 2 lutego 2010

Tu zaszła zmiana, czyli...

Prawo i sprawiedliwość po polsku


Z instytucjami stojącymi na straży moich praw zetknąłem się w nowej, odrodzonej Polsce trzy razy. Za pierwszym razem chodziło o spadek po ojcu, a dokładniej o uprawomocnienie testamentu zmarłego. Wezwano mnie na rozprawę – wezwano, a nie tylko powiadomiono, że się odbywa, musiałem się na nią stawić pod groźbą ukarania – podczas której z lekkim osłupieniem obserwowałem, co się tam odbywa. W pewnym momencie sędzina zapytała mnie, czy zgadzam się z tym, co dotąd ustalono, czy może uzgodniono. Odpowiedziałem, zgodnie z przekonaniem, że chyba nie ma znaczenia, czy ja się tutaj z czymkolwiek zgadzam, natomiast mam wrażenie, że wszystko, co się tu dzieje, nie ma zupełnie nic wspólnego z elementarnie pojmowaną sprawiedliwością. Sędzina odpowiedziała wówczas z miłym uśmiechem: „proszę pana, sprawiedliwość to nie na tej sali!”. Jej następnym posunięciem była odmowa zwrócenia mi kosztów przejazdu.
Specjalnie wcześniej zwracałem uwagę na to, że sąd mnie na tę rozprawę wezwał. Gdybym o terminie został tylko poinformowany znaczyłoby to, że mogę tam przyjechać, ale nie muszę, a jak zdecyduję się być, to na własny koszt. Gdy sąd wzywa obywatela, to ma mu za to zwrócić koszty dojazdu. Sprawa, o której piszę, odbywała się w innej miejscowości i dla mnie był to spory wydatek.
Decyzję o zwrocie kosztów musiał podobno zatwierdzić sąd (tak mi powiedziano w sekretariacie, gdzie przed rozprawą chciałem to załatwić), ale sędzina się nie zgodziła. Nijak tego zresztą nie uzasadniając. Po prostu nie, bo nie. Kiedy protestowałem zagroziła, że jak się będę przy problemie zwrotu kosztów przejazdu upierał, to zostanę ukarany.
Ostatecznie sprawę przegrałem, to jest zostałem pozbawiony prawa do spadku po ojcu, i do całego tego „interesu” musiałem jeszcze dołożyć koszty przejazdu. Koszty emocjonalne też były dość wysokie.


Następnym razem z polskim prawem i sprawiedliwością zetknąłem się kilka lat później, gdy pies rasy Amstaff (American Staffordshire Terrier) odgryzł mi nogę. Albo prawie. W każdym razie chodziło o to, że kiedy za miastem jechałem na rowerze, rzucił się na mnie pies i dotkliwie pogryzł. Właściciela w pobliżu nie było, pies był bez smyczy i bez kagańca. Był to pierwszy i jedyny dotąd przypadek, kiedy telefon komórkowy faktycznie mi się przydał. Dzięki niemu wezwałem policję i ta jakoś odgoniła psa, który – uparciuszek – jakoś nie chciał zostawić mnie w spokoju; do przyjazdu policji, poraniony i zakrwawiony zasłaniałem się i broniłem przed atakującym psem po prostu rowerem. Skurczybyk odgryzł pół pedału.
Prawdziwe problemy zaczęły się później. Policjanci podobno dość szybko ustalili personalia właściciela psa, ale… nie chcieli mi ich podać ze względu na obowiązującą w tym kraju ustawę o ochronie danych osobowych. Do ich obowiązków należało też ustalenie, czy pies był szczepiony przeciwko wściekliźnie. Robili to tak długo i tak opieszale, że kiedy w końcu odpowiedzieli mi oficjalnie, że nie, pies nie był szczepiony, dla mnie na ratunek byłoby już zbyt późno – gdyby pies był wściekły, ja bym umarł, bo czas na szczepienie osoby pogryzionej jest ograniczony; jeśli dobrze pamiętam to do dwóch tygodni.
Na moje szczęście okazało się, że pies, choć nie był szczepiony, na wściekliznę nie choruje, ani nie jest jej nosicielem.
W związku z cała tą sytuacją odbyły się dwie rozprawy. W jednej domagałem się odszkodowania za utratę zdrowia oraz za straty materialne – pies poszarpał mi odzież i uszkodził rower. W drugiej chodziło o ewidentne spowodowanie zagrożenia życia i zdrowia: agresywny pies błąkający się bez opieki i zabezpieczeń oraz fakt, że nie był szczepiony (szczepienie psów przeciwko wściekliźnie jest w Polsce obowiązkowe).
Odszkodowanie mi przyznano szybko i bez zbędnych ceregieli – myślę jednak, że głównie dlatego, że właściciel psa nie stawił się na rozprawę, a w takiej sytuacji ja ją wygrałem jakby automatycznie, mocą samego przepisu. Taka jest po prostu procedura.
Drugą sprawę przegrałem. Tu znów oskarżony się nie stawił, ale za to sędzia i prokurator walczyli w jego obronie jak lwy. Jeden przez drugiego twierdzili, że Amstaffy nie są agresywne, że coś mi się na pewno pomyliło, że to Pitbulle są złe, ale Amstaffy nie, absolutnie, wręcz przeciwnie, łagodne jak baranki. Uznali, że z zagrożeniem wścieklizną przesadzam. Owszem, nie ulegało wątpliwości, że pies nie był szczepiony, ale w naszych okolicach wścieklizna nie występowała podobno od trzech lat, więc ryzyko było niewielkie. Twierdzili też, że zagrożenie życia ma miejsce wtedy, gdy obrażenia wymagają leczenia dłuższego niż tydzień. Kiedy z dumą okazałem im moje zwolnienie od chirurga zaświadczające, że leczyć trzeba mnie było dziesięć dni, obaj panowie doszli do wniosku, że to nie ma żadnego znaczenia, bo sąd w Polsce jakby z urzędu zakłada, że z powodu pogryzienia przez psa należy się leczenie do tygodnia czasu, a więc moje zaświadczenie, choć niewątpliwie prawdziwe, nie będzie brane pod uwagę.
Na tym sprawa się zakończyła, właściciel psa został uniewinniony.
W sprawie odszkodowania udało mi się z tym człowiekiem spotkać. Powiedział mi wprost, że nic mi nie zapłaci, bo nie ma. W tej sytuacji przekazałem sprawę w ręce komornika. Komornika oczywiście musiałem z góry opłacić. Kosztami komorniczymi obciążony zostałby właściciel psa i ja otrzymałbym zwrot opłaconych kosztów, ale tylko pod warunkiem, że komornik coś od niego ściągnie. Przez kolejne pięć lat komornik starał się coś z dłużnika ściągnąć, ale te starania (wydaje mi się, że ograniczone do pisania co jakiś czas pism z wezwaniem do zapłaty) nie zostały uwieńczone powodzeniem. Po tych pięciu latach komornik umorzył dalsze postępowanie. Nie dostałem ani odszkodowania, które sąd mi przyznał, ani zwrotu kosztów opłat sądowych i komorniczych, jakie poniosłem.


Mój trzeci kontakt z polskim wymiarem sprawiedliwości zakończył się dzisiaj. Jednak wszystko zaczęło się ponad pół roku temu. Kupiłem na Allegro program komputerowy do odtwarzania filmów DVD. Program nie był specjalnie drogi, może dlatego, że na licencji OEM. Kiedy dostałem program (na płycie) okazało się, że jest on objęty dodatkowym licencjonowaniem NFR, czyli Not for Resale – nie do odsprzedaży. Programy takie, jak sama nazwa wskazuje, nie są przewidziane do normalnego obrotu handlowego. Zwykle producent programu sprzedaje swój wyrób na takiej właśnie licencji producentowi sprzętu, a ten dołącza go do swojego towaru gratis, a w każdym razie nie może go dalej sprzedawać! Tak na przykład jest z programem Nero do nagrywania płyt DVD. Jest dość drogi, jeśli ktoś chce go kupić w sklepie, osobno, ale kupując nagrywarkę DVD, program Nero dostaje się w komplecie, już bez dodatkowych opłat. Płyty z takim właśnie dodawanym do sprzętu programem oznaczane są jako NFR.

Regulamin Allegro wyraźnie i jednoznacznie zabrania wystawania i sprzedawania programów NFR.
Program do wyświetlania filmów, który kupiłem na Allegro, oznaczony był właśnie jako NFR.

Jako, że ze sprzedawcą dogadać mi się nie udało, za radą pracownika Allegro zgłosiłem do prokuratury fakt oszustwa. Oszustwo polega w tym przypadku na tym, że wystawiono na sprzedaż, sprzedano i dostarczono towar zabroniony regulaminem oraz wyraźnie oznaczony, jako „nie do odsprzedaży”. Najpierw prokurator odrzucił moje zawiadomienie twierdząc, że wszystko jest w porządku, program jest na licencji OEM, więc nie został naruszony żaden przepis. Argument moim zdaniem był zupełnie… fantastyczny i świadczył chyba tylko o tym, że decyzję wydał ktoś, kto o takich sprawach nie ma zupełnie żadnego pojęcia. Problemem nie była licencja OEM, o której wszyscy zainteresowani wiedzieli od samego początku i się na nią zgadzali, ale to, że program jest na nośniku z licencją NFR – nie do sprzedawania!
Napisałem więc odwołanie, jeszcze raz zwracając uwagę na ten właśnie fakt, w sposób tak wyraźny i czytelny, że dziecko by zrozumiało. Moje odwołanie rozpatrywał sąd rejonowy. Pani sędzia utrzymała w mocy wcześniejsze postanowienie prokuratora. Jej decyzja jest w tym momencie ostateczna i odwoływać się od niej dalej już nie można. A oznacza ona, jak rozumiem, że w Rzeczpospolitej Polskiej odsprzedawanie towarów oznaczonych jako „nie do odsprzedaży” jest dozwolone i nie narusza żadnej normy prawnej.


Nie chciałbym w tym momencie podejmować pochopnie jakichś decyzji, czy składać wiążących oświadczeń, ale wydaje mi się, że problem i zagadnienie lojalności obywatela wobec państwa, powinienem sobie chyba jeszcze raz, bardzo poważnie przemyśleć.